Lucy zaskoczyła mnie, gdyż dawno już nie czytałam książki, gdzie narrator miałby tak zupełnie odmienną perspektywę. Tytułowa bohaterka przyjeżdża do USA, aby pracować jako au pair dla amerykańskiej, białej rodziny. W książce nie jest podane skąd dokładnie pochodzi dziewczyna, ale po opisach („wyspa na 8 mil szeroka”) wnoszę, że być może z tej samej wyspy, z której pochodzi sama autorka – Antiguy (chociaż nawet przy tak małej wysepce, szerokość na 8 mil jest bardzo przesadzona). Już od pierwszych stron jedyne w swoim rodzaju opisy szarej pogody – dziewiętnastoletnia Lucy ma z nią do czynienia pierwszy raz w życiu – dały mi do zrozumienia, że czeka mnie prawdziwa uczta czytelnicza i niemałe wyzwanie dla moich własnych spostrzeżeń i przekonań. Lucy dostrzega niemal od pierwszego dnia pęknięcia na idealnej porcelanie małżeństwa, dla którego pracuje. Lubi żonę, Marię, a także dzieci, którymi się zajmuje, ale nigdy nie potrafi tego okazać, a przynajmniej nie w sposób, jakiego oczekuje się w nowej kulturze. Wiele rzeczy jest dla niej obcych, najbardziej chyba zachowania osób z którymi mieszka- wciąż zastanawia się nad Marią, „co sprawiło, że jest taka, jaka jest?” Taka, czyli silna, a jednocześnie słaba, dumna z indiańskich przodków, jak gdyby było to jakieś jej prywatne osiągnięcie, zakochana w kwiatach i własnym, rodzinnym domu. Lucy trudno jest zrozumieć, to, co powinno się teoretycznie rozumieć samo przez się. Ma także problem z matką, nie otwiera listów od niej i postanawia nigdy więcej już jej nie zobaczyć. Zachowanie to jest podyktowane jednocześnie nienawiścią i przepełnioną miłością tęsknotą – nie istnieje chyba mocniejsza i bardziej niezniszczalna pępowina. Na pewno jeszcze spotkam się z prozą Jamaici Kincaid, bo jej pisarstwo jest niesamowite.
How the García Girls Lost their Accents w pewnym sensie także podkreśla trudny związek z rodzicami, zwłaszcza z matką. Tutaj bohaterkami są cztery kobiety, każda w którymś momencie książki opowiada o jakimś ważnym momencie w ich życiu. Razem z rodzicami, jako 6-10 letnie dziewczynki (są bardzo zbliżone wiekem), przenoszą się z Dominikany do Stanów. Zresztą być może odpowiedniejszym słowem byłoby "uciekają", gdyż ich ojciec, jako działacz w opozycji (w czasach dyktatury Trujillo), jest narażony na ciągłe "odwiedziny" tajnej policji (Servicio de Inteligencia Militar). Podczas gdy same cztery dziewczyny wydawały mi się trochę zbyt rozpieszczone i pretensjonalne, żebym mogła je polubić, to podobało mi się, jak Alvarez ujęła dane problemy - nie na przestrzeni wielu lat, chronologicznie i skrupulatnie, ale raczej zobrazowała je w pojedynczych wydarzeniach: Kolacji z amerykańską zaprzyjaźnioną rodziną, gdzie żona amerykańskiego doktora upija się i psuje, według jednej z dziewczynek, Sandi, łaknącej piękna, występ flamenco; bolesne zeznania przed policją innej siostry, Carli, odnośnie pedofila śledzącego ją samochodem; jedna z wcześniejszych miłości Yolandy, która kończy się odkryciem, jak niewiele można przekazać za pomocą języka. Ciekawsze są wydarzenia z dzieciństwa, z Dominikany, bądź zaraz po przyjeździe do USA, niż te z życia dorosłych już kobiet. Szczerze powiedziawszy, liczyłam na to, że książka bardziej mi się spodoba, ale i tak warto było się z nią zapoznać, zwłaszcza, że Alvarez eksploruje wiele bliskich mi tematów – poczucia rozbicia po imigracji, oraz nieprzystosowania usług publicznych (szkoła, policja itp.) do potrzeb kobiet, ale również i dziewczynek.
5 komentarzy:
Brzmi bardzo interesująco, większość książek to odległa kultura widziana naszymi oczami, a tu na odwrót. Jak będę miała okazję, chętnie przeczytam.
Polecam :)
Bardzo ciekawie zapowiadają się obie książki. Jak wiesz, powieść Alvarez mam, a o "Lucy" nigdy nie słyszałam. Zainteresowałaś mnie nią jednak - podoba mi się, że łamie stereotypy. Sprawdziłam, że w mojej bibliotece niestety nie ma "Lucy", za to jest sześć innych książek tej autorki, więc może zacznę od którejś z nich...
Książkozaurze, ale tu nie ma "naszej" kultury widzianej oczami osoby z odległej kultury, chyba że kulturę amerykańską postrzegasz za "naszą". Ale co to właściwie znaczy: nasza kultura? Warte zastanowienia się...
Jeżeli chodzi o Jamaicę Kincaid, to wiem, że "Annie John" jest dość popularna... co nie znaczy, że musi być dobra. Ale to w zasadzie jedyny tytuł oprócz "Lucy", jaki obił mi się o uszy. Tam akcja chyba toczy się jedynie na wyspie Antigua.
Domyślnie chyba większość osób przyjmuje za "naszą kulturę" - kulturę białych Europejczyków - cokolwiek to może oznaczać. Oczywiście, państwa europejskie mają ze sobą wiele wspólnego, czasem wydaje mi się, że więcej, niż którekolwiek z nich może mieć wspólnego z amerykańską kulturą (zauważam czasem, że odmienne podejścia do zdobywania wiedzy, użyteczności niektórych rzeczy, odmienne reakcje i zachowania sa często powodem konfliktów między mną, a moim mężem, i odróżniam je od tych, które wynikają tylko i wyłącznie z naszych charakterów). Lecz, niestety, tak naprawdę mam niewielkie pojęcie o kulturze innych krajów europejskich, mimo iż często łapię się na tym, że określam jakąś cechę w sobie jako "ogólnie europejską", albo "taką bardziej polską" w rozbiciu o amerykańskie cechy mojego partnera... Takie myślenie jest idiotyczne, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że w ten sposób czasem na nas nie patrzę ;)
To się wywnętrzniłam ;P
Hmm, szkoda że nie czytałam blogów przez ostatnie dwa tygodnie, bo "Lucy" miałam w księgarni w ręku, ale ostatecznie odłożyłam. No nic, zamówię sobie z pewnością:)
Prześlij komentarz