Właśnie przeczytane: In Search of Snow Luisa Alberto Urrei. Recenzji nie planuję, choć książkę czytało się bardzo dobrze. Ciekawa historia tocząca się znowu na terenach południowego zachodu Stanów. Bardzo przy tym męska, ale, o dziwo (?), w ciepły sposób – bo żeńskich bohaterów tam na lekarstwo. Na pewno sięgnę w przyszłości jeszcze po jakieś książki Urrei, zwłaszcza jeśli będę miała ochotę na coś lżejszego, ale inteligentnego i zabawnego.
Teraz czytam: Bękarta ze Stambułu Elif Şafak. Bardzo mi się podoba! Chyba bardziej, niż Pchli pałac, zwłaszcza, że odnalazłam tu moje ulubione wątki poszukiwania tożsamości pomiędzy kulturami, czego się nie spodziewałam (Już tak dawno zakupiłam tę książkę, że chyba blurbów z okładki zapomniałam, stąd ta niespodzianka). Jedyny problem, jaki mam z tą powieścią, jeżeli można to nazwać problemem, to ogromna dawka opisów potrwa i jedzenia! Chcę mi się jeść niemiłosiernie, jak ją czytam (nawet rozdziały mają nazwy przypraw, albo owoców). Nie na rękę mi to, bo chciałabym trochę schudnąć, a tu ciągle te nieziemskie nazwy potraw tureckich i ormiańskich... I tak, już oczywiście szukałam jakichś tureckich restauracji w pobliżu, ale znalazłam tylko jedno miejsce, które serwuje taką niby fuzję kuchni śródziemnomorskiej i bliskowschodniej. Niezupełnie to o co mi chodziło, ale niech będzie!
W nastepnej kolejnosci: Pewnie w końcu sięgnę po coś polskiego. Nie pamiętam kiedy ostatni raz spotkałam się z polską literaturą, musiało to być bardzo dawno. Jednocześnie może będę czytać również Powiedział mi wróżbita Terzaniego, bo mam ochotę na podróż. A w ogóle to mam sto tysięcy stosów nowych książek, nacykałam już ich zdjęcia i zaprezentuję je pewnie jutro.
Z innych informacji: Nareszcie jestem stałym rezydentem USA. Nie mam jeszcze zielonej karty (ponoć nie jest zielona jest zielona), ale powinna niebawem nadejść. Po wielu miesiącach formularzowania, dokumentowania, papierowania wreszcie mam względny spokój. To jednak nie koniec moich przygód, bo czeka mnie, chociażby, egzaminy na prawo jazdy. Poza tym chciałabym oddać mój polski dyplom do „przeliczenia” na tutejsze wykształcenie. No i muszę się zastanowić: co dalej (Gdzie pracować? Gdzie studiować?). Na szczęście mam męża (dla niego tu się przeniosłam w końcu), który mnie wspiera, więc wiem, że będzie dobrze :)
2 komentarze:
Powodzenia w JuEsEj życzę:)
A podobno prawo jazdy w Stanach prosto jest zdać. Takie przynajmniej mity krążą wśród ludu polskiego:)
Dziękuję :)
O prawie jazdy to jest absolutna prawda! Gdyby było tak ciężko i upierdliwie jak w Polsce, to musiałabym się serio zastanowić, czy nie lepiej po prostu sobie poszukać "zdalnej" pracy do wykonywania z domu ;D Więc będzie dobrze, ale egzaminy i tak trzeba zdać, a poradnik jazdy nie jest najbardziej fascynującą lekturą ;)
Prześlij komentarz