Strony

2012-03-29

"Dziewięć części pożądania" Geraldine Brooks

Otatnio ukończyłam fascynujący reportaż Geraldine Brooks pt. Nine Parts of Desire: The Hidden World of Islamic Women. Jak tytuł wskazuje, autorka skupia się na obrazie codzienności (i niecodzienności) życia kobiet w świecie islamskim. Podczas gdy przykłady Brooks stara się dobierać z wielu różnych krajów i kultur, najwięcej miejsca poświęca Arabii Saudyjskiej oraz Iranowi. Każdy z dwuanstu rozdziałów skupia się na innym aspekcie życia, w którym kobiety uczetniczą, bądź z którego są wykluczone, czy, jak było w większości przypadków, co do którego nie mają nic do powiedzenia, m.in. pracy, wojsku, edukacji, małżeństwie itd.

Pewnie dla niektórych minus stanowiłby fakt, że tekst, jak na reportaż, ma już swoje lata – oscyluje głównie między końcem lat 80-tych i początkiem 90-tych. Ja przyjęłam ten fakt raczej z ulgą, bo to oznacza, że australijsko-amerykańska autorka wciąż patrzy na Bliski Wschód i Maghreb bez skomplikowanego obciążenia 11 września. Jako że jestem początkująca, jeśli chodzi o kulturę Islamu oraz, szczególnie interesującą mnie, postać kobiety w Islamie, ten brak wydarzeń z ostatnich 12 lat był pewnym ułatwieniem. Na książki post-11/9 jeszcze przyjdzie czas.

Zresztą nie tylko z tego względu ksiąka Brooks funkcjonuje doskonale jako wprowadzenie w temat kwestii islamskich kobiet. Większość pojęć typu "abaya", "hadith", czy "talaq" jest skrupulatnie wyjaśnionych, nie tylko w tekście, ale i w krótkim słowniczku na końcu.

Co do treści, początkowo wydawało mi się, że autorka odkryje przede mną świat o wiele bardziej wyzwolonych kobiet, niż uważa się na Zachodzie. Niestety, o ile zupełnie zaufamy Brooks, która spędziła kilka lat na Bliskim Wschodzie we wspomniany powyżej przedziale czasowym, większość tych powielanych przez zachodnie media stereotypów okazała się w ten czy inny sposób prawdziwa (Chociaż wciąż metoda ich przekazywania jest w większości zasadzona na ignorancji). Nawet jeżeli przyjmiemy, że od początku lat 90-tych wiele się zmieniło, to jakoś powątpiewam, żeby wiele zmieniło się na korzyść kobiet, zwłaszcza, że w przypadku Islamskich krajów można zauważyć pewien schemat – gdy krajowi względnie się powodzi, szala przechyla się w stronę większych swobód, gdy kraj popada w biedę, zaczyna rządzić ekstremizm. Nawet jeżeli sytuacja kobiet w Arabii Saudyjskiej, czy Iranie jest obecnie inna, to gdzie indziej może jest jeszcze gorzej, niż było uprzednio.

Muszę przyznać, że dotychczas byłam dosyć uśpiona w swoim cichym i ostrożnym wyznawaniu relatywizmu kulturowego. Wciąż zresztą w jakiś sposób ten relatywizm wyznaję, jednak nigdy nie będę już go stosować do praktyk, które ograniczają wolności ze względu na kolor skóry, klasę i płeć. Nie jest w porządku, że dziewięcioletnia dziewczynka wychodzi za mąż, nie jest w porządku, że nigdy nie pójdzie do szkoły i nie będzie się spełniać w zawodzie, nie jest w porządku, że może zostać okaleczona na całe życie, bo w kulturze jej regionu tradycją jest obrzezanie dziewczynek i zaszywanie im waginy, nie jest w porządku, że nie wolno jej uprawiać sportu, wychodzić samej na spacer, udzielać się politycznie i społecznie, i nie jest w porządku, że mąż może się z nią rozwieść bez podania powodu, po czym odebrać jej dzieci.

Warto jednak zaznaczyć, że autorka spotyka na swojej drodze wiele kobiet, które walczą z tymi ograniczeniami. Zazwyczaj walczą z nimi, tym samym mieczem, którego używają fundamentaliści – szukając w Koranie argumentów na poparcie swoich tez. Czasem czynią to dzięki poparciu własnych wpływowych mężów, czy ojców. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że ta walka, nawet jeśli istnieje, to tylko do pewnego, nieprzekraczalnego momentu. Być może niektóre kobiety w niektórych z tych krajów już jednak tę linię przekroczyły? Bardzo chętnie przeczytałabym podobny reportaż, ale o wiele bardziej współczesny. Czuję się na to gotowa.

2012-03-24

"Kamienni bogowie" Jeanette Winterson

Czasem dobrze jest przeczytać kiepską książkę, żeby potem przyjemniej czytało się te naprawdę dobre. Szkoda tylko, że tą kiepską książką musiała być dla mnie ta autorstwa Jeanette Winterson, autorki należącej do moich ulubionych.

Miałam, i być może ciągle trochę mam, straszne wyrzuty sumienia, że fatalnie czytało mi się Kamiennych Bogów. Teraz mam również i inne wyrzuty sumienia - bo recenzuję książkę, której nie doczytałam do końca (zostało mi 35 stron z 206). Ale tak się z nią przemęczyłam przez ostatnie dwa wieczory, że wydaje mi się, że jednak zdobędę się na wątpliwą przyjemność zjechania jej, mimo wszystko. Początkowo myślałam, że może coś ze mną i z moim czytaniem jest nie tak, że nie mogę się skupić i odpowiednio wczytać w jej styl... Pod koniec już tylko bezmyślnie jeździłam wzrokiem po kartkach próbując mniej więcej orientować się co się dzieje, aż w końcu stwierdziłam, że takie czytanie zupełnie nie ma sensu, zwłaszcza gdy czekają na mnie dziesiątki, z pewnością ciekawszych, książek. Okropna porażka.

To chyba miało być science fiction. Nie lubię operować szufladkami, ale od pierwszych stron trudno się nie oprzeć wrażeniu, jak bardzo Winterson chce się wbić w umoralniającą wersję tego gatunku. Kobieta o imieniu Billie Crusoe i Robo sapiens (tak!), Spike (też kobieta), zakochują się w sobie podczas lotu na nowo odkrytą planetę. Ziemia, zwana tutaj Orbusem, umiera, przez zanieczyszczenia bodajże (właściwie to cholera wie przez co) i ludzie (Ci bogaci) mają nadzieję przenieść się na nową planetę, po tym jak zabite zostaną na niej wszystkie dinozaury. Orbus podzielony jest na MoscoSino Pact, Eastern Caliphate i The Central Power. Ci ostatni to chyba z założenia mają być... no właśnie, kto? Biali Europejczycy i Amerykanie? Ogólnie jak widzę tego typu sztampowe podziały, to, eufemistycznie mówiąc, otwiera mi się w kieszeni sto tysięcy noży. Nawet jeżeli Winterson używa tego podziału w sposób prześmiewczy (chociaż tego nie widzę), to i tak działa mi to niewiarygodnie na nerwy. Uważam, że powielanie takich wymysłów w literaturze (sci-fi, czy nie) wyrządza równie ogromne szkody, co nierzetelne media. To jest jednak tylko pierwsza część. Potem jest krótki rozdział o rozbitku na Wyspie Wielkanocnej w XVIII wieku, potem znowu wracamy jakby do tej przyszłości, czy też do alternatywnej rzeczywistości, bo już się gubię w tym momencie (Billie urodziła się w latach 60-tych? 40-tych? XX wieku), a w pierwszej części ma 40 lat i leci w kosmos? A może to są dwie inne osoby, chociaż nazywają się tak samo? Hmm. Może to akurat jest wyjaśnione na tych stronach, które opuściłam.

Zdawałoby się, że powinno być, mimo niewiarygodności, ciekawie. Pierwsza część nawet mnie zainteresowała, chociaż cały czas myślałam, że to nie ta sama, dobra Winterson z Namiętności i Płci wiśni, ani nawet, z wydanego przecież zaledwie dwa lata przed Kamiennymi Bogami, fantastycznego Brzemienia. Jednak później było coraz gorzej. Ten minimalistyczny styl, który zawsze uwielbiałam, był blady i nijaki, niektóre zdania i wtrącenia kompletnie nic nie wnoszące i nic nie znaczące. Powtórzenia, często stosowane przez autorkę, nigdy wcześniej mi nie przeszkadzały, teraz doprowadzały mnie niemal do szału. Najdziwniejsze jest to, że często zgadzałam się z jej moralizującymi opiniami w tej powieści, chociaż uważam, że jej prognozy są mocno przesadzone. Ale to, że się z nimi zgadzam nie znaczy, że podoba mi się sposób, w jaki są zaserwowane. Ponadto aż się roi na kartkach tej opowieści od bezcelowych gadek-szmatek, przemyślnień i filozofii o sensie człowieczeństwa i tym podobnych... Nawet kiedy niektóre z nich zaczynają gdzieś prowadzić, nagle się urywają, albo skręcają w stronę ogólników. Nie wierzę, że Jeanette Winterson mogła coś takiego popełnić. A jednak.

Może mojemu rozczarowaniu winny jest też fakt, że i moje czytelnicze gusta się zmieniły i styl brytyjskiej pisarki zwyczajnie już nie przypada mi do gustu (chociaż jeszcze dwa lata temu musiałam ponownie przeczytać Namiętność na studiach i ukochałam tę powieść jeszcze mocniej, niż wcześniej). Trudno stwierdzić. Może to jest po prostu słaba książka, aczkolwiek wiem, że jestem w swoich odczuciach co do niej dość odosobniona.

Cieszę się, że wreszcie skończyłam tę książkę, a wyniosłam z niej dwie rzeczy: Po pierwsze, moralizatorstwo w pisarstwie strasznie śmierdzi. Po drugie, stosowanie non-stop tych samych chwytów pisarskich cuchnie równie mocno.

A na Goodreads dałam dwie gwiazdki, z czego jedna z sentymentu. O!

2012-03-23

Piątkowy raport książkowy (9)

Właśnie przeczytane: Lucy Jamaici Kincaid & How the Garcia Girls Lost their Accents Julii Alvarez.

Teraz czytam: Kamienni bogowie Jeanette Winterson, która zwykła uchodzić za jedną z moich ulubionych autorek. Ta pozycja jednak niezbyt przypadła mi do gustu. Nie wiem czy ta książka jest po prostu słaba, czy to ja i moje gusta czytelnicze się zmieniły i po prostu nie odnajduję w jej pisarstwie już tego, czym musiałam zachwycać się wcześniej. Przykro jest uzmysłowić sobie taką zmianę, nawet jeśli oznacza ona z kolei uwielbienie dla książek, których jeszcze parę lat temu by się nie zrozumiało. Została mi jeszcze ostatnia ćwiartka tej powieści, może zdoła ona podtrzymać moje niknące zainteresowanie.


Rozpoczęłam też lekturę Dziewięciu części pożądania (Świat Książki to wydał lata świetlne temu, ja mam wznowione anglojęzyczne wydanie) Geraldine Brooks, i tą książką jestem o wiele bardziej zachwycona. Nie orientuję się jeszcze dobrze w świecie Islamu, a Brooks wyjaśnia wiele pojęć, jak krowie na granicy, co mi bardzo odpowiada. Przypuszczam, że gdybym siedziała głębiej w temacie mogłyby mnie jej niektóre wyjaśnienia denerwować. Jednak to wydawnictwo skupia się na islamskich kobietach i chociażby z tego powodu nie jest to książka wyłącznie dla nowicjuszy na kulturalno-literackim terenie Islamu, bo podobnych „drzwi” do tego tematu nie ma aż tak wiele.

W nastepnej kolejnosci: Och, co by tutaj... Nie ukrywam, że mam ostatnio jakąś taką nieodpartą ochotę na klasykę. Nawet wczoraj zajrzałam na mojego wypchanego darmową klasyką Kindle'a i chyba zdecyduję się na dłuższe opowiadanie Henry'ego Jamesa The Turn of the Screw (Trochę gorszy polski tytuł W kleszczach lęku). Wybieram amerykańską literaturę, bo chciałabym znowu coś wykreślić z mojej listy z literaturą amerykańską. Ale być może sięgnę po coś jeszcze innego.

Chciałabym też powrócić do Chin. Tutaj nie ma wątpliwości, że w pierwszej kolejności będą to Dzikie łabędzie Jung Chang.


Poza tym chodzi mi po głowie dzisiaj ta piosenka. Kiedyś często rozpoczynałam dzień od The Cure. Poza tym: ten teledysk! Ojacie.


2012-03-21

Karaiby utracone: “Lucy” Jamaica Kincaid & “How the García Girls Lost their Accents” Julia Alvarez

Lucy zaskoczyła mnie, gdyż dawno już nie czytałam książki, gdzie narrator miałby tak zupełnie odmienną perspektywę. Tytułowa bohaterka przyjeżdża do USA, aby pracować jako au pair dla amerykańskiej, białej rodziny. W książce nie jest podane skąd dokładnie pochodzi dziewczyna, ale po opisach („wyspa na 8 mil szeroka”) wnoszę, że być może z tej samej wyspy, z której pochodzi sama autorka – Antiguy (chociaż nawet przy tak małej wysepce, szerokość na 8 mil jest bardzo przesadzona). Już od pierwszych stron jedyne w swoim rodzaju opisy szarej pogody – dziewiętnastoletnia Lucy ma z nią do czynienia pierwszy raz w życiu – dały mi do zrozumienia, że czeka mnie prawdziwa uczta czytelnicza i niemałe wyzwanie dla moich własnych spostrzeżeń i przekonań. Lucy dostrzega niemal od pierwszego dnia pęknięcia na idealnej porcelanie małżeństwa, dla którego pracuje. Lubi żonę, Marię, a także dzieci, którymi się zajmuje, ale nigdy nie potrafi tego okazać, a przynajmniej nie w sposób, jakiego oczekuje się w nowej kulturze. Wiele rzeczy jest dla niej obcych, najbardziej chyba zachowania osób z którymi mieszka- wciąż zastanawia się nad Marią, „co sprawiło, że jest taka, jaka jest?” Taka, czyli silna, a jednocześnie słaba, dumna z indiańskich przodków, jak gdyby było to jakieś jej prywatne osiągnięcie, zakochana w kwiatach i własnym, rodzinnym domu. Lucy trudno jest zrozumieć, to, co powinno się teoretycznie rozumieć samo przez się. Ma także problem z matką, nie otwiera listów od niej i postanawia nigdy więcej już jej nie zobaczyć. Zachowanie to jest podyktowane jednocześnie nienawiścią i przepełnioną miłością tęsknotą – nie istnieje chyba mocniejsza i bardziej niezniszczalna pępowina. Na pewno jeszcze spotkam się z prozą Jamaici Kincaid, bo jej pisarstwo jest niesamowite.

How the García Girls Lost their Accents w pewnym sensie także podkreśla trudny związek z rodzicami, zwłaszcza z matką. Tutaj bohaterkami są cztery kobiety, każda w którymś momencie książki opowiada o jakimś ważnym momencie w ich życiu. Razem z rodzicami, jako 6-10 letnie dziewczynki (są bardzo zbliżone wiekem), przenoszą się z Dominikany do Stanów. Zresztą być może odpowiedniejszym słowem byłoby "uciekają", gdyż ich ojciec, jako działacz w opozycji (w czasach dyktatury Trujillo), jest narażony na ciągłe "odwiedziny" tajnej policji (Servicio de Inteligencia Militar). Podczas gdy same cztery dziewczyny wydawały mi się trochę zbyt rozpieszczone i pretensjonalne, żebym mogła je polubić, to podobało mi się, jak Alvarez ujęła dane problemy - nie na przestrzeni wielu lat, chronologicznie i skrupulatnie, ale raczej zobrazowała je w pojedynczych wydarzeniach: Kolacji z amerykańską zaprzyjaźnioną rodziną, gdzie żona amerykańskiego doktora upija się i psuje, według jednej z dziewczynek, Sandi, łaknącej piękna, występ flamenco; bolesne zeznania przed policją innej siostry, Carli, odnośnie pedofila śledzącego ją samochodem; jedna z wcześniejszych miłości Yolandy, która kończy się odkryciem, jak niewiele można przekazać za pomocą języka. Ciekawsze są wydarzenia z dzieciństwa, z Dominikany, bądź zaraz po przyjeździe do USA, niż te z życia dorosłych już kobiet. Szczerze powiedziawszy, liczyłam na to, że książka bardziej mi się spodoba, ale i tak warto było się z nią zapoznać, zwłaszcza, że Alvarez eksploruje wiele bliskich mi tematów – poczucia rozbicia po imigracji, oraz nieprzystosowania usług publicznych (szkoła, policja itp.) do potrzeb kobiet, ale również i dziewczynek.

2012-03-19

"Dziewczęta z Szanghaju" Lisa See

Lisa See teoretycznie mogłaby pisać powieści melodramatyczne osadzone w jakichś malowniczych, amerykańskich wioskach. Mogłaby być kolejną Jodi Picoult, albo kimś podobnym. Ale nie jest, głównie dlatego, że bohaterami jej powieści są chińskie kobiety, a ich akcja toczy się, zazwyczaj, właśnie w Chinach. I chwała jej za to, bo czystej Picoultowskiej twórczości nie mogę zdzierżyć. Proza See ma w sobie jednak sporo tego melodramatyzmu, który przechyla się w stronę czytadłowego bardziej, niż subiektywno-zagadkowego, ale nie aż tak mocno, żebym zaczęła wywracać oczami, wzdychać i ogólnie mieć ochotę zarzucić czytanie. Wręcz przeciwnie, jej powieści są bardzo wciągające, a jednocześnie nieirytujące. I dostarczają wiele bardzo interesujących informacji, aczkolwiek zawsze muszę pamiętać żeby podchodzić z dystansem do wszelkich kulturowych rewelacji w fikcji, czy jest to fikcja autorstwa See, czy Buck, czy Ma Jiana.

Wymądrzam się tak, jak gdybym przeczytała już wszystko Lisy See, a to jest dopiero moja druga powieść jej autorstwa, po Kwiecie śniegu i sekretnym wachlarzu. Dziewczęta z Szanghaju jest dla mnie interesująca nie tylko dlatego, że opowiada o jednej z większych metropolii Chin lat 30-tych, ale również przez wzgląd na tematykę imigracyjną, obraz życia chińskiej społeczności w Los Angeles. Podobnie jak w Kwiecie śniegu, głównymi bohaterkami są dwie dziewczyny, tutaj siostry, Pearl i May, gdzie narratorką jest pierwsza z nich. Mieszkają razem z rodzicami w Szanghaju, trochę rozpieszczone i płytkie, dostrzegają tylko radości i przyjemności, jakie przynosi życie. Mnóstwo barw i zapachów, kolorów; synteza wpływów Wschodu i Zachodu. Same dziewczęta pragną być jak najbardziej „zachodnie”. Ich sielskie życie kończy się wraz z bankructwem ich ojca, właściciela firmy wynajmującej ryksze, oraz wraz z inwazją Japonii na Chiny. Pierwsze doprowadza do zaślubienia May i Pearl z chińczykami amerykańskiego, jak na początku wierzono, pochodzenia. To drugie, o przerażających konsekwencjach, ostatecznie zmusza bohaterki do podążenia za wmuszonymi im małżonkami na inny, obcy kontynent.

Na początku czeka je długi pobyt na Angel Island, pacyficznym odpowiedniku Ellis Island. Potem życie pod jednym dachem z małżonkami i ich rodziną. Z początku ma się wrażenie, że rodzina będzie składała się z typowych, papierowych i czarnych bohaterów, ale See zadbała o to, by ich jednoznaczna ocena nie była taka prosta. Nie chciałabym się więcej rozpisywać o fabule, żeby niczego nie zdradzić ewentualnym przyszłym czytelnikom, bo powieść jest dość poważnie wypełniona różnymi sensacyjnymi odkryciami. Zwrócę jeszcze tylko uwagę na prawdziwą moc informacji zawartą w tej książce: kim byli 'papierowi synowie', jak była traktowana chińska społeczność w USA w czasie wojny z Japonią, a następnie podczas zimnej wojny, w jakich zawodach zazwyczaj pracowali chińscy imigranci. Sama nie wiedziałam, że ta ludność była tak dyskryminowana jeszcze w latach 50-tych. See dość odważnie rozprawia się z tym traktowaniem, nie usprawiedliwia Amerykanów, ani nie gloryfikuje Ameryki, chociaż główni bohaterowie szybko odkrywają, że stali się jej obywatelami, nie dzięki papierom, ani bynajmniej nie dzięki przywilejom, ale przez wszystko, co tu przeszli i przetrwali.

Warto też zwrócić uwagę na same główne bohaterki, o wiele ciekawiej przedstawione, niż te w Kwiecie śniegu, chociaż wciąż ich charakterologia, czy nawet przemyślenia bohaterki-narratorki, pod względem oryginalności oraz wnikliwości pozostawiają trochę do życzenia.

Mimo iż pisarstwo Lisy See nie jest zbyt wymagające (a przez to również średnio wynagradzające w głębokie przemyślenia), to jest jednak bardzo udane, wciągające i ciekawe. Na pewno w przyszłości sięgnę po inne jej książki, przede wszystkim po, nieprzetłumaczony jeszcze na język polski, sequel do Dziewcząt z Szanghaju - Dreams of Joy.

2012-03-16

Piątkowy raport książkowy (8)

Dzisiaj leniwie, krótko i bezobrazkowo. Upiekłam ciasto marmurkowe, posprzątałam, kota pogłaskałam, a teraz piję zieloną herbatę i wsłuchuję się w dość dziwną i cudaczną muzykę. Od kilku dni jest codziennie słonecznie, temperatura sięga dwudziestuparu stopni. Bardzo mi to odpowiada. Łaknę witaminy D, bo ostatnio z samopoczuciem bywało różnie.

Właśnie przeczytałam: Oprócz Pieśni Salomonowej Toni Morrison skończyłam wczoraj Dziewczęta z Szanghaju Lisy See – lajtowa, ciekawa powieść bez dłużyzn, o poprawnym stylu i nawet z dość udanie naszkicowanymi bohaterami (tutaj było z tym lepiej niż w Kwiacie Śniegu). Więcej o moich wrażeniach z tej lektury wkrótce.

Teraz czytam: Nic! Wczoraj skończyłam jedną książkę i nie zdążyłam rozpocząć następnej.

W nastepnej kolejnosci: Lucy karaibskiej pisarki Jamaici Kindcaid. Bardzo króciutka książeczka, wygląda jak lektura na jeden wieczór, a tego mi obecnie (chyba) trzeba. Następna lektura pewnie będzie bardziej hardcorowa, albo pod względem rozmiarów, albo podjętego tematu.

Idę na ganku posiedzieć, bo szkoda to słońce marnować (U mnie dzień!). I wezmę ze sobą Lucy

2012-03-15

"Pieśń Salomonowa" Toni Morrison

To nie było moje pierwsze spotkanie z prozą Toni Morrison, uprzednio czytałam już Umiłowaną i The Bluest Eye, chociaż było to lata temu. Oprócz zdecydowanego poczucia, że książki badzo mi się podobały, nie zostało ze mną nic więcej. Może przez tę kiepską pamięć tak długo zwlekałam z przeczytaniem kolejnej jej książki. Teraz już nie będę taką zapominalską, zamierzam przeczytać wszystkie jej książki, koniec i kropka.

Będzie mi trochę trudno pisać o Pieśni Salomonowej z tego względu, że czytałam ją w języku angielskim, a dla tej powieści niezmiernie ważne jest nazewnictwo postaci, które będę musiała podać po angielsku. Głównym bohaterem jest Macon „Milkman” Dead (jego ojciec i dziadek nosili takie samo imię i nazwisko) – brzmi to, jak „makin' dead”. Dziadek Milkmana otrzymał je przez przypadek - gdy chciał się zajerestrować w biurze wolnych byłych niewolników, biały urzędnik przez pomyłkę w miejsce imienia wpisał miasto urodzenia, a w miejsce nazwiska wpisał dane o ojcu (dead). Najmłodszy Dead pracuje w biurze nieruchomości swojego ojca, rozpieszczany przez życie, jest próżny i chciwy. Nie próbuje zrozumieć własnych rodziców, czy sióstr, ani nawet najlepszego przyjaciela, aż do niezwykłej podróży, początkowo podyktowanej chciwością, a która staje się namiętnym poszukiwaniem własnych korzeni.

Ważną postacią jest również ciotka Milkmana, Pilate (Piłat), której imię ojciec wybrał z Biblii na chybił trafił. Podobnie imiona wybiera brat Pilate, a ojciec Milkmana, nazywając córki Magdalene i First Corinthians. Pilate żyje poza społecznymi dyktatami razem ze swoją córką i wnuczką. Nie wciska się w korsety, nie odkłada pieniędzy, nie ma stałej pracy. Jej brat, a ojciec Milkmana, gardzi nią i jej prawdziwie wolnym stylem życia, gdyż on, jako właściel nieruchomości, kocha własność i powiększanie tej własności, kocha posiadać rzeczy. To jest jedna (i prawdopodobnie jedyna) rzecz, jaką pamiętam z poprzednich książek Morrison – to jak czarnoskórzy ludzie odseparowują się od siebie, czasem zadając sobie nawzajem więcej bólu, niż przynosi separacja między białymi i czarnymi, bo ta ostatnia jest zbyt oczywista, a przez to w jakiś sposób oswojona. Innym ciekawym problemem jest zniewolenie kobiet, które wydaje się tym większe, im bardziej znaczący i bogaty jest ich mąż, czy ojciec. Ruth, matka Milkmana i żona Macona, jak również jej córki, przez całe życie są tylko wizytówkami, które mąż i ojciec obwozi coraz to nowymi samochodami, żeby inni mogli zobaczyć, jak dobrze są ubrane.

Trudno pisać o tej książce, streścić chociaż część fabuły, przedstawić wszystkich bohaterów. Czyta się ją niesamowicie, niemalże jak współczesny poemat, gdzie wszystko jest pozornie znajome, a jednak widziane na nowo; gdzie pieśń kradnie potoczne słowo, zagarnia je dla siebie. Imiona są czasem dla bohaterów więzieniem, a czasem punktem wyjścia, albo twierdzeniem, któremu trzeba udowodnić, że jest błędne. Sen o lataniu, klamra powieści, jako wyrzeknięcie się bogactwa i próżności, przewija się przez całą powieść. Piękno w najdrobniejszych gestach, poczucie nieuchronnego upadku, nieświadoma akumulacja grzechów przeciwko innym, ale, przede wszystkim, przeciwko sobie. Tylko tak mogę opisywać prozę Morrison. Drobnymi zdaniami, które mogłbyby być częścią poematu. Ale nie muszą – mogą być wolne.


Fantastyczne książki czytam w tym roku. Może to dlatego, że jestem bardziej otwarta na kompletnie nieznane lektury i autorów. Może dlatego, że staję się coraz bardziej świadomym czytelnikiem, wyłapuję więcej konfliktów i problemów, bo więcej interesuję się światem w ogóle. W każdym razie mam nadzieję, że ten trend będzie trwał!


2012-03-10

"Bless Me, Ultima" Rudolfo Anaya

Uzdrowicielki, wiedźmy, domki z suszonej cegły, jałowce. Gorące lata, ostre zimy. Znowu, dzięki powieści Rudolfo Anayi, byłam w Nowym Meksyku, również w drugiej połowie lat 40-tych. Znowu było niesamowicie.

Bless Me, Ultima to, że tak użyję tego wulgarnego słowa, sztampowa pozycja na listach z literaturą meksykańsko-amerykańską. Odnajdziemy w niej wszystko, co z tą literaturą zazwyczaj się wiąże: mieszankę realizmu magicznego z amerykańskim indywidualizmem, opowieści o symbolicznych postaciach meksykańskiego folkloru (o Matce Boskiej z Guadalupe, czy La Lloronie), uzdrowicielkę („curandera”), rodzinność – wynikającą z miłości, ale i poczucia obowiązku, jak również komentarz odnośnie wykluczenia meksykańskich mieszkańców w USA. Nnarratorem powieści jest może 7-8 letni chłopiec, Antonio. Akcja rozpoczyna się od momentu, kiedy Ultima, uzdrowicielka o niezwykłych zdolnościach, wprowadza się, aby zamieszkać z rodziną chłopca. Starsza kobieta nie ma już żadnej rodziny, a rodzice Antonia, którym niegdyś Ultima wiele pomogła, obrali sobie za punkt honoru ugościć ją u siebie i nie pozwolić na to, by pozostała samotna. Od tego momentu życie chłopca diametralnie się zmieni.

Z początku wydaje się, że będzie to typowa powieść o dojrzewaniu i że na końcu spotkamy się z głównym bohaterem, który będzie już dorosły. Cała akcja, z tego co pamiętam, trwa jednak jakieś 2-3 lata, przez które Antonio pozostaje przez cały czas dzieckiem. Dzieckiem, które ma przystąpić do pierwszej spowiedzi, do komunii, które razem z dość osobliwymi kolegami wystawia jasełka. Dzieckiem, które zadaje sobie takie dziecinne, a tak ważne pytania: o boga, zło i dobro. Element religijny jest tutaj ważny, jeśli nie najwazniejszy. Matka chłopca jest bardzo religijna (potrafi modlić się przy własnym, domowym ołtarzyku w podzięce za powrót synów z wojny, aż do wyczerpania ze zmęczenia), ma nadzieje, że chłopiec zostanie księdzem, co mu bez przerwy powtarza. Ten jednak, im bliższy jest swojej pierwszej komunii, tym bardziej wątpi w boskie zasady. Przypomniało mi to moją własną powagę podczas pierwszej komunii, moje własne pytania, poczucie grzechu, to przerażenie, kiedy, będąc po pierwszej spowiedzi powiedziałam, w wyrazie irytacji, „O Jezu!” Zapomniałam zupełnie o tej dziecięcej powadze, teraz, kiedy piszę uparcie, jak na złość mamie, „bóg” małą literą. Ta książka przypomniała mi o tym, jakim byłam kiedyś dzieckiem, a każda książka, która to potrafi, jest warta przeczytania.

Z perspektywy badacza (początkującego amatora, w moim przypadku) kultury meksykańskiej bardzo ważne jest też rozdarcie chłopca pomiędzy charaktery i oczekiwania matki i ojca. Matka, z domu Luna („księżyc”) chce by chłopiec został księdzem, bądź, jak jej bracia, rolnikiem. Ze swoim przywiązaniem do ziemi i starych prawideł rządzących przyrodą i światem reprezentuje ludność tubylczą Ameryk. Ojciec natomiast, o nazwisku Marez (od „morza”), meksykański vaquero (odpowiednik kowboja), przyzwyczajony jest do wiecznego ruchu, wciąż nowych przygód. On z kolei symbolizuje konkwistadorów. Można również interpretować matkę, jako Meksykankę przywiązaną do swojej ziemi, a ojca, jako niespokojnego imigranta szukającego lepszych warunków i przygód poza granicami kraju. W osobie Antonia, który stara się połączyć w sobie te dwa charaktery, leży nadzieja na pogodzenie się Meksykanów ze swoją dwoista naturą, lub Meksykanów-Amerykanów na pogodzenie się z przynależnością do obu krajów i kultur.

Bardzo ciepła powieść, choć niepozbawiona dozy przemocy i niesprawiedliwości. Polecam wszystkim, którzy zainteresowani są literaturą latynoską i literaturą etniczną w USA.

2012-03-09

Piątkowy raport książkowy (7) - stosy nowych nabytków!

Dzisiejszy raport składa się głównie ze stosu, więc postaram się streścić z innymi rzeczami.

Właśnie przeczytane: Skończyłam Bless Me, Ultima meksykańsko-amerykańskiego pisarza Rudolfo Anayi. Świetna lektura, postaram się wkrótce napisać o niej parę słów.

Teraz czytam: Dziewczęta z Szanghaju Lisy See, żeby nacieszyć się czymś lżejszym. Dopiero rozpoczęłam czytanie, więc mam niewiele do powiedzenia. Ale spodziewam się miło spędzić z nią czas.

W nastepnej kolejnosci: Ach! Tyle tego do wyboru. Obiecałam sobie zacząć Pieśń Salomonową Toni Morisson już jakiś czas temu, ale nie wiem czy nie wycofam się z tej obietnicy... Wystarczy spojrzeć choćby na stosy poniżej, żeby zauważyć, że mam w czym wybierać. Na prawie każdą z tych stosikowych książek, i wielu innych nieprzeczytanych, które posiadam, mam ochotę się rzucić, tak jestem ich ciekawa. Szkoda, że nie mogę czytać ich wszystkich naraz...

Niepotrzebne dywagacje na temat posiadania i kupownia zbyt wielu książek: Miałam mieć jakiś tam zakaz kupowania, aż do kwietnia, czy coś takiego, ale to postanowienie już dawno zostało zakopane tonami książek. Lubię jednak tłumaczyć to filozofią życiową „żyj chwilą”, której nie wyznaję, ale która czasem się przydaje (chociażby do tłumaczenia się), tzn. Teraz mogę kupować książki, a być może kiedyś, w czarnej przyszłości nie będę mogła, a wtedy przynajmniej będę miała biblioteczkę pełną wspaniałych lektur do czytania (Myślę tak od jakiś pięciu lat, a ta czarna przyszłość nigdy nie nadchodzi i jakieś pieniądze na książki, tym bardziej używane, zawsze się znajdują). Poza tym logicznie-nielogicznie myślę sobie, że od czasu do czasu dobrze jest narzucić sobie taki zakaz – nawet jeśli go łamię przed czasem, to i tak być może wytrzymałam bez kupowania książek z miesiąc (zamiast dwóch tygodni), a to już jest coś. Teraz mam nowy zakaz, ale nawet nie będę o nim wspominać, bo i tak go złamię.

To teraz pora przejść do stosów.


Nr 1, od góry:

Beginning Theory Peter Barry – żeby nie wyjść z wprawy w dziedzinie teorii literatury.
Remembering Babylon David Malouf – australijski pisarz poruszający problem Innego.
Travels in a Thin Country Sara Wheeler – podróże po Chile.
I, the Divine Rabih Alameddine – daję drugą szansę temu autorowi, Hakawati mnie nie zachwycił.
Lucy Jamaica Kincaid – to chyba będzie moje pierwsze spotkanie z literaturą karaibską.
Passing Nella Larsen – interesująca novella afrykańsko-amerykańskiej autorki.
Once Upon a Quinceanera Julia Alvarez – o hispanoamerykańskim zwyczaju hucznego obchodzenia piętnastych urodzin dziewczynki.
Wild Swans Jung Chang – czy tę książkę trzeba przedstawiać? Nie mogę się doczekać.
The Vagrants Yiyun Li – Chiny, lata siedemdziesiąte. Niewiele więcej trzeba dodawać, żeby mnie zachęcić.



Nr 2, również od góry:

The Stone Gods Jeanette Winterson – dawno nie czytałam nic tej autorki, a jest jedną z moich ulubionych!
Brick Lane Monica Ali – opinie bardzo różne o tym tytule, zobaczymy czy mi się spodoba.
Arlington Park Rachel Cusk – podobnie jak powyższa książka, kupiona za ok. dolara.
Love in a Fallen City Eileen Chang – ze ślicznego wydania NYRB (ach, żeby tak mieć całą kolekcję!).
A Border Passage Leila Ahmed – kolejna letura do mojego zbiorku feministyczno-islamskiego.
Arabian Jazz Diana Abu-Jaber – arabsko-amerykańska pisarka, a ja jestem zawsze ciekawa takich pisarek.
In Search of Snow Luis Alberto Urrea – kolejny w mojej kolekcji meksykańsko-amerykański pisarz...
A Glass of Water Jimmy Santiago Baca - ...i jeszcze jeden.
American Chica Marie Arana – peruwiańsko-amerykańska autorka opowiada o dzieciństwie łączącym obie kultury.
Mexico: Biography of Power Enrique Krauze – historia Meksyku, jako (mniej więcej) jednolitego państwa, czyli rozpoczynająca się od 1810 roku.


Cóż, kupienie nowej półki to nie jest aż taki problem. Problemem jest umieszczenie jej gdziekolwiek. Ach, żebym to ja do końca życia miała jedynie takie problemy!

2012-03-08

Wyzwanie azjatyckie!

Z radością zgłosiłam się do wyzwania Literatura w Azji, Azja w literaturze, które skupia się na Dalekim Wschodzie oraz Azji Południowowschodniej. O ile te pierwsze regiony ostatnio eksploruję nienajgorzej (zwłaszcza Chiny), o tyle o tym drugim nie mam zielonego pojęcia. Tym bardziej się cieszę, że mogę nadrobić braki i zapoznać się z nieznanymi mi krajobrazami, zwyczajami, historiami i pomysłami. Głównie zależy mi na literaturze z tych krajów, ale na pewno nie będę stronić od literatury wspomnieniowej, czy podróżniczej, zwłaszcza, że w przypadku niektórych krajów nie ma wyboru. Ciężko np. o powieść pisarza z Timoru Wschodniego, nawet w języku angielskim (a w tym języku właśnie będę przede wszystkim czytać). To zresztą świetna okazja, żeby zapoznać się z dobrą literaturą podróżniczą, ewentualnie reportażową, bo niewiele jej jak dotąd czytałam.

Głównym celem wyzwania jest literacka wędrówka przez wszystkie kraje, więc dobrze by było, gdyby przynajmniej literaturą reportażową / podróżniczą choć trochę o dany kraj zaczepić. Odwiedzenie wszystkich krajów to oczywiście ideał. Czy uda mi się? Zobaczymy.

Aby być bardziej zorganizowaną, przygotowałam sobie mapkę podróży i listę lektur. Moje podróże będą tak naprawdę w dwóch osobach. Jeden podróżnik (niebieski na mapce) pozostaje w Chinach i po nich będzie podróżował. Wiąże się to z tym, że książek o Chinach mam o wiele więcej, niż książek o jakimkolwiek kraju południowowschodniej Azji (tych właściwie w ogóle jeszcze nie mam, jedna wspomnieniowa o Birmie idzie do mnie pocztą). Drugi podróżnik (czerwony) śmiało przekracza granice i byłoby cudownie, gdyby udało mi się czytać książki właśnie w takiej kolejności, w jakiej on podróżuje (przeciwnie do wskazówek zegara, chociaż z lekkim zygzakiem), ale taki plan może się nie udać. Na razie np. raczej nie mam żadnej lektury do Brunei, stąd samotna czarna kropka. Zapomniałam też zaznaczyć kropką Singapur, ale tam także się wybieram wraz z czerwonym podróżnikiem.


A teraz lektury. Naturalnie na pewno wszystkich nie uda mi się przeczytać, ale lubię mieć zawsze jakiś wybór. Może być też tak, że będę dodawała nowe pozycje na tej liście w ciągu trwania wyzwania. Podaję tytuły w takim języku, w którym będę książkę czytać (na razie po polsku jedynie Theroux). Na początek reportaże / podróżnicze tytuły „ogólniejsze.” Co do tej trzeciej książki, to bardzo się waham, więc może z listy wypaść:

A Fortune-Teller Told Me Tiziano Terzani
Pociąg Widmo do Gwiazdy Wschodu Paul Theroux
The Spice Islands Voyage: The Quest for the Man Who Shared Darwin's Discovery of Evolution Tim Severin
A Dragon Apparent: Travels in Cambodia, Laos & Vietnam Lewis Norman


Chiny:
Wild Swans Jung Chang
The Vagrants Yiyun Li
Beijing Coma Ma Jian
Soul Mountain Gao Xingjian
Shanghai Girls Lisa See


Wietnam:
The Tapestries Kien Nguyen
The Sacred Willow: Four Generations in the Life of a Vietnamese Family Duong Van Mai Elliott
Paradise of the Blind Dương Thu Hương


Laos:
A Dragon Apparent: Travels in Cambodia, Laos & Vietnam Lewis Norman


Kambodża:
Her Father's Daughter Alice Pung
When Broken Glass Floats: Growing Up Under the Khmer Rouge Chanrithy Him


Tajlandia:
Sightseeing Rattawut Lapcharoensap


Birma:
Everything Is Broken: A Tale of Catastrophe in Burma Elizabeth Larkin
From the Land of Green Ghosts: A Burmese Odyssey Pascal Khoo Thwe


Malezja:
The Harmony Silk Factory Tash Aw
The Rice Mother Rani Manicka



Singapur:
A Different Sky Meira Chand


Indonezja:
Child of All Nations Pramoedya Ananta Toer


Timor Wchodni:
The Crossing: The Story of East Timor Luis Cardoso


Filipiny:
Ilustrado Miguel Syjuco
Touch Me Not José Rizal
The Last Time I saw Mother Arlene J. Chai


Japonia:
Kitchen Banana Yoshimoto


Korea:
Once the Shore Paul Yoon
Please Look After Mother Kyung-Sook Shin
Nothing to Envy: Ordinary Lives in North Korea Barbara Demick


No cóż, pozostaje mi życzyć sobie samej powodzenia!

2012-03-07

"Wariacje na temat rodziny Bradshaw" Rachel Cusk

Może to przez kontrast z moją poprzednią lekturą, ale Wariacje na temat rodziny Bradshaw brytyjskiej pisarki Rachel Cusk zbytnio mnie nie poruszyły. Z jednej strony jestem pod dużym wrażeniem tego, z jaka precyzją Cusk dokonuje sekcji na umysłach swoich bohaterów, rozpatrując każdą ich myśl pod mikroskopem, ale z drugiej, denerwowała mnie ta narracyjna wszędobylskość i naukowo-aroganckie rozpanoszenie się w uczuciach postaci, na tyle, że dla czytelnika nie było już miejsca. Poza tym coś zimnego tkwi w tej powieści. Chyba dlatego właśnie przedstawiam tutaj okładkę anglojęzycznego wydania, bo wystarczy na nią spojrzeć, a już robi się chłodno, pomimo że nie ma na nim elementu bezpośrednio nawiązującego do zimna. Identycznie ma się sprawa z tą książką.

Poznajemy trzech braci Bradshaw, ich żony i dzieci, ich codzienność. Krótkie rozdziały są czasem niczym niezależne opowiadania, by innym razem okazać się mocno związanymi z poprzednimi. Są wariacjami – luźnymi konstrukcjami, gdzie, mimo wszystko, dane motywy powtarzają się, powracają. Każda z tych postaci prowadzi życie we względnym dobrobycie, jednak (oczywiście) jest w ten, czy inny sposób, niezadowolona, nieusatysfakcjonowana, jednocześnie nie wiedząc, co im może tę satysfakcję przynieść. Szczerze powiedziawszy, takie historie „klasy średniej, której się życie jakoś podnudziło, przynudziło i wynudziło,” jak kotlet, już mnie raczej nie ruszają. A nie zapomnijmy, że tej wewnętrznej niepełnosprawności bohaterów w dużej mierze (przynajmniej tak, moim zdaniem, ta proza sugeruje) winni są ich beznadziejni rodzice. Ten motyw nieudanych rodziców (sic!) też mnie już w literaturze trochę znudził.

Jako ciekawostkę muszę jednak wspomnieć, że prawdopodobnie jedyną ciepłą osobą w tej książce jest Olga, polska imigrantka, która pracuje jako sprzątaczka w szpitalu. Bardzo wzruszyły mnie opisy tego, jak widzi swoją przeszłość w Polsce – w ciepłych barwach, w zestawieniu z szarą teraźniejszością. Pod koniec tego samego rozdziału okazuje się, że to nie Polska jest ciepła, ale prywatna historia Olgi, przeszłość po prostu. Olga wyprowadza się z domu Thomasa Bradshaw, gdzie była sublokatorką, aby zamieszkać ze swoim chłopakiem, Litwinem, i teraz już mały, smutny, średnio-lubiany kiedyś pokoik u Bradshawów, w jej pamięci pozostanie ciepły, słoneczny, tęczowy.

Mimo wszystko było w tej książce parę akapitów wartych podkreślenia i przemyślenia. Na pewno Rachel Cusk jest pisarką zdolną, o wyjątkowym zmyśle obserwacji i szczególnym stylu. Nie potrafiłabym jej tego odmówić. Jednak jej proza chyba nie jest dla mnie. Być może nie w tym momencie życia. Może za 10 lat? Chociaż, szczerze mówiąc, nie chciałabym być trzydziestoparolatką, która będzie się identyfikować z tą lekturą i jej zimnymi, trochę bezcelowymi, bohaterami, do których naprawdę ciężko poczuć choćby odrobinę sympatii. Posiadam jeszcze tej pisarki Arlington Park, bo gdzieś wyszperałam za dolara (ha!) i pewnie kiedyś przeczytam. Może mnie zaskoczy. Albo utwierdzi w przekonaniu, że pisarstwo Cusk to zupełnie nie moja bajka.

2012-03-05

"Ceremony" Leslie Marmon Silko

Czy w ogóle jakieś słowa są w stanie opisać tę książkę? Czy nie powinnam wtedy również opisać drobnych, codziennych zachwytów i odkryć, z których tak łatwo ukuć banał? Że słońce żółte, albo białe; że deszcz uderza o szybę; że kot wzdycha przez sen jakby przeżył 1000 lat? Jak pisać, żeby opisać, a nie zaszlachtować?

Ceremony była pierwszą powieścią autorstwa rdzennej Amerykanki, wywodzącej się z plemienia Laguna Pueblo (w rzeczywistości Silko jest w 1/4 Laguna Pueblo, ale wydaje się, że właśnie z tym pochodzeniem najmocniej i najpewniej się identyfikuje, dlatego uważam ją za rdzenną Amerykankę), wydaną w 1977 roku. Od tej pory jest dziełem kanonicznym na wszelakich sylabusach zajęć z literatury etnicznej USA. Opowiada historię młodego Indianina (nie lubię tej, narzuconej przez kolonizatorów, nomenklatury, ale postacie same w tej książce tak się identyfikują, będę więc używać czasem tego terminu jako zamiennik, choć niechętnie), Tayo, który właśnie wrócił z wojny z Japonią podczas II Wojny Światowej, i który, po marszach przez nieprzyjazne, wilgotne, zatęchłe puszcze, i po przyglądaniu się śmierci, czy to japońskich żołnierzy, czy najbliższych mu znajomych, nie potrafi się już odnaleźć, ani w świecie, ani w rzeczywistości. Po powrocie z wojny zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym, po czym wraca do domu, Laguny na obrębie indiańskiego rezerwatu. Początkowo popada w stagnację i alkoholizm, później, dzięki szamanowi Betonie'm, tajemniczej dziewczynie zbierającej zioła i ewentualnej wewnętrznej zgodzie na połączenie się ze światem przyrody, Tayo przechodzi własną, prywatną ceremonię, która pozwala mu na zrozumienie siebie i sił rządzących jego otoczeniem.

Ta powieść jest niesamowita przede wszystkim z dwóch względów. Po pierwsze, porusza niezwykle ciekawy temat rezerwatów i traktowania rdzennych Amerykanów przez białych. Chociażby fakt, że Indianie uczestniczyli w wojnie („wojnie białych ludzi”, jak często jest to wydarzenie w książce nazywane) i posiadali wówczas te same przywileje, co biali (nieskończone są wariacje opowieści kolegów Tayo, jak wyglądały ich łóżkowe podboje białych kobiet), a po wojnie trafiają z powrotem na rezerwaty, w ramiona ubóstwa, pozbawieni jakiejkolwiek przyszłości. Czy fakt, że rezerwat otrzymał najgorsze, najbardziej wyschnięte ziemie, bo wszystko to co dobre zagarnęli biali ludzie, otaczając się wielkimi ogrodzeniami i kolczastym drutem. W końcu bezsilność i pasywność samych rdzennych Amerykanów, spowodowana głębokim przekonaniem, że nie są w stanie niczego zmienić i niczego dokonać, bo zostali ograbieni przez białego człowieka. Temu ostatniemu zresztą zależy na utrzymaniu takiego myślenia wśród mieszkańców rezerwatu, gdyż czyni ich to bezsilnymi i nieszkodliwymi.

Po drugie, wspaniały, bogaty język i niesamowite opisy. Nie mam pojęcia, jak jest w stanie Nowy Meksyk, ale jeśli ta książka nie przedstawiła mi tego gorąca, suchych skał i rzadkiej roślinności wiernie, to chyba już nic nie będzie potrafiło, może nawet sama moja obecność tam by nie wystarczyła. Ceremony posiada trochę nielinearną narrację, przeplataną wspomnieniami, rozmowami, jak i ludowymi opowieściami, tak, że czasami trudno jest za nią podążać, ale to wcale nie irytuje, ani nie rozprasza, wręcz przeciwnie, mamy wrażenie, że ten prozatorski labirynt ma sens, sprawia, że poddajemy się naszej własnej ceremonii.

Jest to prawdopodobnie jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w ciągu ostatniego roku. Piękna, pełna emocji, wydobywająca z czytelnika pokłady słusznego gniewu na niesprawiedliwości i współczucia dla ludzkiej słabości. Mam w planie przeczytać absolutnie WSZYSTKO, co tylko wyszło spod pióra tej autorki (a jest to i poezja, i powieści, jak również wspomnienia i eseje). Żałuję, że Ceremony jest niewydana w Polsce, ale tym, którzy czytają po angielsku bardzo gorąco polecam – zwłaszcza tym, którzy są wrażliwi na niesprawiedliwość społeczną, piękny język i niepowtarzalny styl.

2012-03-02

Piątkowy raport książkowy (6)

Właśnie przeczytałam: Cesarzową Shan Sy.

Poza tym skończyłam, po kilku miesiącach czytania „po troszku”, dość opasłą książkę o Meksyku - The Life and Times of Mexico Earla Shorrisa. Może skończyłabym i szybciej, ale sposób w jaki książka została napisana czasami mnie od niej odrzucał. Na początku byłam zachwycona: Wreszcie książka historyczna, która ma za nic chronologię, pomiędzy fakty wplata anegdoty i opowieści o zwykłych ludziach i ich codziennych, bądź niecodziennych, problemach. Potem te przeplatanki zaczęły być trochę uciążliwe, względna nielinearność stała się denerwująca. Wplatane historie współczesne często zlewały się z tym, co było 200 lat temu i można było się w tym wszystkim niejednokrotnie pogubić. Mimo wszystko bardzo wiele tutaj informacji o Meksyku dawnym i współczesnym, o jego obecnych problemach. Bo Shorris przedstawia nam nie tylko historię Meksyku, ale także jej kulturę, czy obecną scenę polityczną, stosunki z USA itd. Jest to więc dość przepastna skarbnica wiedzy odnośnie tego kraju, z tym że trzeba te skarby wyłuskiwać spomiędzy wielu średnio istotnych paragrafów.

A do historii Meksyku będę jeszcze wracać. Pewnie zajrzę do bardziej tradycyjnie napisanych książek historycznych.

Teraz czytam: Ceremony Leslie Marmon Silko – jedna z nowszych książek, które ostatnio do mnie dotarły pocztą. Zdecydowałam się sięgnąć najpierw właśnie po nią (chociaż jestem niezmiernie ciekawa każdej z nowych książek), bo zaintrygowały mnie pojawiające się co kilka-kilkanaście stron, wyglądające jak wiersze, opowieści, jakimi przeplatana jest narracja. Mimo wszystko nie myślałam, że Ceremony spodoba mi się tak bardzo. Bardzo oniryczny klimat, a jednocześnie przenikliwa obserwacja niepisanych praw w stosunkach między rdzennymi Amerykanami, a białymi. Dzisiaj pewnie ją skończę!


Ponadto, po ukończeniu cegiełki o Meksyku rozpoczęłam inną historyczną cegiełkę - A People's History of the United States Howarda Zinna. Historia USA z perspektywy podbitych, pokonanych, uciszonych, uciskanych i wykorzystywanych. Zinn ostro daje czadu już od pierwszych stron i nie popuszcza klasie i rasie "panów". Świetna książka. Powinien teraz ktoś napisac podobną o Europie, jeśli prosić o podobne spojrzenie na każdy z krajów z osobna to zbyt wiele.

W nastepnej kolejnosci: Prawdopodobnie Wariacje na temat rodziny Bradshaw Rachel Cusk. Jedna moja koleżanka bardzo się prozą tej autorki zachwycała i wnosząc z tego, co opowiadała, jest duże prawdopodobieństwo, że i mnie przypadnie ona do gustu. Potem pewnie wrócę do klimatów etniczno-meksykańsko-amerykańskich...

Pioseneczka na dziś, strasznie dołujący cover hitu z lat 80-tych, na dodatek ktoś na youtube zestawił tę piosenkę z eksperymentalnym filmem Mai Deren, równie dołującym, jeśli nie niepokojącym: