Strony

2012-03-21

Karaiby utracone: “Lucy” Jamaica Kincaid & “How the García Girls Lost their Accents” Julia Alvarez

Lucy zaskoczyła mnie, gdyż dawno już nie czytałam książki, gdzie narrator miałby tak zupełnie odmienną perspektywę. Tytułowa bohaterka przyjeżdża do USA, aby pracować jako au pair dla amerykańskiej, białej rodziny. W książce nie jest podane skąd dokładnie pochodzi dziewczyna, ale po opisach („wyspa na 8 mil szeroka”) wnoszę, że być może z tej samej wyspy, z której pochodzi sama autorka – Antiguy (chociaż nawet przy tak małej wysepce, szerokość na 8 mil jest bardzo przesadzona). Już od pierwszych stron jedyne w swoim rodzaju opisy szarej pogody – dziewiętnastoletnia Lucy ma z nią do czynienia pierwszy raz w życiu – dały mi do zrozumienia, że czeka mnie prawdziwa uczta czytelnicza i niemałe wyzwanie dla moich własnych spostrzeżeń i przekonań. Lucy dostrzega niemal od pierwszego dnia pęknięcia na idealnej porcelanie małżeństwa, dla którego pracuje. Lubi żonę, Marię, a także dzieci, którymi się zajmuje, ale nigdy nie potrafi tego okazać, a przynajmniej nie w sposób, jakiego oczekuje się w nowej kulturze. Wiele rzeczy jest dla niej obcych, najbardziej chyba zachowania osób z którymi mieszka- wciąż zastanawia się nad Marią, „co sprawiło, że jest taka, jaka jest?” Taka, czyli silna, a jednocześnie słaba, dumna z indiańskich przodków, jak gdyby było to jakieś jej prywatne osiągnięcie, zakochana w kwiatach i własnym, rodzinnym domu. Lucy trudno jest zrozumieć, to, co powinno się teoretycznie rozumieć samo przez się. Ma także problem z matką, nie otwiera listów od niej i postanawia nigdy więcej już jej nie zobaczyć. Zachowanie to jest podyktowane jednocześnie nienawiścią i przepełnioną miłością tęsknotą – nie istnieje chyba mocniejsza i bardziej niezniszczalna pępowina. Na pewno jeszcze spotkam się z prozą Jamaici Kincaid, bo jej pisarstwo jest niesamowite.

How the García Girls Lost their Accents w pewnym sensie także podkreśla trudny związek z rodzicami, zwłaszcza z matką. Tutaj bohaterkami są cztery kobiety, każda w którymś momencie książki opowiada o jakimś ważnym momencie w ich życiu. Razem z rodzicami, jako 6-10 letnie dziewczynki (są bardzo zbliżone wiekem), przenoszą się z Dominikany do Stanów. Zresztą być może odpowiedniejszym słowem byłoby "uciekają", gdyż ich ojciec, jako działacz w opozycji (w czasach dyktatury Trujillo), jest narażony na ciągłe "odwiedziny" tajnej policji (Servicio de Inteligencia Militar). Podczas gdy same cztery dziewczyny wydawały mi się trochę zbyt rozpieszczone i pretensjonalne, żebym mogła je polubić, to podobało mi się, jak Alvarez ujęła dane problemy - nie na przestrzeni wielu lat, chronologicznie i skrupulatnie, ale raczej zobrazowała je w pojedynczych wydarzeniach: Kolacji z amerykańską zaprzyjaźnioną rodziną, gdzie żona amerykańskiego doktora upija się i psuje, według jednej z dziewczynek, Sandi, łaknącej piękna, występ flamenco; bolesne zeznania przed policją innej siostry, Carli, odnośnie pedofila śledzącego ją samochodem; jedna z wcześniejszych miłości Yolandy, która kończy się odkryciem, jak niewiele można przekazać za pomocą języka. Ciekawsze są wydarzenia z dzieciństwa, z Dominikany, bądź zaraz po przyjeździe do USA, niż te z życia dorosłych już kobiet. Szczerze powiedziawszy, liczyłam na to, że książka bardziej mi się spodoba, ale i tak warto było się z nią zapoznać, zwłaszcza, że Alvarez eksploruje wiele bliskich mi tematów – poczucia rozbicia po imigracji, oraz nieprzystosowania usług publicznych (szkoła, policja itp.) do potrzeb kobiet, ale również i dziewczynek.

5 komentarzy:

Książkozaur pisze...

Brzmi bardzo interesująco, większość książek to odległa kultura widziana naszymi oczami, a tu na odwrót. Jak będę miała okazję, chętnie przeczytam.

pani Katarzyna pisze...

Polecam :)

Chihiro pisze...

Bardzo ciekawie zapowiadają się obie książki. Jak wiesz, powieść Alvarez mam, a o "Lucy" nigdy nie słyszałam. Zainteresowałaś mnie nią jednak - podoba mi się, że łamie stereotypy. Sprawdziłam, że w mojej bibliotece niestety nie ma "Lucy", za to jest sześć innych książek tej autorki, więc może zacznę od którejś z nich...

Książkozaurze, ale tu nie ma "naszej" kultury widzianej oczami osoby z odległej kultury, chyba że kulturę amerykańską postrzegasz za "naszą". Ale co to właściwie znaczy: nasza kultura? Warte zastanowienia się...

pani Katarzyna pisze...

Jeżeli chodzi o Jamaicę Kincaid, to wiem, że "Annie John" jest dość popularna... co nie znaczy, że musi być dobra. Ale to w zasadzie jedyny tytuł oprócz "Lucy", jaki obił mi się o uszy. Tam akcja chyba toczy się jedynie na wyspie Antigua.

Domyślnie chyba większość osób przyjmuje za "naszą kulturę" - kulturę białych Europejczyków - cokolwiek to może oznaczać. Oczywiście, państwa europejskie mają ze sobą wiele wspólnego, czasem wydaje mi się, że więcej, niż którekolwiek z nich może mieć wspólnego z amerykańską kulturą (zauważam czasem, że odmienne podejścia do zdobywania wiedzy, użyteczności niektórych rzeczy, odmienne reakcje i zachowania sa często powodem konfliktów między mną, a moim mężem, i odróżniam je od tych, które wynikają tylko i wyłącznie z naszych charakterów). Lecz, niestety, tak naprawdę mam niewielkie pojęcie o kulturze innych krajów europejskich, mimo iż często łapię się na tym, że określam jakąś cechę w sobie jako "ogólnie europejską", albo "taką bardziej polską" w rozbiciu o amerykańskie cechy mojego partnera... Takie myślenie jest idiotyczne, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że w ten sposób czasem na nas nie patrzę ;)

To się wywnętrzniłam ;P

padma pisze...

Hmm, szkoda że nie czytałam blogów przez ostatnie dwa tygodnie, bo "Lucy" miałam w księgarni w ręku, ale ostatecznie odłożyłam. No nic, zamówię sobie z pewnością:)