Strony

2012-03-10

"Bless Me, Ultima" Rudolfo Anaya

Uzdrowicielki, wiedźmy, domki z suszonej cegły, jałowce. Gorące lata, ostre zimy. Znowu, dzięki powieści Rudolfo Anayi, byłam w Nowym Meksyku, również w drugiej połowie lat 40-tych. Znowu było niesamowicie.

Bless Me, Ultima to, że tak użyję tego wulgarnego słowa, sztampowa pozycja na listach z literaturą meksykańsko-amerykańską. Odnajdziemy w niej wszystko, co z tą literaturą zazwyczaj się wiąże: mieszankę realizmu magicznego z amerykańskim indywidualizmem, opowieści o symbolicznych postaciach meksykańskiego folkloru (o Matce Boskiej z Guadalupe, czy La Lloronie), uzdrowicielkę („curandera”), rodzinność – wynikającą z miłości, ale i poczucia obowiązku, jak również komentarz odnośnie wykluczenia meksykańskich mieszkańców w USA. Nnarratorem powieści jest może 7-8 letni chłopiec, Antonio. Akcja rozpoczyna się od momentu, kiedy Ultima, uzdrowicielka o niezwykłych zdolnościach, wprowadza się, aby zamieszkać z rodziną chłopca. Starsza kobieta nie ma już żadnej rodziny, a rodzice Antonia, którym niegdyś Ultima wiele pomogła, obrali sobie za punkt honoru ugościć ją u siebie i nie pozwolić na to, by pozostała samotna. Od tego momentu życie chłopca diametralnie się zmieni.

Z początku wydaje się, że będzie to typowa powieść o dojrzewaniu i że na końcu spotkamy się z głównym bohaterem, który będzie już dorosły. Cała akcja, z tego co pamiętam, trwa jednak jakieś 2-3 lata, przez które Antonio pozostaje przez cały czas dzieckiem. Dzieckiem, które ma przystąpić do pierwszej spowiedzi, do komunii, które razem z dość osobliwymi kolegami wystawia jasełka. Dzieckiem, które zadaje sobie takie dziecinne, a tak ważne pytania: o boga, zło i dobro. Element religijny jest tutaj ważny, jeśli nie najwazniejszy. Matka chłopca jest bardzo religijna (potrafi modlić się przy własnym, domowym ołtarzyku w podzięce za powrót synów z wojny, aż do wyczerpania ze zmęczenia), ma nadzieje, że chłopiec zostanie księdzem, co mu bez przerwy powtarza. Ten jednak, im bliższy jest swojej pierwszej komunii, tym bardziej wątpi w boskie zasady. Przypomniało mi to moją własną powagę podczas pierwszej komunii, moje własne pytania, poczucie grzechu, to przerażenie, kiedy, będąc po pierwszej spowiedzi powiedziałam, w wyrazie irytacji, „O Jezu!” Zapomniałam zupełnie o tej dziecięcej powadze, teraz, kiedy piszę uparcie, jak na złość mamie, „bóg” małą literą. Ta książka przypomniała mi o tym, jakim byłam kiedyś dzieckiem, a każda książka, która to potrafi, jest warta przeczytania.

Z perspektywy badacza (początkującego amatora, w moim przypadku) kultury meksykańskiej bardzo ważne jest też rozdarcie chłopca pomiędzy charaktery i oczekiwania matki i ojca. Matka, z domu Luna („księżyc”) chce by chłopiec został księdzem, bądź, jak jej bracia, rolnikiem. Ze swoim przywiązaniem do ziemi i starych prawideł rządzących przyrodą i światem reprezentuje ludność tubylczą Ameryk. Ojciec natomiast, o nazwisku Marez (od „morza”), meksykański vaquero (odpowiednik kowboja), przyzwyczajony jest do wiecznego ruchu, wciąż nowych przygód. On z kolei symbolizuje konkwistadorów. Można również interpretować matkę, jako Meksykankę przywiązaną do swojej ziemi, a ojca, jako niespokojnego imigranta szukającego lepszych warunków i przygód poza granicami kraju. W osobie Antonia, który stara się połączyć w sobie te dwa charaktery, leży nadzieja na pogodzenie się Meksykanów ze swoją dwoista naturą, lub Meksykanów-Amerykanów na pogodzenie się z przynależnością do obu krajów i kultur.

Bardzo ciepła powieść, choć niepozbawiona dozy przemocy i niesprawiedliwości. Polecam wszystkim, którzy zainteresowani są literaturą latynoską i literaturą etniczną w USA.

Brak komentarzy: