Strony

2011-04-27

"Wielki bazar kolejowy" Paul Theroux

To dziwna książka. W księgarniach można ją znaleźć na półce z literaturą podróżniczą. W zamyśle to JEST literatura podróżnicza, jak autor sam tłumaczy, powstała jako odpowiedź na istniejącą wówczas literaturę tego rodzaju, która, jego zdaniem, była zbyt optymistyczna, dwulicowa, daleka od prawdy.

Paul Theroux wyrusza w podróż pociągiem przez Azję we wrześniu 1973 roku. Skrupulatnie opisuje w zeszytach stan przedziałów, które mu przypadły, rozmowy z pasażerami, widoki za oknem. Tak naprawdę dość rzadko zatrzymuje się gdzieś na dłużej, a i to ma posmak postoju raczej, tymczasowości, braku gruntu pod nogami. Czytając ma się wrażenie, że także siedzimy w pociągu, a krajobraz zmienia się tuż przed naszymi oczami.

Nie dowiadujemy się zbyt wiele o krajach, które odwiedza Theroux. Ani nawet o ludziach, którzy je zamieszkują. Ci ostatni dostarczają tylko czasem anegdot, czasem zabawnych, czasem żenujących, kiedy indziej szokujących. Sam autor także serwuje nam takie historyjki. Ale tak naprawdę nie o to tutaj chodzi. Literatura podróżnicza, czy nie, "Wielki bazar kolejowy" to tak naprawdę przeszywająco smutne dzieło. Nie dlatego, że Theroux widzi biedę w Indiach - ludzi półżywych, lub nieżywych, leżących pokotem na dworcach i ulicach. Nie dlatego, że obserwuje zniszczenia Wietnamu, pięknego, malowniczego kraju, w którym mimo wszystko obywatele starają się normalnie żyć. Nie dlatego, że Rosjanie piją bez przerwy alkohol i chodzą okutani w futrzane czapy i podwójnie grube kurtki z powodu spowolnionego przez alkoholizm krążenia...

Ta książka jest smutna, ale także wyjątkowa, bo jej bohater-autor, jest ilustracją samotności. Nie od razu spostrzegłam wartość i emocjonalny ładunek "Bazaru", chociaż go przeczuwałam. Stało się to bardziej klarowne pod koniec, podczas ostatnich 100 stron. Każdy kilometr zbliża naszego bohatera do odczucia samotności, tęsknoty za czymś, co nie istnieje, czego nie udało się zaspokoić. Chyba również przeżywa on rozczarowanie, być może ta podróż miała mu coś uświadomić, była celem do czegoś, a jedynie obnażyła pewne prawdy, o których Theroux nie chciał wiedzieć. Między innymi to, że jesteśmy zawsze sami, w każdej drodze. Obojętnie czy jest to droga pociągiem przez Azję, czy droga o własnych siłach przez życie. Stanowi to też pewien paradoks, bo przecież podróż kojarzy się z poznawaniem nowych ludzi, miejsc, radością. Owszem, autor bardzo często z kimś rozmawia, ale te rozmowy przypominają tylko o różnicach, braku współistnienia z kimkolwiek.

Przejście od żądnego przygód, nastawionego optymistycznie pisarza do znerwicowanego, zniechęconego, rozczarowanego człowieka odbywa się bardzo subtelnie i niemal niepostrzeżenie przez pierwsze 350 stron. Ale właśnie ta subtelność jest tak niezwykła, tak prawdziwa. Jestem niezmiernie ciekawa teraz drugiej części, "Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu", gdzie autor przebywa tą samą drogę trzydzieści lat później. Jestem ciekawa, czy ma się już dobrze. Jestem ciekawa, czy można jednak się pogodzić z tak okrutnym odkryciem nieuchronności poczucia samotności. Ciekawa jestem dokąd zaprowadzi go ta druga podróż.

2011-04-25

"Witaj, smutku" Françoise Sagan

"Witaj, smutku" to bardzo krótka powieść wydana po raz pierwszy w 1954. Był to debiut Françoise Sagan, która miała wówczas 18 lat. Dzięki szokującym właściwościom tej książki, Sagan "wypłynęła" i kontynuowała pisarstwo, aczkolwiek niewiele się słyszy o jej innych powieściach. Jeżeli zostały napisane w podobny sposób jak ta pierwsza, to w zasadzie nie można się temu brakowi popularności dziwić.

17-letnia bohaterka "Witaj, smutku", Cecylia, wyjeżdża razem z hedonistycznym ojcem i jego najnowszą kochanką na wakacje nad morze. Potem dołącza do nich Anna, znajoma ojca, jego rówieśnica, i po kilku dniach kochanka, Elza, idzie w odstawkę. Anna jest jednak inna, opanowana, zdystansowana. Gardzi dawnym towarzystwem Cecylii i jej ojca i nie pochwala życia, które jak dotąd oboje prowadzili. Bardzo szybko ojciec oświadcza, że planują się z Anna pobrać. Ta ostatnia stara się wywrzeć jakiś wpływ na dziewczynce, zmusić ją do nauki do egzaminu poprawkowego. Cecylii to nie w smak "siedzieć nad Bergsonem", kiedy jest taki upał, za oknem morze, a w głowie pierwsze seksualne doznania z 25-letnim studentem o imieniu Cyryl. W związku z tym dziewczyna obmyśla chytry plan, aby odciągnąć ojca od Anny, a wszystko kończy się tragicznie. Tragedia nie zmienia jednak ani ojca, ani córki. Jedynym pokłosiem emocjonalnym u tej ostatniej jest czasem odczuwalny, "wzbierający o świcie", smutek.

I cóż tu począć z tym dziełem? Zrozumiałe, że w latach pięćdziesiątych mogła szokować. Nawet nie sama obecność seksu, kochanek, alkoholu i zamotanej w to wszystko nastolatki. Ale jej wyrachowanie, brak uczuć oraz duma z tego braku. Z jednej strony jest tu jakiś potencjał, idealnie ukazana emocjonalna chwiejność młodej osoby, niepewność odnośnie własnych myśli. Także strach przed nieznanym, przed Anną, która miała być dla Cecylii matką. Dziewczynka jednocześnie pragnie tej matki (straciła swoją, kiedy była mała), ale myśl o takiej zmianie przeraża ją. Warto też podkreślić wielką miłość między ojcem, a córką, nawet o lekko kazirodczym zabarwieniu. Zapewne oboje nie chcieli nic zmieniać w tym układzie, choć w przypadku ojca była to bardziej podświadoma niechęć.

Z drugiej strony jednak... To jest fatalnie napisane! Ja rozumiem, że Sagan była sama w wieku swojej bohaterki, kiedy to pisała, ale to naprawdę niczego nie usprawiedliwia. Książka to książka, tekst jest tekstem i podlega ocenie bez taryfy ulgowej ze względu na wiek i inne. A tu opowieść jest naprawdę kulejąca momentami. W zasadzie człowiek się zastanawia dla kogo to zostało napisane. Główne problemy wydają się przeznaczone jednak dla dorosłych, ale styl jest podobny do tego, jaki można znaleźć w dość kiepskich powieściach dla młodzieży. A już najgorsze są wszelkie opisy zbliżeń miłosnych i pocałunków. Rany boskie, włos się na głowie jeży!

Posiadam jeszcze dwie powieści tej francuskiej pisarki, bo były w pakiecie na allegro razem z "Witaj, smutku" (wszystko za 4 zł), ale raczej ich nie przeczytam. Zwłaszcza, że jedna z nich na pierwszej stronie ma np. takie zdanie: Wsłuchany w rytm własnego serca, zdyszany po miłości, odzyskiwał powoli normalny oddech opierając wilgotne od potu czoło o to ramię tak dobrze znane i tak utracone.

To jednak nie moje klimaty.

2011-04-21

"Twoja twarz jutro. Gorączka i włócznia" Javier Marías

Bohaterką dzisiejszego wpisu jest książka Javiera Mariasa, pierwsza część trylogii "Twoja twarz jutro" pt. "Gorączka i włócznia". To moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Rzadko miałam jak dotąd do czynienia z literaturą hiszpańską w ogóle, co jest kolejnym powodem do książko-molowego wstydu. Zresztą chyba w ogóle jestem tych wstydów kolekcjonerką.

Narracja powieści jest pierwszoosobowa. O wszystkim opowiada nam Hiszpan, Jacques Deza, który po separacji z żoną żyje w Anglii. Najpierw pracuje dla radia BBC, potem zostaje zwerbowany do tajemniczej grupy jako obserwator ludzkich charakterów, prognostyk ich przyszłych poczynań, gdyż jako jeden z niewielu ma zdolność dostrzegania w innych ich prawdziwej natury, wypatrywania prześwitów w znojnie wytwarzanych wizerunkach. Działalność ta w jakiś sposób łączy się z wydarzeniami II Wojny Światowej oraz hiszpańskiej wojny domowej, chociaż nie dowiadujemy się zbyt wiele na temat tego powiązania z pierwszego tomu. Jest w tej książce coś, co przypomina mi "Tajemniczy płomień królowej Loany" Umberto Eco... Może to obecność takich pół-sennych, pół-reportażowych powrotów do wydarzeń historycznych, może to te czarno-białe obrazki przedstawiające stare plakaty, które możemy pod koniec książki oglądać razem z bohaterami.

Opowieść stanowi monolog wewnętrzny, trochę bardziej spójny i klasyczny jednak, niż niektóre znane dotychczas "strumienie świadomości". Charakterystyczna jest zwłaszcza dygresyjność, nasz bohater potrafi rozprawiać przez bardzo długi czas o rzeczach dość nieistotnych i odmiennych od tego, co robił i o czym mówił jeszcze parę stron wcześniej, przy czym opowieść nic a nic na tym nie traci. Na pewno się nie nudzi. Jest wręcz hipnotyzująca, a czytelnik ma poczucie, że płynie poprzez strony i rozdziały.

Głównym tematem "Gorączki i włóczni", a pewnie i całej trylogii jest konstytuowanie prawdy, co jednocześnie stanowi oksymoron, gdyż przyjmuje się zazwyczaj, że prawda po prostu jest. Mimo to, czytając tę książkę, w pewnym momencie przyznaje się samemu sobie, że prawda jest tworzona, na tysiące sposobów, przez miliony ludzi. Jest przywłaszczana, zmieniana w kłamstwo, następnie na powrót w prawdę, przekazywana, parcelowana, składana w nowe formy. Bardzo podobały mi się te fragmenty, które traktowały o mówieniu, języku, pisaniu jako o nieskończonych, wzajemnie się "nadpisujących" i "dopisujących" zjawiskach, chociaż miałam wrażenie, że nie do końca jest to fakt przez narratora (może autora?) aprobowany.

Jedyne zastrzeżenie, które mam, a i to raczej na wyrost, to jakieś takie specyficzne potraktowanie kobiet w tej powieści. Tzn. zacznijmy od tego, że prawie tutaj nie występują, a jeśli już, to w jakiś taki delikatnie arogancko przedmiotowy sposób. Nie wiem czy ja jestem jakaś przewrażliwiona bardziej obecnie, czy faktycznie jest tu coś niezbyt w tym temacie, ale czułam momentami zażenowanie okołokobiecymi refleksjami narratora. Ale chyba zbyt wcześnie, żeby to osądzić tylko po pierwszej części.

No więc zobaczymy co nam przyniosą pozostałe dwie części. Sama nie wiem, czy fakt, że ta powieść to, jak szumnie wydawnictwo z tyłu książki ogłasza, "tryptyk", bardziej mnie drażni, czy cieszy. Na pewno kupię resztę, kiedy tylko się ukaże, bo warto. Tylko kiedy? Znowuż - z tyłu okładki obiecują, że już niedługo. Trzymam za słowo.

No i okładka. Jest przepiękna.

2011-04-18

Stosy niewybaczalne.

Trzeba w końcu ożywić to miejsce, bo ostatnio coś przymarło. Obroniłam nareszcie pracę magisterską, człowiek się tyle uczył, że nie bardzo wie co ma ze sobą zrobić teraz. Ale w końcu mogę czytać! Fikcję! Robię to zresztą, kiedy tylko mogę, ale niestety nie całymi dniami, tak jak bym chciała, bo odłożyłam sobie na "po obronie" dosłownie wszystkie sprawy, które powoli jakoś załatwiam.

No ale dość ględzenia. Pora na stosy. Stosy są niewybaczalne, gdyż ja po prostu muszę natychmiast zaprzestać kupowania książek. To musi ustać. Jest ich zbyt wiele. Dlaczego po prostu nie zapiszę się do biblioteki jak normalny człowiek? Co mnie powstrzymuje? Tylko czy wtedy faktycznie kupowałabym mniej książek? Jakoś wątpię...

Książki te zakupiłam na przestrzeni ostatnich tygodni, a jeszcze czekają na mnie paczki z allegro w innym miejscu zamieszkania. Oj oj.



Od góry:
"Wielki bazar kolejowy" P. Theroux - już trochę nawet zaczęłam czytać. Zapowiada się niesamowicie. Muszę dokupić też "Pociąg Widmo do Gwiazdy Wschodu".
"Twoja twarz jutro. Gorączka i włócznia" J. Marías - także jestem w trakcie lektury, już bliżej końca właściwie. Bardzo dobra książka i mam nadzieję, że już wkrótce Sonia Draga wyda kolejne dwa tomy.
"Pływająca opera" J. Barth - trochę się zabieram do tego pisarza niezdarnie. Jestem jakby w połowie jego zbioru opowiadań, które są bardzo dobre, ale miałam je na niezbindowanym ksero i się zgubiły w syfie Mrocznych Kserówek. Muszę poszukać i skończyć.
"Zrozumieć życie" N. Gordimer - już druga książka tej autorki, którą kupiłam, bo była przeceniona. Jakieś ciężkie czasy na nią padły.
"Jednostkowość literatury" D. Attridge - z serii "Horyzonty nowoczesności". Kolejne przyjemnostki o literaturze i jej naturze.




Od dołu:
"Sekretne życie lalek" V. Nelson - znowu obszary literaturokulturoznawcze.
"Dom ciszy" O. Pamuk - O Boże, jakże się cieszę! Każda lektura jego książek stała się jak randka. Jestem zakochana w jego pisarstwie, motylki w brzuchu i cała reszta (?).
"Podróż sentymentalna" L. Sterne - trochę klasyki. Zawsze byłam ciekawa tego tytułu.
"Buddenbrookowie" T. Mann - i jeszcze więcej klasyki. Chodzę wokół tego Manna i chodzę, niczym lisek wkoło drogi, może teraz go rozpocznę, skoro już coś posiadam.


Ponadto udało mi się nabyć w bardzo niskiej cenie niedużego formatu albumy z Arkad przedstawiające malarstwo, które zawiera motywy odnośnie najbardziej ostatecznych i granicznych spraw tego świata, czyli: Kot i Seks:






Poza tym zdarzyło mi się przeczytać mniej znaną sztukę Szekspira pt. "Perykles, władca Tyru" i nawet miałam zamiar opisania wrażeń tutaj, ale było to dawno i zapał do tego minął. Sama sztuka jest jednak dość ciekawa, chociaż może w dużym stopniu pozbawiona tych celnych spostrzeżeń i ripost do których przyzwyczaiły wcześniejsze jego sztuki. Ale uzmysłowiło mi to, że jednak, kurcze, należy tego Szekspira czytać i wracać do niego, bo jest niesamowitą kopalnią motywów, relacji, postaw i charakterów. Inspirujące.

A dzisiaj to mam nastrój na dołujące piosenki Beatlesów:


2011-04-01

"Hakawati. Mistrz opowieści" Rabih Alameddine

Ech. Tu właściwie mogłabym skończyć z moją recenzją. Nie tylko dlatego, że książka była dość nijaka, ale też dlatego, że jestem obecnie zarobiona. Uczę się jak dzika. Nie mam czasu na czytanie książek, chociaż nic innego nie robię tylko czytam. Albo powtarzam to, co przeczytałam. Pozostaje powtórzyć: ech.

Ale wracając do książki. Nie miałam wcale jakichś specjalnych oczekiwań, wiedziałam, że będzie to raczej coś czytadłowatego. Kiedyś przeczytałam fragment tej książki i spodobało mi się, koncept z przeplataniem fabuły różnymi opowieściami, które jakoś tam się wszystkie ze sobą łączą - wydawało mi się, że to dobre. I może sam zamysł ciekawy, ambitny, ale jakoś w tej książce się nie klei. Czułam się jakbym oglądała jedną z tych nowoczesnych bajek dla dzieci, gdzie wszystko skacze, wiruje i zmienia się zanim zdążę w ogóle się zorientować co się tak naprawdę dzieje. Więc mamy tutaj główną fabułę: jest główny bohater, Osama, który opowiada dzieje swojej rodziny. I są jeszcze opowieści, niby związane z fabułą główną, ale moim zdaniem ten związek jest grubo przesadzony. Osobą która spaja oba te "pola" opowieści jest postać dziadka Osamy, zawodowego hakawatiego, czyli mistrza opowieści właśnie. Zanim przystąpiłam do czytania najbardziej ciekawa byłam tych baśni, ale okazało się, że historia rodziny Osamy jest sto razy bardziej interesująca (co nie znaczy jednak, że była specjalnie fascynująca). Opowieści niby mają egzotyczny smaczek, jakieś tam morały, ale tak naprawdę były okrutnie nudne.

Niby mamy tu postacie z rodziny głównego bohatera, nie do końca określone, nie do końca opisane, co wzbudza zainteresowanie, czyni je tajemniczymi. Jest też bardzo delikatna sugestia odnośnie homoseksualizmu samego Osamy, jak i jego wujka Dżihada. Ale nie znajdziemy tutaj przemian, dojrzewania, refleksji, walki samego z sobą. Czyta się to to i czyta, tu baśń, tam papuga, tutaj jakieś bombardowania się czasem dzieją, a tam pałace emira. Miło chociaż, że dowiadujemy się co nieco o Libanie, o jego skomplikowanych dziejach, o jego wielokulturowości, ale wszystko takie ugrzecznione, udekorowane... Nic dziwnego, w końcu Alameddine napisał książkę dla amerykańskich czytelników, którzy pewnie o Bliskim Wschodzie wolą czytać w takiej konwencji - baśnie, opowieści, egzotyka, kolorowy Bejrut. Jakieś tam może i były rozruchy, ale tak bardziej z boku, jako dodatkowy kolorek. Spływały one po wszystkich bohaterach jak woda po kaczce. A po mnie jak woda po kaczce spłynęła lektura tej książki.