Strony

2012-03-24

"Kamienni bogowie" Jeanette Winterson

Czasem dobrze jest przeczytać kiepską książkę, żeby potem przyjemniej czytało się te naprawdę dobre. Szkoda tylko, że tą kiepską książką musiała być dla mnie ta autorstwa Jeanette Winterson, autorki należącej do moich ulubionych.

Miałam, i być może ciągle trochę mam, straszne wyrzuty sumienia, że fatalnie czytało mi się Kamiennych Bogów. Teraz mam również i inne wyrzuty sumienia - bo recenzuję książkę, której nie doczytałam do końca (zostało mi 35 stron z 206). Ale tak się z nią przemęczyłam przez ostatnie dwa wieczory, że wydaje mi się, że jednak zdobędę się na wątpliwą przyjemność zjechania jej, mimo wszystko. Początkowo myślałam, że może coś ze mną i z moim czytaniem jest nie tak, że nie mogę się skupić i odpowiednio wczytać w jej styl... Pod koniec już tylko bezmyślnie jeździłam wzrokiem po kartkach próbując mniej więcej orientować się co się dzieje, aż w końcu stwierdziłam, że takie czytanie zupełnie nie ma sensu, zwłaszcza gdy czekają na mnie dziesiątki, z pewnością ciekawszych, książek. Okropna porażka.

To chyba miało być science fiction. Nie lubię operować szufladkami, ale od pierwszych stron trudno się nie oprzeć wrażeniu, jak bardzo Winterson chce się wbić w umoralniającą wersję tego gatunku. Kobieta o imieniu Billie Crusoe i Robo sapiens (tak!), Spike (też kobieta), zakochują się w sobie podczas lotu na nowo odkrytą planetę. Ziemia, zwana tutaj Orbusem, umiera, przez zanieczyszczenia bodajże (właściwie to cholera wie przez co) i ludzie (Ci bogaci) mają nadzieję przenieść się na nową planetę, po tym jak zabite zostaną na niej wszystkie dinozaury. Orbus podzielony jest na MoscoSino Pact, Eastern Caliphate i The Central Power. Ci ostatni to chyba z założenia mają być... no właśnie, kto? Biali Europejczycy i Amerykanie? Ogólnie jak widzę tego typu sztampowe podziały, to, eufemistycznie mówiąc, otwiera mi się w kieszeni sto tysięcy noży. Nawet jeżeli Winterson używa tego podziału w sposób prześmiewczy (chociaż tego nie widzę), to i tak działa mi to niewiarygodnie na nerwy. Uważam, że powielanie takich wymysłów w literaturze (sci-fi, czy nie) wyrządza równie ogromne szkody, co nierzetelne media. To jest jednak tylko pierwsza część. Potem jest krótki rozdział o rozbitku na Wyspie Wielkanocnej w XVIII wieku, potem znowu wracamy jakby do tej przyszłości, czy też do alternatywnej rzeczywistości, bo już się gubię w tym momencie (Billie urodziła się w latach 60-tych? 40-tych? XX wieku), a w pierwszej części ma 40 lat i leci w kosmos? A może to są dwie inne osoby, chociaż nazywają się tak samo? Hmm. Może to akurat jest wyjaśnione na tych stronach, które opuściłam.

Zdawałoby się, że powinno być, mimo niewiarygodności, ciekawie. Pierwsza część nawet mnie zainteresowała, chociaż cały czas myślałam, że to nie ta sama, dobra Winterson z Namiętności i Płci wiśni, ani nawet, z wydanego przecież zaledwie dwa lata przed Kamiennymi Bogami, fantastycznego Brzemienia. Jednak później było coraz gorzej. Ten minimalistyczny styl, który zawsze uwielbiałam, był blady i nijaki, niektóre zdania i wtrącenia kompletnie nic nie wnoszące i nic nie znaczące. Powtórzenia, często stosowane przez autorkę, nigdy wcześniej mi nie przeszkadzały, teraz doprowadzały mnie niemal do szału. Najdziwniejsze jest to, że często zgadzałam się z jej moralizującymi opiniami w tej powieści, chociaż uważam, że jej prognozy są mocno przesadzone. Ale to, że się z nimi zgadzam nie znaczy, że podoba mi się sposób, w jaki są zaserwowane. Ponadto aż się roi na kartkach tej opowieści od bezcelowych gadek-szmatek, przemyślnień i filozofii o sensie człowieczeństwa i tym podobnych... Nawet kiedy niektóre z nich zaczynają gdzieś prowadzić, nagle się urywają, albo skręcają w stronę ogólników. Nie wierzę, że Jeanette Winterson mogła coś takiego popełnić. A jednak.

Może mojemu rozczarowaniu winny jest też fakt, że i moje czytelnicze gusta się zmieniły i styl brytyjskiej pisarki zwyczajnie już nie przypada mi do gustu (chociaż jeszcze dwa lata temu musiałam ponownie przeczytać Namiętność na studiach i ukochałam tę powieść jeszcze mocniej, niż wcześniej). Trudno stwierdzić. Może to jest po prostu słaba książka, aczkolwiek wiem, że jestem w swoich odczuciach co do niej dość odosobniona.

Cieszę się, że wreszcie skończyłam tę książkę, a wyniosłam z niej dwie rzeczy: Po pierwsze, moralizatorstwo w pisarstwie strasznie śmierdzi. Po drugie, stosowanie non-stop tych samych chwytów pisarskich cuchnie równie mocno.

A na Goodreads dałam dwie gwiazdki, z czego jedna z sentymentu. O!

Brak komentarzy: