Poddałam się „modzie na Munro” i wcale nie żałuję. Jeśli moda, to tylko taka - wartościowo przeciwstawna do „szału” np. na Pięćdziesiąt twary Greya (dzięki tej książce powstało za to wiele zabawnych recenzji, a to zawsze jakieś uzasadnienie dla jej istnienia). Wracając jednak do mojej lektury... Jak kiedyś może wspominałam, niechętnie zabieram się za zbiory opowiadań, chociaż mam dużo szacunku dla tej formy – bezlitosnej, bo ciasnej, gdzie niepotrzebne, czy niezręczne akapity mogą wszystko popsuć, podczas gdy w powieści pozostałyby, w najgorszym razie, niezauważone. Współcześni pisarze przyzwyczaili mnie do opowiadań-migawek, drobnych, acz wymownych, sytuacji z życia, czasami są to opowiadania-charakterystyki, gdzie robi się miejsce dla interesujących postaci, abyśmy mieli szansę ich poznać. Z pisarstwem Alice Munro jest trochę inaczej.
Jej opowiadania są po części charakterystykami, jednak ich akcja nie ogranicza się do pojedynczych sytuacji, a ma strukturę bardziej powieściową. Każde z opowiadań z tego tomu ma potencjał zostania powieścią – to jednak nie byłyby powieści dorównujące opowiadaniom. Przedstawione historie są doskonale wydestylowane, nie ma pobocznych wątków, pustosłowia, filozofowania. Są postacie, są związki. Jest cała paleta niebanalnych uczuć i spostrzeżeń. Zauważyłam również nieprzeciętną technikę narracyjną – czytelnik zazwyczaj jest „wrzucony” w sam środek, nie tyle wydarzenia, co egzystencji danych osób i przez następne kilka stron musi dokonać wysiłku, aby zrozumieć panujące relacje, czy chronologię niektórych wydarzeń. Większość, jeśli nie całość, opowiadań w Hateship, Friendship... jest skonstruowana w ten sposób, ale ta wtórność nie irytuje.
Trochę straszne są związki małżeńskie w tym tomie, wręcz okropne. Munro zazwyczaj, zdaje się, tkwi w latach 60-tych i 70-tych, bez względu na to, kiedy wydaje swoje książki, co niejako usprawiedliwa inercję zamężnych kobiet, chociaż nie wszystkie z nich są tak samo grzeczne i przykładne. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, autorka umieszcza w swoich tekstach wiele komentarzy odnośnie miejsca (czy też jeg braku) kobiet w społeczeństwie, czyni to bez moralizowania, bardzo inteligentnie, między słowami. Odszyfrowanie tych komentarzy sprawiało mi dużo satysfakcji. Z jakiegoś względu opowiadania w pierwszej osobie uważam za gorsze od tych, gdzie narracja prowadzona jest w trzeciej. Te ostatnie nieodmiennie były ciekawsze, barwniejsze i pełniejsze. Tę narracyjną zagadkę, być może, uda mi się wyjaśnić podczas lektury jej kolejnych opowiadań. Bo na pewno będą kolejne.
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2012-10-19
"Hateship, Friendship, Courtship, Loveship, Marriage" Alice Munro
2012-10-16
"Ilustrado" Miguel Syjuco
Zwyciężczyni Man Asian Literary Prize z 2008, powieść Ilustrado autorstwa Miguela Syjuco, pozostawiła mnie raczej obojętną, chociaż również nieco skonfundowaną. Fundamentem fabuły jest fakt, iż główny bohater postanawia napisać biografię znanego na całym świecie filipińskiego pisarza – Crispina Salvadora – który traci życie w tajemniczych okolicznościach, czemu towarzyszy zniknięcie rękopisu, w zamierzeniu kontrowersyjnej, powieści. Bohater, noszący imię autora, powraca ze Stanów na Filipiny, aby tam przeprowadzić wywiady ze znajomymi i rodziną Salvadora, i wyjaśnić zaginięcie niedoszłej powieści, jak również kontynuować pracę nad biografią.
Istotą Ilustrado nie jest jednak treść, ale forma, w jakiej książka została napisana – niczym folder z pozbieranymi notatkami i urywkami tekstów. W folderze znajdziemy opisy perypetii głównego bohatera podczas jego pobytu w Manili, jak również wspomnienia jego ostatniego, długotrwałego, lecz ostatecznie nieudanego, związku; fragmenty właśnie przygotowywanej przez niego biografii Crispina Salvadora, czy urywki powieści, wywiadów, czy esejów tego ostatniego; a także skrawki odnośnie aktualnych poczynań Miguela skomponowane w trzeciej osobie... Wszystko przemieszane, choć niechybnie wskazujące na wzajemny związek pisarzy – tego wielkiego, i tego aspirującego. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Crispin Salvador tak naprawdę nie istnieje, a Syjuco wykonuje kawał świetnej roboty odmalowując go jako postać całkowicie realną, o kompletnej biografii, zamieszanej w szalone dzieje Filipin i reszty świata.
Niestety, nie wszystkie części lektury reprezentowały ten sam poziom. Niewypałem, moim zdaniem, były fragmenty z domniemanych książek Salavadora, bez kontekstu zwyczajnie nudne, o nijakim stylu. Być może były kluczem do rozwiązania zagadki, znajdując się akurat w takim, a nie innym, miejscu między rozdziałami, ale ja tego klucza niestety nie znalazłam. Z kolei eseje, czy wypowiedzi w trakcie wywiadów fikcyjnego autora są o wiele bardziej intrygujące. Podobnie wspomnienia rozmów z Crispinem, one to najpełniej uwidaczniają jego inteligencję i nieuchwytność. Urywki z życia Miguela natomiast, podczas gdy ciekawe, niewiele powiedziały mi o Filipinach, oprócz potwierdzenia kilku oklepanych faktów, o których już wiedziałam (że skolonizowane przez Hiszpanię, potem przejęte przez USA, były świadkiem przewrotów i korupcji władz) i oprócz wskazania paru ogólnych cech poczytywanych za typowo filipińskie (np. narzekanie na wszystko – co brzmiało bardzo znajomo). Chociaż przypuszczam, że to niesprawiedliwe... Być może na siłę chciałam dostrzec w tej książce egzotyczność, podczas gdy problemy Filipin brzmią bardzo znajomo - zbyt duży wpływ kościoła na politykę, zaabsorbowanie obywateli medialnymi bzdurami (w tle akcji toczy się proces bogatej rodziny, która kazała niańce wypić butelkę wybielacza, po tym jak ta zaniedbała ich dziecko i pozwoliła mu utonąć w wannie, bo była zajęta wysyłaniem smsa), bunt "młodych" przeciwko konserwatywnym "starym"... W gruncie rzeczy Ilustrado to bardzo osobista powieść skupiająca się bardziej na losie młodego mężczyzny, który stara się posklejać ze skrawków różnych historii własne życie, niż na podziałach na świecie, czy losie ludzkości. Przez osobę Salvadora autor próbuje nam okazjonalnie przekazać, jakie funkcje, jego zdaniem, powinna spełniać literatura światowa, czy literatura post-kolonialna, ale temat nie został, jak dla mnie, wystarczająco rozwinięty.
Powieść filipińskiego autora na pewno posiada znamiona wybitności, zahacza o istotne tematy literaturoznawcze, czy egzystencjalne, a jej konstrukcja, chociaż czasem irytująca, moim zdaniem, jest godna podziwu. Samo jej czytanie wydaje się natomiast dość nierówną jazdą – oscylującą między nudą i rozczarowaniem, a zaabsorbowaniem i inspiracją.
2012-10-05
Piątkowy raport książkowy (18)
Właśnie przeczytane: The Colour Rose Tremain, o gorączce złota w Nowej Zelandii pod koniec XIX wieku. Małżeństwo przybywa z Anglii na nieprzewidywalną wyspę, aby rozpocząć tam wspólne życie. Dzielnie zmagają się z nieprzyjazną pogodą, jak i z własnymi materialnymi brakami, do czasu kiedy Joseph znajduje w pobliskim stawie złoto. Najważniejsi w tej powieści są bohaterowie, pełnokrwiści, pełni niedoskonałości. Zdecydowana, nieprzeciętna, godna podziwu Harriet, którą pociągają przygody i niebezpieczeństwa, zaskarbiłą sobie moją sympatię, chociaż pod koniec książki postać ta zostaje, niestety, sprzedana nijakiemu sentymentalizmowi. Joseph z kolei jest absolutnie beznadziejną postacią, nie dlatego, że autorka popełniła jakieś błędy, czy niedociągnięcia w jego kreacji – wręcz przeciwnie, odmalowała przekonywująco jednego z najbardziej antypatycznych mężczyzn bez charakteru z jakimi miałam okazję się zetknąć w literaturze. Nie czytałam do tej pory niczego związanego z gorączką złota, ani tak naprawdę niczego, co działoby się w Nowej Zelandii (jak to możliwe?), więc The Colour pozwolił mi na wgląd w nieznane dotąd dziedziny i krajobrazy. Poza tym bardzo beztrosko się to-to czyta. Polecam do lżejszego czytania tym, którzy nie lubują się w typowych czytadłach.
Zdążyłam przeczytać również Sirindingo Pisingollo i inne dziwne opowiadania kubańskiego pisarza i artysty Samuela Feijóo. Bardzo osobliwe, żartobliwe króciutkie historyjki o cyrkowym klimacie, nie tylko dlatego, że Feijóo często pisze właśnie o cyrku, ale też dlatego, że w jego opowiadaniach pojawiają się często egzotyczne zwierzęta (zwłaszcza słonie!), jak również ludzie traktujący swoje porażki z humorem, niczym grupa clownów, albo którzy niebezpiecznie lawirują między smutkami, jak akrobaci. Do reszty nie pasuje tylko jedno opowiadanie, trochę chaotyczne zdarzenie z czasów rewolucji, które było jednak lekko nudne, nawet dla takiej fanki wszelkich rewolucji jak ja. Jest również kilka opowiadań metafikcyjnych, gdzie autor zwraca się do czytelników dzieląc się z nimi refleksjami na temat tego, o czym właśnie pisze, lub ma napisać. Najbardziej urzekło mnie to z nich, które autor pozostawił niedokończonym, a od którego jednak musiał się uwolnić przenosząc je na kartkę. Cytuję w całości ostatni akapit tego opowiadania:
”A jeżeli po starannym opisaniu tej osobliwej historii o miłości, po znalezieniu dla niej godnego zakończenia, być może nawet pasującego do dziwnego charakteru całości, czytelnik, który zawsze czeka na więcej i na coś wspaniałego, na intrygę tyleż zagmatwaną co finezyjną, znajdzie mniej, niż się spodziewał, i to coś bardzo prostego i znanego, co nie będzie miało sensacyjnego finału, tylko zjawi się jak zwyczajny wiatr w południe, jak zwyczajny uśmiech albo zwyczajne krzesło czy zwyczajna szklanka, które przez fakt, że stale widzi się je i używa, tracą już swój urok?”
Teraz czytam: Wczoraj rozpoczęłam Ilustrado Miguela Syjuco i wciąż jestem zbyt wcześnie w książce, aby móc o niej powiedzieć coś więcej, oprócz tego, że: tak, dałam się nabrać i myślałam, że Crispin Salvador jest postacią realną, ale niezrównane Internety mnie wyprowadziły z błędu... To bardzo inspirujące, kiedy ktoś tak realnie pisze o nieistniejącej postaci. Ale co niby wskazuje na tę realność? Sfingowane przypisy? No, ale refleksję opiszę w prawidłowej, mniejszej, czy większej, recenzji, już po lekturze.
Zmagam się też z Mobym Dickiem Melvilla, a właściwie od tygodnia nie przeczytałam ani jednej linijki, a jestem mniej więcej, i jak się przymnknie oko na parę stron, po lekturze jednej trzeciej całości. Bardzo chcę przeczytać ten fundament amerykańskiej powieści, i pewnie to zrobię, aczkolwiek może mi to zająć tyle samo czasu ile trwało polowanie na białego wieloryba.
W następnej kolejności: Sama nie wiem, ostatnio nie planuję kolejnych lektur, wolę się bawić w długie zastanawianie się i wybieranie. Wiem tylko, że chcę czytać więcej non-fiction, bo też ostatnio kupuję coraz więcej tego typu książek.
Poezja: Ostatnio czytam wspaniały tomik Joy Harjo, amerykańskiej poetki natywnej, She Had Some Horses. Lubię, kiedy poeci umieją opisywać naturę i jej siły w sposób, który mnie nie nudzi. Tym znającym angielski polecam na wieczór lekturę Anchorage.