Strony

2012-04-30

"Pióropusz" Marian Pilot

W którymś miejscu natknęłam się na opis pisarstwa Pilota, jako realizmu magicznego. Pióropusz okazał się czymś znacznie ciekawszym – realizmem koszmarnym. I to wcale, a wcale nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie, jestem wciąż pod dużym wrażeniem oryginalnego stylu i sposobu obrazowania tego, przez całe dekady pomijanego, pisarza.

Już sam opis książki mi się podobał (a przeczytałam go znacznie, znacznie wcześniej niż książkę udało mi się zdobyć). Uwagi o podobieństwie do pisarstwa Gombrowicza zdziwiły (Nikt przecież nie pisze tak jak on!). Wreszcie, w pewien sposób ucieszyłam się rozczarowaniem ludzi, że to akurat ta książka otrzymała Nike, i przeczytałam kilka letnich, jeśli nie szalenie krytycznych recenzji. Pomyślałam sobie: to będzie moja książka, moja mała perełka, nie zaszkodzi jej bestselerostwo żadne. Tak też się (chyba?) stało.

Od czego by tutaj zacząć? Pewnie od stylu. Na styl jestem wyczulona bardzo szczególnie, tak jak psy mają wyczulony węch. Uwielbiam style oryginalne, unikatowe, a jednocześnie naturalne. Gardzę kopiowaniem stylów, albo utratą kontroli nad nimi (schizofreniczne przestylowienie fatalne). Styl Mariana Pilota jest jednym z tych unikatowych. Niby dostrzegam tam trochę Gombrowicza, jego słowotwórstwa i absurdów, ale nie jest to ani taki sam styl, ani jego pochodna. Może jakiś dalszy kuzyn – który nawet nie wie, że jest tym dalszym kuzynem. Więc jest słowotwórstwo, jest gwara wiejska wymieszana ze zwrotami niemieckopodobnym i rosyjskopodobnymi. Przedstawianie rzeczywistości opiera się na niezwykłości słów, ich brzmieniu i zespalaniu się ze sobą. A rzeczywistość jawi się... koszmarnie. Narratorem jest chłopiec (idę na łatwiznę i przyjmuję, że to autor), zamieszkały w małej wsi (obecnie położonej na samym południu województwa wielkopolskiego), a czas akcji przypada na późne lata 40-te i wczesne 50-te XX wieku. Ojciec narratora zostaje aresztowany za niszczenie państwowego mienia (a tuż po II wojnie, w czasie PRL-u takie aresztowania to nie były przelewki), po czym matka dyktuje synowi, narratorowi naszemu, listy do ważnych urzędników, a także Bieruta i Stalina samego, za uwolnieniem ojca, bo on, dzieciak jeszcze, jest jedynym w domu piśmiennym. Ta fabuła jest jednak na drugim planie, na pierwszym planie serwowane są senno-koszmarne obrazy wsi, ludzi, szkoły, agitatorów. Wszystko płynie leniwie, ale dotkliwie, strasznie i śmiesznie, ale jednak bardziej strasznie... Aż do uwolnienia ojca, aż do przyznania się, że teraz pisania nie może już nic zatrzymać.

Od dawna nie czytałam też książki bardziej polskiej (chyba ostatni raz, faktycznie, jak czytałam Gombrowicza). Nie ma tutaj patriotyzmu, ruchów oporu, flag i orłów. Pilot prezentuje ważny wycinek polskiej historii – okres powojenny na wsi, kiedy tworzone były PGR-y, a agitatorzy chcieli „oświecać” ludność (podobny motyw oczywiście w Konopielce Redlińskiego), jednak polityka i kwestie narodowo-ideologiczne nie interesują nie tylko jego (co by było zrozumiałe, wciąż jest dzieckiem), ale także absolutnie kogokolwiek innego we wsi. A jednak to jest tak pięknie polska powieść – realizm koszmarny – nasz najprawdziwszy własny gatunek, eksploatowany przez Pilota pewnie przez całe dekady, a my o tym żadnego pojęcia nie mieliśmy (wstyd!). Realizm przeraźliwej biedy, ignorancji, życia ciągłego i jednostajnego pomimo i na przekór i bez końca. Wiejska matka, wiejski ojciec, wiejska izba, krowa, kura, koza. Polska wieś, którą wyparli wszyscy ze świadomości, z telewizji, z książek, z tradycji nawet. „Won ze wsią” zdają się mówić między słowami politycy, prezenterzy, sportowcy, nauczyciele, urzędnicy. A ta wieś jednak istnieje, kryje się w podświadomości, wieś polska lat 50-tych, wieś polska XIX wieku, wieś polska, kiedy nie było poza wsią polską nic oprócz może (kurna!) Gniezna. Kryje się, a czasem objawia, czasami się śni – groza, koszmar, zimno, izba, drzewa, stary młyn.

To, że nikogo nie obchodzi polska wieś, nie jest żadną tajemnicą. Podobnie, jak małe, utytłane buraczaństwem polskie miasteczka. A ja jako, przez pierwsze 9 lat mojego życia mieszkanka polskiej wsi, a przez kolejne 15 lat mieszkanka malutkiego miasteczka, odżyłam czytając Pióropusz. Nie tylko ja mam koszmarne koszmary, nie tylko ja wypieram swoją osobistą polską wieś z pamięci, świadomości.

Ale koszmar, wieś, gwara, to bynajmniej nie wszystko. Pióropusz jest monumentalnym esejem na temat sztuki pisania. Przez większość powieści nasz narrator pisze raczej niechętnie, aczkolwiek zdarza się, że robi to kompulsywnie i maniakalnie. To raczej jego matka staje się coraz bardziej przywiązania do dyktowania synowi listów, w których żali się na swój los, próbuje schlebiać adresatowi, w końcu dyktuje już cokolwiek, ale zawsze wyrażając emocje. I jest ojciec, z którego powodu pisarstwo w ogóle zostaje podjęte, ojciec, którego trzeba ratować. I w końcu ojciec, który przynosi narratorowi okulary, by ten, po kilku latach pisania listów przy słabym świetle, mógł na nowo dostrzec rzeczywistość i... stawiane przez siebie literki. Matka, jako ta, która dyktuje opowieści, a ojciec, jako powód tych opowieści (także, w pewien sposób, pośredni, a okazjonalnie bezpośredni, adresat), w końcu ten, który pozwala dostrzec świat, to przekonywujące i mocne symbole. Rodzice narratora nie są bohaterami ciepłymi, których przychodzi łatwo polubić, czy nawet zrozumieć. Ale oni są powodem, czy też Powodem, nie można ich odrzucić.

Na zakończenie dodam, że nie czyta się tej książki łatwo, to fakt. Można czasem się pogubić, zostać zbitym z tropu. I najlepiej czytać ją w dużych dawkach, po 50-60 stron za jednym razem, bo jak się będzie czytać jedynie po kilka stron, co jakiś czas, to niewiele się z tego zrozumie. Wytrwałych czeka pradziwa uczta. Być może czytelnik dopatrzy się znacznie więcej symboli i ukrytych znaczeń ode mnie. Być może przypomni sobie własne koszmary, te na jawie bądź we śnie. Warto sięgnąć po Pióropusz i dać się ponieść tej nieprzyjemnej, lepkiej, ale szczerej i, w jakiś kolektywno-świadomościowy sposób wspólnej, historii.

P.S. Nie wiem, czy akurat ta książka zasłużyła bardziej na Nike, niż inne. Zwłaszcza, że nie czytałam innych nominowanych książek. Ale cieszę się, że Wydawnictwo Literackie, oraz ta nagroda, „wykopały” dla nas Mariana Pilota. Tak ciężko uwierzyć, że prawie nikt o nim dotychczas nie słyszał. Chętnie przeczytałabym inne jego dzieła, na razie nastawiam się na wznowienie tomu opowiadań pt. Pantałyk. Zastanawiam się także, jak wielu jeszcze pisarzy jest zapomnianych i już nigdy nie „wykopanych”, a równie dobrych, a może nawet i lepszych od Mariana Pilota? Kto wie?

2012-04-27

Piątkowy raport książkowy (13)

Właśnie przeczytane: Bękart ze Stambułu Elif Şafak. Jedna z lepszych książek, które przeczytałam w tym roku (Wiem, wiem, rok jest dosyć młody).



Teraz czytam: Pióropusz Mariana Pilota. Najprawdopodobniej dzisiaj skończę, zostało mi około 60 stron. Sposób kreacji świata w tej powieści jest jedyny w swoim rodzaju. Słyszałam o porównaniach do Gombrowicza, co zresztą jestem w stanie zrozumieć, ale prawda jest taka, że z podobnym stylem i kreacją rzeczywistości nie spotkałam się nigdy wcześniej. Wszystko jest jak znajomy, ciepły koszmar. I jest to wszystko tak swoiście polskie! Nie potrafię stwierdzić na czym polskość polega, bo nie ma tu wycieruchowej sztampy: ani patriotyzmu, ani umierania za ojczyznę, ani narodowych symboli, ba! nawet bocianów tutaj nie ma. Ale to właśnie o to chodzi, może polskość to takie nieokreślone, pulsujące w podświadomości poczucie znajomego koszmaru – taki grzech pierworodny, który powraca... Ale przemyśleń więcej na ten temat będzie w recenzji.

Poza tym czytam również Powiedział mi wróżbita Tiziana Terzaniego. Podróże, które z nim odbywam są bardzo ciekawe, chociaż Terzani jest trochę zbyt gadułowaty czasami i co kilka stron sieje propagandę pt. „Wszystko, co złe to z Zachodu idzie”. Częściowo się z tym może i zgodzę, ale nie lubię takich pustych stwierdzeń bez podania jakichś realnych rozwiązań, albo chociażby nadmienienia kontrargumentów... Mimo wszystko, czyta się dobrze.

W nastepnej kolejnosci: Nie wiem – z tej prostej przyczyny, że już przestałam ogarniać, co mam, a czego nie mam. Kusi mnie, żeby wrócić do Chin. Ale kusi mnie też, żeby, przez chwilę chociaż, trzymać się z dala od Chin. Bardzo prawdopodobne, że sięgnę po jakąś lekturkę o tematyce imigracyjnej, np. Dreaming in Cuban Cristina Garcíi, albo American Chica Marie Arany. Ewentualnie zdecydyję się na Lost in Translation Evy Hoffman, którą mam już od dawna, a za którą się zabieram, za przeproszeniem, jak bąk do jajec. Chyba się boję, że mnie przyprawi ta książka o jakąś melancholię imigracyjną, a nie w głowie mi takie wzniosłe, acz ciężkie, uczucia w tym momencie życiowym.

Muszę dać piosenkę na weekend! Będę miała dobry weekend, czego i Wam życzę.


2012-04-23

"Bękart ze Stambułu" Elif Şafak

Fantastyczna, wciągająca, niezwykła, skłaniająca do przemyśleń, bliska, błyskotliwa... Iloma jeszcze błahymi określeniami mogę opisać tę powieść? Pchli pałac także zajął mnie na wiele godzin, zajął mnie z powodzeniem, ale Bękart zupełnie mnie zaskoczył swoją niesamowitością. Chcę mieć wszystkie książki Şafak, a nie będzie o nie aż tak łatwo, bo nie jest ona w USA tak popularna jak w Polsce.

Zaczyna się od deszczu, a raczej od dziewczyny idącej w deszczu. Nie jest to jednak melodramatyczny spacer zagubionego maleństwa. Zeliha jest dziewiętnastolatką pełną złości, a wybiera się do ginekologa, aby usunąć ciążę. Będąc już w gabiniecie, nieśmiadoma, pod narkozą, przeraźliwie krzyczy, co sprawia, że lekarz nie podejmuje się zabiegu. Dziewczyna rozumie to jako znak i postanawia urodzić dziewczynkę. To pierwszy rozdział pt. „Cynamon,” zaledwie wprowadzenie.

W dalszych rozdziałach spotykamy się już z córką Zelihy, Asyą. Poznajemy też inną dziewczynę w wieku Asyi – Armanoush. Podczas gdy rodzina Zelihy zamieszkuje Stambuł, Armanoush żyje w USA. Losy obu dziewczyn splotą się ze sobą ciasno, niczym warkocz, pomimo ich bardzo odmiennych charakterów. Asya jest równie pełna złości, co jej matka. Nie znając swojego ojca, gardzi przeszłością. W myślach układa swój prywatny manifest nihilistyczny. A poza tym uwielbia muzykę Johnny'ego Casha. Armanoush natomiast nie potrafi żyć bez książek. Spokojna i nieśmiała, przytłoczona duszną miłością matki i licznej rodziny ojca. Jej rodzice rozwiedli się, gdy była malutka, teraz spędza część roku ze swoją matką i ojczymem, a pozostałe miesiące z ojcem i jego rodziną – ormiańską rodziną.

Tak, jednym z przewodnich tematów książki jest Rzeź Ormian, czyli systematyczne wymordowywanie i deportowanie ludności ormiańskiej przez Imperium Osmańskie w latach 1915-1917. Zamieszkała w Stanach rodzina Tchakhmakhchianów bezustannie wspomina te wydarzenia, kultywując w sobie nienawiść do Turków. Ten bagaż przeszłości przekazują również Armanoush, której ojczym obecnie jest... Turkiem – bratem Zelihy. Dziewczyna pewnego dnia postanawia wybrać się w sekrecie przed obojgiem rodziców do Stambułu, aby odnaleźć dawny dom babki Shushan i zatrzymuje się właśnie u rodziny ojczyma.

Historia Ormian i Turków nieustannie przypominała mi o pewnej polskiej historii... Historii Polaków i Żydów. Nie jest ona identyczna. Polacy nie byli odpowiedzialni za Holocaust, ale chyba niewielu obecnie ludzi, oprócz narodowców, będzie szło w zaparte twierdząc, że Polacy nie wyrządzali Żydom krzywdy, a czasem wręcz nie pomagali nazistom (być może byli zmuszeni, być może nie byli zmuszeni). Podobieństwo leży chyba najbardziej w fakcie, że rodzina Armanoush, należąca do amerykańskiej diaspory Ormian, jest najbardziej pamiętliwa względem Turcji. Bohaterka doznaje szoku rozmawiając z ormianinem zamieszkałym w Stambule, który wyznaje jej jak bardzo kocha to miasto, a na sugestię dziewczyny, że może pomóc mu uciec do USA, jeśli jest w Turcji szykanowany, mężczyzna wyraża jedynie zdziwienie. Analogicznie, mam wrażenie, że diaspory żydowskie w Stanach są chyba najbardziej negatywnie do Polaków nastawione. Wnioskuję to z wielu zasłyszanych opinii, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, więc moje porównanie jest lekko na wyrost. Nie ukrywam, że można sytuację te porównać także do stosunków polsko-niemieckich. Dla przeciętnego Polaka Niemiec to wciąż nazista, chociaż nawet starsi ludzie stamtąd nie mają i nie mieli absolutnie nic wspólnego z dawnym reżimem. Niektórzy Polacy, podobnie jak Żydzi, wciąż oczekują przeprosin od ludzi i krajów, które, owszem, współczują, ale nie odczuwają żadnego związku z popełnionymi okropnościami.

Şafak porusza te trudne kwestie w inteligentny i obiektywny sposób, zwraca uwagę na to, że poczucie bycia ofiarą, jak i kompletna, albo częściowa, amnezja odnośnie własnej historii (bo nie jest wygodna), mogą prowadzić do nieporozumień, a nawet wzajemniej nienawiści. Ani zdecydowana postawa ofiary, ani tego, który „zapomniał” historii nie jest rozwiązaniem w podobnych konfliktach, ale... spotkanie, rozmowa, chęć zrozumienia. To niby takie oczywiste, ale jednak obserwuje się to w historii i w relacjach międzynarodowych tak rzadko.

Ta recenzja jest już okrutnie długa, ale musicie wiedzieć, że oprócz tej kwestii książka skrywa znacznie więcej... Między innymi kilka nieprzyjemnych i przerażających sekretów. Poza tym sporo odwołań do literatury, muzyki popularnej, a przede wszystkim, o mój dobry Boże: JEDZENIE. Niesamowite nazwy potraw, nie znam ich wszystkich, ale same nazwy czasem wystarczą, by zgłodnieć. Kuchnia turecka jest niesamowita, tyle w niej smaków! A na dodatek autorka nam podaje przepis na deser aşure! Nie żebym spróbowała go robić, ale samo przeczytanie przepisu wprawiło mnie w ekstazę.

Książkę czyta się naprawdę wspaniale. Ja nie mogłam się oderwać i, bodajże w sobotę, nie zrobiłam prawie nic, tylko czytałam Bękarta ze Stambułu. Polecam absolutnie wszystkim!

2012-04-21

Wielkie stosy na wiosnę.

Dzisiaj pora na stosy. Większość nabytków pochodzi z księgarni, którą odwiedziłam tydzień temu, a o której wspomniałam w jednym z moich piątkowych raportów książkowych. Kilka pochodzi z dobroczynnego sklepu z używanymi rzeczami, parę nadesłali mi rodzice z Polski (te, które są po polsku ;)), a pozostałe zostały zakupione albo na moim ukochanym thriftbooks.com, albo na Amazonie (chyba dwie – jedyne książki, które są nowe, w sensie, "nie macane").

Oczywiście jestem w transie, kiedy patrzę na zdjęcia tych stosów.




Stos nr 1, od góry:

Mitologia Arabów, Mitologia chińska, Mitologia Japonii – z mojej ukochanej czarnej serii o mitologiach. Mam ich w polskim (panieńskim ;)) domu więcej, ale na razie poprosiłam o przesłanie tylko tych, chociażby dlatego, że ostatnie dwie mogą się przydać do Wyzwania Azjatyckiego.

Pióropusz Marian Pilot – Nie mogę się doczekać lektury. Może już wkrótce właśnie za tę książkę się wezmę, przeczytałam tylko diagnostycznie pierwszą stronę, które mnie bardzo zafascynowała. Od kiedy Pióropusz wygrał Nike, bardzo byłam tej książki ciekawa i większość raczej letnich recenzji w ogóle mnie do tego nie zniechęciła, może nawet wręcz przeciwnie!

Piaskowa góra Joanna Bator – Kolejna polska powieść, z tych nowszych. Szaleję ostatnio dużo z literaturą światową, a trochę zaniedbałam własny zakątek Ziemi, więc planuję to nadrobić. Z serii "nowsza literatura polska" czekają na mnie jeszcze Balladyny i romanse Karpowicza, ale na razie zostały w Polsce, bo ileż do tej paczki zmieścić można. W przypadku Piaskowej góry pierwsza strona również mnie zauroczyła.

Dzieje kultury chińskiej Mieczysław Jerzy Künstler – Z mojej ukochanej PWN-owskiej serii "Dzieje kultur". Obecnie jestem w trakcie przeprawiania się przez Dzieje kultury latynoamerykańskiej, gdzie poruszanych jest wiele interesujących kwestii, np. tańce latynoamerykańskie, albo obsesja tego kontynentu(ów) piłką nożną. Ponadto polecam Dzieje kultury brytyjskiej profesora Lipońskiego. Miałam kiedyś wykłady z tym panem profesorem, niezły był z niego charakter, ale tę książkę czyta się niesamowicie – świetna, rzetelna robota. Niestety nigdy nie było mi dane przeczytać całości. Może kiedyś.

The Garden of Departed Cats Bilge Karasu – Upatrzyłam i zdobyłam! Książka tureckiego pisarza innego niż Pamuk i Kemal. Ten tytuł okrutnie mi się podoba, mam nadzieję, że zawartość będzie choć w połowie tak dobra, jak tytuł. A być może całość okaże się mało znaną perełką?

Season of Migration to the North Tayeb Salih – W Polsce wydana kilka lat temu pod tytułem Sezon migracji na Północ, przy czym imię autora w polskim wydaniu jest trochę inne - At-Tajjib Salih. Jedna z najgłośniejszych powieści wywodzących się z kręgu islamskiego.

The Corpse Walker Liao Yiwu – w Polsce wydana przez Czarne jako Prowadząc umarłych. Jako osoba interesująca się Chinami, coraz bardziej i bardziej z każdą przeczytaną książką o tej tematyce, nie mogłam nie zakupić i tej.

Sightseeing Rattawut Lapcharoensap – Ten tajsko-amerykański autor jest zaledwie 7 lat starszy ode mnie, a ten zbiór opowiadań wydał będąc w moim wieku. Książka do Wyzwania Azjatyckiego.

A Fortune-Teller Told Me Tiziano Terzani– wygląda na to, że będzie to pierwsza książka podróżnicza jaką przeczytam. I to już wkrótce. Wprawdzie lata temu czytałam Heban Kapuścińskiego, ale niewiele z tego pamiętam.




Pora na, dość spory, stos nr 2. Również od góry:

Fall on your Knees Ann-Marie MacDonald – Znana w Polsce pt. Zapach cedru. Polecona przez Evę z A Striped Armchair.

The Complete Poems Anne Sexton – miałam kiedyś nowsze (i pewnie pełniejsze) wydanie jej wszystkich wierszy, ale moi rodzice jakby je zgubili, kiedy przenosili moje rzeczy z Poznania do siebie, więc pocieszam się teraz tym niedrogim znaleziskiem. Sexton nie należy jednak za dużo czytać, grozi to długą depresją. Trochę jak z papieroami – trzeba zachować umiar, żeby cieszyć się ich ożywczym działaniem bez popadania w przykre uzależnienie.

The Book of Laughter and Forgetting Milan Kundera – Kundery nie czytałam już od stu milionów lat, a kiedyś bardzo jego pisarstwo uwielbiałam. Ostatnio w Goodwill, sklepie dobroczynnym, widziałam dużo jego tytułów (każdy za dolara), ale wszystkie je czytałam. Oprócz tej – Księgi śmiechu i zapomnienia – ale nawet i tutaj nie jestem do końca pewna, czy czasem jej nie czytałam... Nie szkodzi, przeczytam jeszcze raz!

Baghdad without a Map Tony Horwitz – mąż Geraldine Brooks, której książkę o kobietach islamskich opisywałam tutaj. Są to jego relacje mniej więcej z tych samych podróży, gdyż Horwitz wybrał się na nie razem z Brooks.

The Spirit Catches You and You Fall Down Anne Fadiman – do Wyzwania Azjatyckiego. O zderzeniu kultury zachodu i wschodu. I wiem jak bardzo oklepańczo to brzmi, jednak nigdy nie mam dosyć tych zderzeń ;)

The Harmony Silk Factory Tash Aw – Powieść malajska. Do Wyzwania Azjatyckiego.

Memed, My Hawk & They Burn the Thistles Yaşar Kemal – Dwie powieści (ta druga jest bodajże drugą częścią tej pierwszej) jednego z najbardziej znanych tureckich pisarzy. Poza tym w ślicznych wydaniach NYRB – uwielbiam je.

The Foucault Reader zredagowana przez Paula Rabinowa – Takie lektury to muszę sobie zostawić na nadejście jakiejś fazy maniakalnej, albo... nadejście ponowne studiów. Jestem zresztą fanką myśli (przynajmniej niektórych) Foucaulta, ale do przedzierania się przez fragmenty jego książek trzeba dość ostro zakasać rękawy. Bez powodu więc pewnie nie zdecyduje się na lekturę, ale dobrze mieć takie coś na półce, by móc się do niektórych fragmentów w przyszłości odwoływać.

At the Bottom of the River Jamaica Kincaid – Krótkie opowiadanka.

Memoirs of a Woman Doctor Nawal El Saadawi – niewielkie wydawnictwo jednej z najbardziej znanych egipskich pisarek.

The Zapatista Reader pod redakcją Toma Haydena – zbiór esejów i artykułów na temat Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego (EZLN). Bardzo interesuję się tym ruchem, a ta książka wydawała się najrzetelniejszym wprowadzeniem w temat.

Shadow of the Silk Road Colin Thubron – Literatura podróżnicza. Do Wyzwania Azjatyckiego.




No i ostatni stos, mniejszy. Od Bałtyku do Tatr:

A Fine Balance Rohinton Mistry – Również polecana przez Evę z A Striped Armchair. Moje pojęcie o literaturze indyjskiej sprowadza się jedynie do Q & A Vikasa Swarupa, na podstawie której powstał film Slumdog. Milioner z Ulicy. Książka o NIEBO lepsza od filmu. Bardzo jednak chcę kontynuować poznawanie indyjskiej literatury i ta cegiełka nadaje się wspaniale na następny krok.

Memories of a Pure Spring Duong Thu Huong – Mam już jej Paradise of the Blind, ale skuszona niską ceną zakupiłam również i ten tytuł. Może mam przeczucie, że jej pisarstwo bardzo mi się spodoba?

Mexico 2010 – ten przewodnik turystyczny kupiłam głównie dla niewielkiej ale zgrabnej mapki dołączonej do tego wydawnictwa. Być może niektóre informacje także mnie tam zainteresują. Póki co do Meksyku się nie wybieram, ale może za kilka lat...

The Namesake Jhumpa Lahiri – Znowu konflikt kultur, czyli moja ulubiona tematyka :)

The Brief Wondrous Life of Oscar Wao Junot Díaz – Domnikańsko-amerykański autor, więc to już mi bardzo do szczęścia wystarczy. A ten tytuł otrzymał w 2008 roku Pulitzera.

When Heaven and Earth Changed Places Le Ly Hayslip- wspomnienia z wojny w Wietnamie. Do Wyzwania Azjatyckiego. Trochę się obawiam tej książki jednak, ze względu na bardzo prawdopodobne opisy okrucieństw wojennych.

Almanac of the Dead Leslie Marmon Silko – Zakochałam się w innej jej powieści, Ceremony, bezwzględnie. Pora na tę ambitną cegłę opisującą w powieściowy sposób losy ludzkości z perspektywy „podbitych”.

Uff! Do czytania!

P.S. Zdjęcia nie są oryginalnie tak kiepskie, jak widać. Blogspot/Google je tak zohydza, z niewiadomych powodów.

2012-04-20

Piątkowy raport książkowy (12)

Właśnie przeczytane: In Search of Snow Luisa Alberto Urrei. Recenzji nie planuję, choć książkę czytało się bardzo dobrze. Ciekawa historia tocząca się znowu na terenach południowego zachodu Stanów. Bardzo przy tym męska, ale, o dziwo (?), w ciepły sposób – bo żeńskich bohaterów tam na lekarstwo. Na pewno sięgnę w przyszłości jeszcze po jakieś książki Urrei, zwłaszcza jeśli będę miała ochotę na coś lżejszego, ale inteligentnego i zabawnego.



Teraz czytam: Bękarta ze Stambułu Elif Şafak. Bardzo mi się podoba! Chyba bardziej, niż Pchli pałac, zwłaszcza, że odnalazłam tu moje ulubione wątki poszukiwania tożsamości pomiędzy kulturami, czego się nie spodziewałam (Już tak dawno zakupiłam tę książkę, że chyba blurbów z okładki zapomniałam, stąd ta niespodzianka). Jedyny problem, jaki mam z tą powieścią, jeżeli można to nazwać problemem, to ogromna dawka opisów potrwa i jedzenia! Chcę mi się jeść niemiłosiernie, jak ją czytam (nawet rozdziały mają nazwy przypraw, albo owoców). Nie na rękę mi to, bo chciałabym trochę schudnąć, a tu ciągle te nieziemskie nazwy potraw tureckich i ormiańskich... I tak, już oczywiście szukałam jakichś tureckich restauracji w pobliżu, ale znalazłam tylko jedno miejsce, które serwuje taką niby fuzję kuchni śródziemnomorskiej i bliskowschodniej. Niezupełnie to o co mi chodziło, ale niech będzie!

W nastepnej kolejnosci: Pewnie w końcu sięgnę po coś polskiego. Nie pamiętam kiedy ostatni raz spotkałam się z polską literaturą, musiało to być bardzo dawno. Jednocześnie może będę czytać również Powiedział mi wróżbita Terzaniego, bo mam ochotę na podróż. A w ogóle to mam sto tysięcy stosów nowych książek, nacykałam już ich zdjęcia i zaprezentuję je pewnie jutro.



Z innych informacji: Nareszcie jestem stałym rezydentem USA. Nie mam jeszcze zielonej karty (ponoć nie jest zielona jest zielona), ale powinna niebawem nadejść. Po wielu miesiącach formularzowania, dokumentowania, papierowania wreszcie mam względny spokój. To jednak nie koniec moich przygód, bo czeka mnie, chociażby, egzaminy na prawo jazdy. Poza tym chciałabym oddać mój polski dyplom do „przeliczenia” na tutejsze wykształcenie. No i muszę się zastanowić: co dalej (Gdzie pracować? Gdzie studiować?). Na szczęście mam męża (dla niego tu się przeniosłam w końcu), który mnie wspiera, więc wiem, że będzie dobrze :)

2012-04-18

"Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin" Jung Chang

Dawno nie czytałam równie fantastycznej książki. Dzikie łabędzie to opowieść o trzech kobietach, każda z nich reprezentuje inne pokolenie, a ich losy ściśle splatają się z XX-wieczna historią Chin. Autorka przybliża nam życie swojej babki, mamy, oraz swoje własne, jej rodzeństwa i przyjaciół. Czytelnik otrzymuje przy tym sporą dawkę informacji o wydarzeniach w Chinach, zwłaszcza z okresu rewolucji kulturalnej. Po tej lekturze jestem jeszcze bardziej zafascynowana tym niesamowitym krajem.

Podczas gdy wszyscy główni bohaterowie stali się mi bliscy, najbardziej przywiązałam się chyba do matki autorki. Jako młoda dziewczyna była oddana komunizmowi, można zresztą bardzo łatwo zrozumieć dlaczego – obietnica równości i sprawiedliwości, wyzolenia biednych grup społecznych i nadejścia „nowego” pociągała wielu młodych ludzi (Podobne nastroje dobrze zobrazowane zostały np. w Matce Maksyma Gorkiego). Poślubia działacza komunistycznego, bardziej oddanego socjalizmowi i pracy, niż rodzinie, aż do ostatnich swoich dni. Oboje początkowo stają się ważnymi funkcjonariuszami, potrzebnymi i szanowanymi, chociaż matka nękana jest pewną dozą nieufności ze strony Partii i zmuszana jest do samokrytyki z racji swoich znajomości z nacjonalistami Kuomintang sprzed czasów objęcia władzy przez komunistów. Te więzi, wtedy niewinne, będą ciążyć nad nią przez wiele lat.

Stopniowe rozczarowanie rządami Mao osiąga swój zenit podczas rewolucji kulturalnej, która przypada na okres dojrzewania autorki. Jung Chang fantastycznie przedstawia wszystkie paradoksy zarówno codziennego, jak i politycznego, życia, zwłaszcza po tym, kiedy na scenie pojawia się Madame Mao. Książki ogłupiają, na naukę składa się jedynie lektura Dziennika Ludowego (którego przez jakiś czas ludzie bali się wyrzucać, bo były w nim zawsze zdjęcia Mao, więc pozbycie się takiej gazety mogło grozić byciem uznanym za „kapitalistę”), wszelkie dotychczasowe tradycje są „burżuazyjne”, a z głośników w każdym mieście non-stop sączy się jad i denuncjacje kolejnych „kapitalistów” i „prawicowców”. Tych, którzy trafiają do aresztu czekają tortury i, przede wszystkim, serie upokorzeń (np. golenie połowy głowy, opluwanie). Prerażające jest to, co strach czyni z ludźmi, to jak automatycznie sprowadza ich do roli ofiar i katów. Mao wiedział, że ludzie, dosłownie – sąsiedzi i współpracownicy, ustanowią najlepszą kontrolę między sobą. W ten sposób, wyrabiając w ludziach nieufność i obojętność, wiedział, że mało możliwym będzie utworzenie przez nich jakiejkolwiek grupy, czy ruchu oporu.

Każdy rozdział tej książki warty byłby przybliżenia i opisania. Pomimo jej rozmiarów i historyczno-wspomnieniowego charakteru Dzikie łabędzie nie posiadają tzw. „dłużyzn”, nie ma tam nawet jednego zbędnego, pustego, bądź nudnego akapitu. Jung Chang zadbała o to, aby jej opowieść tętniła życiem – czytelnik jest osamotnioną, znudzoną konkubiną, tak jak babka Chang, jest jej matką z trudem pokonując nieludzko ciężką wędrówkę podczas Długiego Marszu, jest w końcu samą autorką, która widzi samobójstwo koleżanki ze szkoły, szykanowanej i dręczonej przez Czerwoną Gwardię. Jednocześnie Chang nigdy nie ocenia, nie potępia i nie gloryfikuje, co, w przypadku przedstawienia historii komunistycznych Chin dla Zachodu niestety czasem się zdarza (mam tu na myśli np. Revolution is not a Dinner Party autorstwa Ying Chang Compestine). Za tę, na pewno trudną, próbę obiektywizmu, bardzo szanuję autorkę. Każdy, kto jest zainteresowany choć odrobinę Chinami i ich burzliwą XX-wieczną historią MUSI sięgnąć po tę pozycję. Każdy, kto niewiele wie o Chinach, a chciałby się dowiedzieć, POWINIEN sięgnąć po Dzikie Łabędzie. A reszta – niech też spróbuje. Nikt nie pożałuje spotkania z tą lekturą, chyba że Ci, którzy najbardziej lubią czytać o wampirach. Wampirów w tej książce brak.

2012-04-13

Piątkowy raport książkowy (11)

Właśnie przeczytane: Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin Jung Chang. Nie dałam jeszcze recenzji, skończyłam ją czytać świeżutko wczoraj wieczorem, mam nadzieję, że wkrótce dodam moje wrażenia, jeśli czas na to pozwoli. To wspaniała książka. Sprawiła, że jestem jeszcze bardziej ciekawa Chin, niż byłam wcześniej.

Teraz czytam: In Search of Snow Luisa Alberto Urrei. Dużo humoru w tej książce, zauważyłam, że nie śmiałam się podczas lektury już od wielu miesięcy, a może nawet lat – chyba ostatni raz książką ubawiłam się, kiedy czytałam Trans-Atlantyk, albo któregoś Vonneguta.

W nastepnej kolejnosci: Prawdopodobnie Bękart ze Stambułu Elif Şafak, bo ostatnio mało w moim życiu literatury tureckiej, a kilka dni temu przyszło do mnie pocztą ciekawe wydawnictwo - The Garden of Departed Cats tureckiego pisarza Bilge Karasu. Ten tytuł! Więc ta Şafak niejako w zamienniku za The Garden, bo ona siedzi na półce od Karasu zdecydowaaanie dłużej i ma pierwszeństwo.

Inne informacje: Jutro nareszcie powraca moja ulubiona księgarnia, która znajduje się w miejscowości o jakieś 40-50 minut oddalonej od mojego miejsca zamieszkania. Nazywa się Webster's i oprócz tego, że znajduje się tam mnóstwo używanych (oraz chyba też nowych) książek, można tam również wypić kawę i co-nieco przekąsić. Mnie ineteresują głównie książki, a raczej intensywne przebieranie na półkach w poszukiwaniu niesamowitych tytułów za niskie ceny. Ostatni raz w Webster's byłam niecałe dwa lata temu. Gdy powróciłam tutaj w lipcu zeszłego roku księgarnia była już zamnięta i zmieniała lokal. Wydawało się, że ta zmiana potrwa tylko kilka miesięcy, zajęła jednak rok. A jutro wielkie otwarcie!

2012-04-07

"W kleszczach lęku" Henry James

Ciężka sprawa z tym Jamesem. Dotychczas miałam do czynienia, i bardzo dawno, z Daisy Miller, która specjalnie mnie nie zachwyciła, ale wydawała się solidną, chociaż dość typową, powieścią realistyczną. Teraz postanowiłam skubnąć jego dłuższe opowiadanie (ok. 120 stron) pt. W kleszczach lęku (The Turn of the Screw). Niestety moje skubanie przerodziło się w okazjonalne i coraz bardziej niechętne dogryzanie.

Zaczyna się naprawdę ciekawie. Podczas spotkania kilkorga przyjaciół, jeden z mężczyzn twierdzi, że zna przerażającą historię, o której kiedyś opowiedziała mu pewna kobieta. Wznieciwszy zainteresowanie odmawia jednak jej zrelacjonowania twierdząc, że uprzednio musi pojechać po rękopis, autorstwa tejże kobiety, otrzymany przed jej śmiercią, z którego będzie swoim znajomym czytał. Po tym wprowadzeniu, kiedy to mężczyzna wreszcie go przytaszczył, „słuchamy” już tylko rękopisu.

Bohaterka jest guwernantką, która zgłasza się do opieki nad siostrzenicą i siostrzeńcem pewnego mężczyzny na stałe przebywającego w Londynie, który nie interesuje się wychowaniem dzieci, a ponadto nie życzy sobie, żeby informowano go o jakichkolwiek problemach. Dzieci, wraz z opiekunką – panią Grose, przebywają w dworku Bly. Gdy guwernantka tam się zjawia jest zachwycona dziewczynką, Florą, jej przykładnym zachowaniem i słodyczą. Ma nadzieje, że chłopiec, który ma wkrótce wrócić ze szkoły na wakacje, będzie równie grzeczny. Na dzień przed jego przybyciem otrzymuje jednak list, że chłopca wydalono ze szkoły. Wyobrażenia o tym, jak paskudny charakter musi mieć chłopiec zostają rozwiane przez jego nienaganne zachowanie i błyskotliwość. Wkrótce jednak sielanka opieki nad dwoma aniołkami zostaje przerwana przez pojawiające się zjawy, najpierw mężczyzny, potem również i kobiety – byłej guwernantki, Miss Jessel...

Tak, to historia o duchach. Prawda, że wydaje się interesująca? Guwernantki, dworki, duchy. Miałam ochotę na taki klimat, wprowadzający rozdział dał mi nadzieję na niesamowitą lekturę. Więc co było nie tak? W kleszczach lęku okazało się opowieścią okrutnie nudną. Już dawno nie wynudziłam się tak na żadnej książce. Styl jest paskudnie rozwklekły, zdaje się, że James przesadził w charakteryzacji „stylu zapisków dziwnej guwernantki”, bo nie wydaje mi się, żeby to był jego styl domyślny. Zakończenie jest otwarte i powinno dawać do myślenia, ale jest tak pogrzebane pod warstwą kilometrowych, stokrotnie złożonych (a jednak, w angielskim, jest to możliwe) zdań i zawikłanych refleksji. Wydaje się, że to jedna z tych książek, które się dobrze interpretuje na zajęciach z literatury, ale czyta się wręcz potwornie, chociaż muszę przyznać, że to naprawdę piękna angielszczyzna. Nie mam problemu z literaturą klasyczną, był czas, kiedy czytałam tylko taką. W obu językach – po polsku i po angielsku. Wydaje mi się jednak, że można było 100-150 lat temu pisać piękną angielszczyzną, ale do rzeczy i jaśniej. Cóż, albo nie czytałam klasyki już bardzo długo, albo akurat ten Henry James mnie w tym momencie przerósł. Być może lepiej by mi poszło z polskim tłumaczeniem? Polecam jedynie ogromnym fanom powieści gotyckiej i klasyki.

Przerwa od klasyków zarządzona!


2012-04-06

Piątkowy raport książkowy (10)

Właśnie przeczytane: Nie mogę uwierzyć, że od ponad tygodnia jest to wciąż Dziewięć części pożądania Geraldine Brooks. Nie miałam zbyt wielkiego parcia na czytanie ostatnio, a raczej parcia na ukańczanie obecnych lektur.

Teraz czytam: Jestem w trakcie kilka książek, a napomknę teraz o dwóch. Dzikie łabędzie - wspomnienia Jung Chang własne, jak również jej matki i babki, ukazujące życie w Chinach w XX wieku. Postrzeganie tej książki jako wspomnieniówkę wydaje mi się jednak mocno zawężone i krzywdzące. Zresztą, muszę przyznać, nie miałam z literaturą wspomnieniową wiele do czynienia jak dotąd, ale zamierzam się za nią w tym roku dość poważnie zabrać (tak samo ma się sprawa z literaturą podróżniczą i reportażową – całe życie, niemalże, czytania, a taki ogrom nieznanych gatunków!). W każdym bądź razie, Dzikie łabędzie to więcej niż wspomnienia. Jestem ledwo w połowie, a takiego ogromu faktów na temat komunistycznych Chin nie wyczytałam jeszcze nigdzie. Czytając nie odbieramy jednak tych historycznych dywagacji, jako suchych faktów, gdyż są one zbyt mocno zespolone z życiem bohaterek, by traktować je bezemocjonalnie. Przeprawiamy się przez kolejne strony, jak przez wciągającą powieść, stajemy się coraz bliżsi kolejnym trzem pokoleniom „chińskich cór”, a jednocześnie pochłaniamy bardzo wiele informacji... Ale czemu ja się tak rozpisuję? Refleksje powinnam zostawić na właściwą recenzję. Trudno skończyć pisać jednak o tej książce, skoro raz już się rozpocznie. Jest fantastyczna.

Drugą moją lekturą jest The Turn of the Screw Henry'ego Jamesa i tu sprawa ma się trochę inaczej. Może już nie odbieram klasyków tak jak kiedyś, może Henry James po prostu nie jest dla mnie, ale przeprawa przez tę cieniutką książeczkę idzie mi naprawdę ciężko. Liczę, że na końcu mnie coś zaskoczy – jest to w końcu opowieść o duchach, ale mam jakieś nieodparte wrażenie, że raczej skończy się na moim własnym wzruszeniu ramion.

W nastepnej kolejnosci: Ostatnio przybyło mi kilka książek, za jakiś czas może zaprezentuję kompletny stosik. M.in. otrzymałam dwie polskie książki (Pióropusz Pilota oraz Piaskową górę Bator) i zastanawiam się, czy nie sięgnąć po którąś z nich, ale chyba dam im trochę poczekać. Bardzo prawdopodobne też, że wrócę do klimatów literatury meksykańsko-amerykańskiej i sięgnę po In Search of Snow Luísa Alberto Urrei.


W Londynie nigdy nie byłam, ale ta piosenka zawsze sprawiała, że myślałam o Poznaniu, o którym myślę i teraz. Nie miałabym nic przeciwko przeteleportować się tam na kilka dni.

2012-04-05

Moja historia czytania, część I

Trochę zaniedbałam bloga, ale miałam strasznie towarzyski tydzień. Poza tym z mężem przygotowywaliśmy leśny domek na otwarcie wiosenno-letniego sezonu ogniskowo-relaksacyjnego i nawet nie zauważyłam, jak szybko te kilka ostatnich dni zeszło.

Jednak, jako że wciąż niczego nowego nie ukończyłam, bo jestem w trakcie lektury niesamowitych Dzikich łabędzi, postanowiłam wrzucić coś, co napisałam, chyba z nudów (?), jakiś czas temu: pierwszą część mojej historii czytania, czyli: jak to się zaczęło, jak się zmieniało i dlaczego trwało. Mam nadzieję, że za jakiś czas dopiszę dalsze części.


Mój dom nie był pełen książek, chociaż nie był ich zupełnie pozbawiony. Moi rodzice nigdy nie byli wielkimi czytelnikami. Jako nauczyciele matematyki pewnie nigdy nie dostrzegali większego sensu w przeprawianiu się przez stronice opasłych woluminów. Moja mama jest przynajmniej fanką gazet i magazynów, choć okazjonalnie przeczyta i książkę (Ostatnio cykl Cukierni pod Amorem). Mój tata jest fanem tylko skomplikowanych wzorów matematycznych. Nie jestem przykładem na to, że ludzie kochający książki tworzą kolejnych kochających książki, ani na to, że ludzie, których książki zbytnio nie obchodzą tworzą kolejnych takich ludzi.

Moje pierwsze, zamglone wspomnienie to książka. Przeglądam ją, ale nie umiem dobrze jej trzymać, więc sama się zamyka. Ta książka to prawdopodobnie jedna z trzech moich najczęściej przeglądanych książek z obrazkami – książek do nauki języka rosyjskiego. Nigdy nie zapomnę tych charakterystycznych ilustracji niedźwiedzi, kotów, szczupaków i trolejbusów. W okresie przedczytelniczym cyrylicę musiałam widzieć częściej niż pismo łacińskie. To ostatnie też musiałam jednak widzieć dość często, bo mając cztery lata ciągle pytałam rodziców, co to jest, jak jest "s" i "z" razem, albo "r" i "z". Ukoronowaniem tych pytań było głośne przeczytanie zagadek w magazynie dla dzieci pt. Miś (Czy to jeszcze wydają?).

Mimo iż rodzice miłośnikami czytelnictwa nie byli, nie mogłam nigdy narzekać na brak książek. Dziecięcych, cienkich książeczek miałam całą szafę, m.in. co najmniej 30 bajeczek z kultowej serii Poczytaj mi, mamo! Czytałam je wszystkie po milion razy. Wiele bym dała by móc jeszcze raz przeczytać historię o kurze, co leciała aeroplanem.

Szybko zaczęłam wykorzystywać umiejętność czytania nie tylko do zajmowania sobie czasu lekturą bajek, ale do rozwijania innych zainteresowań – m.in. czytania o zwierzętach i, ogólnie, o szeroko pojętej przyrodzie. Rodzice zaprenumerowali dla mnie Zwierzaki niemal od początku ukazywania się tego miesięcznika (Czy dziś w ogóle są na rynku podobne?). Miałam też mnóstwo popularnonaukowych książek dla dzieci, głównie o zwyczajach zwierząt (Zielona seria Tajemnice zwierząt!). Lecz fikcję także czytałam chętnie i często. Czytanie było moją jedyną rozrywką oprócz wychodzenia na podwórko: nie znosiłam zabawek, lalki strasznie mnie nudziły, rysowanie szło niespecjalnie. W książkach nikt mi nie mówił, że dostatecznie się nie staram, albo że coś robię nie tak...

Były dzieci z Bullerbyn, Plastuś, Kasia, Karolcia, Cudaczek-wyśmiewaczek (szkoda, że się tak pod koniec nawrócił), w końcu Pollyanna i Ania (brak Pyzy! Czy kiedyś to nadrobię?). A kilka lat później wiele powieści dla nastolatek z okresu PRL, albo znalezionych w domu, czy u babci, albo wypożyczane z biblioteki. Kilka podobnych powieści, ale amerykańskich, odrzucało mnie, były obce i nijakie w porównaniu z problemami polskich nastolatek lat 60-tych i 70-tych, które jako makijażu używały kremu Nivea, a na włosy sypały talk, żeby nie były tłuste. Tak też trafiłam na powieści Musierowicz, które strasznie pokochałam. Na stare lata pewnie zakupię całą Jeżycjadę i jeszcze raz przeczytam (Nie wiedziałam wtedy, że w latach 2008-2011 sama będę mieszkała na Jeżycach, bardzo blisko Roosevelta 5). Miałam także fazę na “literaturę wilczą”, kiedy to napawałam się powieściami Londona i Curwooda o zimnej Kanadzie, wilkach i człowieczej naturze.

I w tym momencie, kiedy siedzę pochłonięta lekturą Zewu krwi w wieku około 12-13 lat, zamykam część pierwszą mojej historii czytania.