Strony

2012-06-30

"From the Land of Green Ghosts: A Burmese Odyssey" Pascal Khoo Thwe

Birma jest jednym z tych, niestety wielu, tajemniczych państw, o których nie mam żadnego pojęcia. Niewiedza jest frustrująca, zwłaszcza, kiedy odkrycie jednej niewiadomej sugeruje tysiące innych niewiadomych. Moja niewiedza bowiem tyczy się wielu innych państw i regionów – nie istnieją na mapie mojej świadomości. Ale teraz Birmę już na niej umiejscowiłam, ten duży kraj Azji Południowowschodniej, którego ludność dzieli się na wiele różnych plemion, o odmiennych zwyczajach.

Autor wspomnień From the Land of Green Ghosts wywodzi się z plemienia Paduang należącego do grupy etnicznej Kajan. Zgodnie z tradycją, kobiety z tego plemienia noszą wokół szyi miedziane zwoje, które (prede wszystkim optycznie) wydłużają ich szyje. Nie wszystkie kobiety jednak mogą je nosić, jedynie te urodzone w odpowiednie dni i o odpowiedniej porze – stanowi to więc duże wyróżnienie. A książka rozpoczyna się od opowieści długoszyjej babci autora, opowieści o stworzeniu świata. Duchy, szepty i opowieści będą towarzyszyć czytelnikowi przez pozostałe 300 stron książki.

Land of Green Ghosts dzieli się na trzy części: pierwsza opisuje rajskie życie bohatera wśród bliskich, w puszczy; druga skupia się na miejskim życiu w Mandalaj, oraz na walce politycznej; trzecia i najkrótsza natomiast wyjawia, jak Pascalowi Khoo Thwe udało się wydostać z patowego pobytu w obozie rewolucjonistów na granicy birmańsko-tajskiej i o jego późniejszym pobycie w Cambridge. Czasem bywa, że, przy tak wyraźnym podziale na życiowe fazy, niektóre z tych części są bardziej udane od innych, bardziej, lub mniej wciągające. W przypadku tej książki wszystkie części są napisane na tym samym wysokim poziomie, choć tak diametralnie różnią się zawartością. Khoo Thwe przyprawia rajską część pierwszą odrobiną sentymentu, różowo-żółtych zachodów słońca, ulubionych potraw (młode szerszenie, czy nietoperze), oraz szczyptą, dość poważną, jedynej w swoim rodzaju mikstury wierzeń katolickich i animistycznych. Podczas pobytu na studiach w Mandalaj, ton się zaostrza i ochładza, ale obrazowanie wciąż jest równie sugestywne. Autor nie ukrywa trudnych faktów (jego dziewczyna podczas pobytu w więzieniu, z powodów politycznych, była gwałcona i bita), nigdy też się nie rozczula nad sobą i przyjaciółmi, kiedy muszą np. przeprawiać się przez górzyste, niebezpieczne tereny w kierunku granicy z Tajwanem. W trzeciej części Khoo Thwe jest najbardziej zagubiony, trudno jest mu się odnaleźć w Anglii, zrozumieć swoich rówieśników. Nie może także zagłuszyć wyrzutów sumienia, że zostawił swoich znajomych w tak tragicznej sytuacji.

Nie było mi wiele wiadomo o dyktaturze w Birmie. O tym, że była przeciwko wszystkim, nie tylko przeciwko szeroko pojętemu Zachodowi, ale także przeciwko komunistycznym Chinom, czy niektórym buntowniczym ludom wewnątrz Birmy (chociażby niepodległościowym partyzantom ze stanu Kaja – którzy zresztą pomagali studenckim rewolucjonistom). W opowieści autora dyktatura maluje się, jako swoista mieszanka nacjonalizmu i komunizmu. Władze bez żadnych ogródek wydają nakazy masakrowania pokojowo (początkowo) protestujących studentów, korupcja jest wszechobecna, policja, to zwyczajni złodzieje, którzy sprzedają „zarekwirowane” dobra na czarnym rynku, a lider kraju, Ne Win (zastąpiony potem przez coś jeszcze gorszego – Państwową Radę Przywracania Prawa i Porządku), twierdzi, że jest dla wszystkich obywateli, jak ojciec. I to nie są lata 50-te, czy nawet 60-te. To dzieje się pod koniec lat 80-tych i, w pewnym sensie, trwa do dziś. Birma powoli zaczyna się oswabadzać, ale przed nią wciąż długa droga do wolności.

Jeżeli ktoś pragnie zanurzyć się w klimacie i kulturze odległego kraju, From the Land of Green Ghosts będzie świetnym wyborem. Wilgoć dżungli, dzikie zwierzęta (te węże!), życie wioski plemienia Paduang, a potem problemy studenta w Mandalaj (mieszkanie tuż obok poletka, na którym pasą się krowy), choroby trapiące ukrywających się rewolucjonistów (malaria), wszstko to da się odczuć, zobaczyć na kartach książki. Sam bohaterjest wdzięcznym narratorem, którego nie sposób nie polubić: za odwagę, za skromność, za determinację i, przede wszystkim, za bycie niesamowicie szczerym. Chętnie przeczytam inne książki traktujące o Birmie, bo bardzo zainteresował mnie ten kraj i jego mieszkańcy. Polecam :)

2012-06-22

Robaczki świętojańskie śpią

Nie mam ostatnio weny do pisania o książkach, chociaż od samych książek nie stronię. Sam zamysł blogowania o lekturach nie był nigdy dla mnie do końca przekonywujący. Chciałam mieć "ściągawkę" z wrażeń i tematów książek, które czytam, bo w przeszłości wiele z nich zupełnie zapominałam. Zostawał tylko tytuł, autor i mgliste wrażenie: pozytywne bądź negatywne. I faktycznie, taka baza wrażeń cieszy oko i ducha. Czasami przeglądam stare recenzje, przypominam sobie dane historie... Ale od kilku tygodni, kiedy próbuję zasiąść do napisania recenzji, odczuwam jakąś nieprzyjemną blokadę. Wiąże się ona przede wszystkim ze streszczaniem fabuły - okazuje się, że nienawidzę tego robić, i przypomniałam sobie, że nawet kiedy chodziłam do podstawówki prawdziwą zmoro-nudą było wypunktowywanie planu akcji lektury. Być może powinnam porzucić tykanie fabuły zupełnie, nakreślić ją zaledwie w dwóch zdaniach. Ale czy to mój jedyny problem? Chyba nie.

Zawsze kochałam pisanie, ale to dziwna miłość. Kiedyś pisałam wiele. Od paru lat stronię od pisania, boję się stawiać słowa i próbować nadawać im znaczenie. Mam na myśli pisanie kreatywne; książkowe recenzje tylko częściowo podchodzą pod ten termin, chociażby dlatego, że recenzując nie fantazjujemy (chyba, że jesteśmy Lemem). Obecnie jestem więc tylko przywiązana do pisania cienkim sznureczkiem tego bloga. I nie jest to dla mnie pisanie satysfakcjonujące, jakoś mi się tak rozłazi i nie klei, niczym źle zrobione ciasto na pierogi. Uciekam w to recenzowanie, a jednocześnie odsuwam od siebie pisanie własne; czytam książki i recenzuję, zamiast czytać je, by inspirować własne pisarstwo.

Wciąż chcę się dzielić tytułami, które uważam za niezwykłe, ale muszę się zastanowić nad zmianą formy, muszę otworzyć i wywietrzyć umysł. Tradycyjne recenzowanie wynudziło mnie niemiłosiernie, więc pozostaje mi je zarzucić. Co powstanie nowego? Naprawdę nie wiem.

A zmieniając temat: Robaczki świętojańskie! W Polsce nie widziałam ani jednego, chociaż mieszkałam wiele lat na wsi, a potem na obrzeżach małego miasta. Tutaj, w Pensylwanii, można je spotkać każdej czerwcowej nocy, chyba że akurat jest chłodniej (poniżej 15 C). Zielone świateka, małe myślniki wśród pustosłowia nocy. Widze też tutaj więcej gwiazd, a samoloty w ciemności błyskając swoimi światłami udają robaczki świętojańskie. Piękne są tutaj wieczory i noce. A za dnia: mnóstwo fauny! Króliki, świstaki, wiewiórki, sarny, a nawet szopy. Dziś zdybałam małego królika koło ganku podlewając kwiatki. Drozdy oblegają trawniki, stoją wyprostowane niemalże na baczność i uważnie się mi przyglądają.

Istnieje również szansa, że za dwa tygodnie na kempingu zobaczę niedźwiedzia.

Cóż... Wracam do lektur, do całego świata, do jednego miejsca.

2012-06-15

"Imiennik" Jhumpa Lahiri

Trochę trudno przyszło mi zasiąść, żeby napisać tę recenzję. Książka była znakomita, jednak może zbyt bliskie były dla mnie jej niektóre aspekty, tak że teraz czuję się dość krucho pisząc o niej. Imiennik zachwycił mnie swoją prostotą, a autorka, Jhumpa Lahiri, zmysłem obserwacji. To typowa książka o dojrzewaniu, coming-of-age story, dość nietypowego bohatera o imieniu Gogol Ganguli, syna bengalskich imigrantów zamieszkałych w USA. Tak, jego imię pochodzi od TEGO Gogola, gdyż ojciec chłopca zawsze był fanem pisarstwa rosyjskiego autora, nie wspominając o tym, że... został przez niego kiedyś uratowany.

Imiennik zanurza nas w życie bohatera totalnie i kompletnie, czujemy się, jak gdybyśmy czytali jego pamiętnik, jak i pamiętniki innych, związanych z nim osób, pomimo iż narracja jest zawsze trzecioosobowa. Jesteśmy z Gogolem od samych jego narodzin, aż po dorosłość, poznajemy jego pasje, a przede wszystkim miłości jego życia, te najważniejsze, najpełniejsze momenty, nie tylko dlatego, że wiążą się z nimi głębokie uczucia, ale również i poważne wewnętrzne sprzeczności.

Rodzice Gogola to małżeństwo tradycyjnie wyswatane na zasadzie zgody pomiędzy rodzicami małżonków. Ashima zgadza się poślubić Ashoke zdając sobie sprawę, że na co dzień mieszka on w Ameryce, gdzie pracuje nad doktoratem. Pierwsze lata są dla niej bardzo trudne, młoda kobieta jest przerażona zwłaszcza po urodzeniu pierwszego dziecka, nie chce wychowywać go w obcym kraju, bez ogromnej rodziny, tradycyjnych, obfitych świąt bengalskich. Życie tej pary zawse pozostanie zawieszone między Kalkutą, a Bostonem, chociaż to właśnie w tym ostatnim spędzą najważniejsze chwile.

Sam Gogol czuję się natomiast osaczony: Indiami, językiem bengalskim, bengalskimi znajomymi rodziców, a najbardziej – własnym imieniem, którego jako nastolatek uczy się nienawidzić. Imię przypomina mu o jego wyjątkowości i jednostkowości, nie rozumie dlaczego to właśnie ten cierpiący na depresję rosyjski pisarz jest jego patronem. Tuż przed wyjazdem do college'u, chłopiec zmienia imię na Nikhil, czując się odtąd, jak nowa, inna osoba, co, mimo wszystko, nie taje się dla niego zbawienne.

Motyw zmiany imienia symbolizuje dla mnie życie w nowym kraju i kulturze. Gogol, mimo iż urodzony w Ameryce, to wciąż bengalski chłopiec, dorastający na matczynych, egzotycznych potrawach, a jednocześnie uczący rodziców, jak obchodzić Boże Narodzenie. Nikhil natomiast to Amerykanin, który nie może uwolnić się od Gogola, nawet wtedy kiedy wszyscy w jego otoczeniu od lat nazywają go Nikhil, czy Nick. To bolesne mieć z tyłu głowy osobowość i imię, które się utraciło, nawet gdy nigdy nie było się z tym ostatnim (oraz tym pierwszym!) za pan brat. To jest właśnie ta osobista kwestia, która zniechęcała mnie do napisania tej recenzji. Sama zmieniłam trochę imię przenosząc się do USA, chociaż nie tak radykalnie (Niech inni łamią sobie języki). Moje pierwsze imię to Katarzyna, do nazwiska, nie aż tak skomplikowanego, jak niektóre polskie bywają, odpadła niteczka znad „s”, a po myślniku dołączyło drugie, już dla amerykanów bardzo swojskie, nazwisko mojego męża. Przedstawiam się jako Kasia („Kashia? Is that okay?”), czasami jako Kat. Mogę być też Katherine. Do szeregu swoich długich imion mogę dołączyć zawsze drugie imię – Maria. Nagle mam do dyspozycji mnóstwo kombinacji, za którymi mogę się ukrywać, ale które w jakiś sposób wciąż brzmią obco. Moje życie tutaj także pewnie będzie pełne różnych opcji, ale trochę czasu minie zanim naprawdę przywyknę do którejkolwiek z nich.

Dziwna nostalgia, jak mgła, osiada na kartach tej książki. Poczucie wiecznego zawieszenia, dziwna bezdomność. Jednak bohaterowie Imiennika ostatecznie rozpoznają Amerykę i dom na Pemberton Road, jako swój dom, chociaż... nie do końca taki prawdziwy. Bardziej ten wypracowany, nie ten z przydziału. Znalazłam w tej lekturze jednak dużo nadziei, pewnego rodzaju motywacji – tutaj, w nowym kraju, jestem tylko swoja własna, a tego imienia, w krótkiej wersji, czy w długiej, mogę zacząć używać na nowo, jak gdybym dowód osobisty dostała dopiero niedawno. Czy to dobrze? Czy to źle? Zobaczymy.

Nie wspomniałam o wielu innych zaletach tej książki: jest świetnie napisana, wciągająca, pełna bohaterów, z którymi będą mogli się identyfikować nie tylko tacy globalni „włóczędzy,” jak ja. Najwyraźniej jednak, zamiast rozpisywać się o właściwościach piarstwa Lahiri, wolałam roztkliwić się nad moim własnym imieniem ;)

A Tłumacz chorób już idzie do mnie pocztą!

(Zdecydowałam się przestawić okładkę wydania anglojęzycznego, która jest stokroć ładniejsza od polskiej-filmowej)

2012-06-13

"The Woman Warrior" Maxine Hong Kingston

Moje ostatnie dwie lektury pochodzą z kręgu, który nazywam „imigracyjnym”. Zdaje się, że od jakiegoś czasu jest to mój ulubiony krąg tematyczny, chociaż pewnie tylko tymczasowo – zbyt podobne bywają do siebie te książki. Jednak tak długo, jak poruszają coś we mnie, pozwalają mi zrozumieć moje własne uczucia (te związane z imigracją i nie), będę po nie sięgać.

The Woman Warrior Maxine Hong Kingston oraz Imiennik Jhumpy Lahiri posiadają pewien zbiór wspólny: opisują życie nie tyle pierwszopokoleniowych imigrantów, a raczej ich dzieci, wiecznie zaplątanych pomiędzy dwoma światami, pragnących wyrwać się spod wpływu rodziców za wszelką cenę. Dzisiejsza recenzja-wrażenie poświęcona jest temu pierwszemu tytułowi, mam nadzieję wkrótce zamieścić także parę słów o Imienniku.

The Woman Warrior jest w zamyśle książką jakby-wspomnieniową (jej podtytuł to Memoirs of a Girlhood Among Ghosts ), wspomnienia są jednak jedynie pretekstem do nieskrępowanego opowiadania, które nie trzyma się ściśle żadnych ram gatunkowych. Lektura podzielona jest na cztery części: pierwsza jest rozciągniętą opowieścią o kobiecie wojowniku, opowieścią, którą przekazała małej bohaterce-autorce matka. Druga część to z kolei wspomnienia o matce, o jej życiu sprzed przyjazdu do Stanów, kiedy ta uczyła się w szkole medycznej. Uwaga w tym rozdziale skupia się głównie na epizodzie, kiedy to jeden z pokojów studenckiego internatu był nawiedzany przez ducha, a matka bohaterki zdecydowała się z nim skonfrontować. Pozostałe dwie części opisują życie autorki, jako dziewczynki, w Ameryce, gdzie jej rodzice prowadzą pralnię. Zazwyczaj skupiają się one, podobnie jak druga część, na pojedynczych, intensywnych epizodach i motywach.

Tytułowa kobieta-wojownik pojawiająca się w pierwszym dziale występuje w opowiadaniach matki. Matki, która poza opowieścią, już w trzeźwym, zwyczajnym życiu potrafi mówić, tak jak inni Chińczycy, o córkach: jak o niepotrzebnym balaście, który wychowuje się tylko po to, by oddać komuś innemu. Dla dziewczynki wsłuchującej się w historię, opowieść o kobiecie-wojowniku wydaje się tajemnym, może nieuświadomionym przez matkę nawet, przekazem o tym, że kobieta może być czymś innym, niż żoną, albo niewolnikiem. Duchy w podtytule natomiast, to nie tylko niezwykłe moce, uosobione m.in. w czarnym, nieokreślonym, skołtunionym duchu atakującym matkę w części drugiej. Duchy to przede wszystkim biali ludzie, bo tak Chińczycy zwykli ich nazywać. Tak też zaczyna nazywać (i postrzegać) ich bohaterka książki – Duch Pocztowy, Duch Śmieciarz itp.

Oczekiwałam chyba czegoś więcej od tej książki. Pomimo mojego uwielbienia dla mieszania baśni, legend, nierealnego z realnym, te rozdziały, które stosują ten zabieg podobały mi się tutaj najmniej. Dwie ostatnie części były zdecydowanie najciekawsze – życie chińskiej rodziny a Ameryce, a jednak tak daleko od Ameryki. Szkoła „zwykła”, a wieczorem szkoła chińska. Ciężka praca całej rodziny, także dzieci, w pralni. Kategoryczność matki, która zdaje się nie zmieniać swoich opinii chociażby o jotę przez całe dekady spędzone w obcym kraju.

Myślę, że to ważna książka, ponieważ porusza kwestię imigracji Chińczyków do Stanów Zjednoczonych w bezkompromisowy sposób. Temat ten jest na pewno opracowany rzetelniej, niż chociażby w Girl in Translation Jean Kwok. W The Woman Warrior matka wcale nie jest przekonana o tym, że ich życie jest o wiele lepsze dla niej i jej dzieci w nowym kraju, a jednocześnie nie poddaje się przeciwnościom losu (przy czym wcale nie ukrywa swojego poświęcenia, wręcz przeciwnie). Stare tradycje pozostają zakorzenione w matce i innych Chińczykach, być może nawet mocniej na Nowej Ziemi. Sama lektura jednak bywa czasem nużąca, Kingston niespecjalnie czaruje stylem, czy sposobem prowadzenia powieści, a przynajmniej nie robi tego konsekwentnie. Jest to więc tytuł bardziej dla czytelników-badaczy, którzy interesują się tematyką imigracyjną, niż dla czytelników-relaksantów.

2012-06-04

"Dzieje kultury latynoamerykańskiej" pod red. naukową Marcina F. Gawryckiego

No i przeprawiłam się przez Dzieje kultury latynoamerykańskiej. Solidna, 500-stronicowa pozycja, która w trzydziestupięciu rozdziałach przybliża czytelnikowi różne aspekty kultury Ameryki Łacińskiej. Znajdziemy tutaj więc zarys historii, także tej pre-kolumbijskiej, jak i kolonialnej, są rozdziały o specyfice politycznej tego regionu. Wielokrotnie poruszane są tematy religii, chociażby rozwój katolicyzmu, teologia wyzwolenia (fascynujący nurt, prawdopodobnie pierwsze takie pojęcie związane z katolicyzmem, które zdołało mnie sobą zainteresować), czy religie afrykańskie, bądź indiańskie. Jest także rozdział o przyrodzie i jej wizje (np. konkwistadorów, badaczy). Omówione naturalnie też zostają: literatura, sztuka, muzyka, film (w tym również telenowela, która – uwaga – znacznie różni się od soap operas). A także wiele, wiele innych aspektów związanych ściśle z Ameryką Łacińską.

Bardzo lubię serię Dzieje kultury Wydawnictwa Naukowego PWN. Szkoda, że zazwyczaj mają dość nieprzyjemne ceny, ale to chyba jedyny minus. Podoba mi się szata graficzna okładek, a także czcionka i rozmieszczenie tekstu. No ale najlepsza jest samiutka zawartość. Dotąd ukazało się 7 książek z tej serii, oprócz kultury latynoamerykańskiej rozpatrywane są także kultury: brytyjska, amerykańska, francuska, niemiecka, arabska i chińska. Tę ostatnią naturalnie też już posiadam. Zależy mi również na zdobyciu Dziejów kultury arabskiej.

Książka o kulturze latynoamerykańskiej jest o tyle ewenementem pośród książek z serii, że każdy z rozdziałów ma innego autora (nieliczni się czasem powtarzają). Ma to swoje dobre strony, ale i te gorsze, m.in. styl, w jakim napisane są rozdziały nie jest (bo też i nie może być) konsekwentny. Niektórzy więc piszą porywająco, nawet jeżeli temat początkowo wydawałby się dość ziewo-nośny (np. omówienie gospodarki), podczas gdy inne rozdziały napisane są typowo nudnawym, akademickim stylem zmieniając każdy akapit w istną katorgę. Z uwagi na niezainteresowanie niektórymi tematami, omijałam je, lub czytałam pobieżnie (więc tak, trochę oszukiwałam), chociażby tematy odnośnie ewangelizacji, czy jezuitów. Opuściłam też rozdział o sztuce. Nie znoszę opisów sztuki. Wolę wypisać sobie nazwiska danych twórców, nazwy danych nurtów, wstukać w Google i faktycznie *popatrzeć* na te dzieła, zamiast czytać jedynie ich opisy. Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałam czytania o sztuce, chyba że jako dopełnienie do tego co można zobaczyć.

W każdym razie Dzieje bardzo polecam, nie tylko kultury latynoamerykańskiej, ale jakiejkolwiek z tej serii. Opracowane są naprawdę solidnie, przez specjalistów z danych dziedzin, którzy starają się być obiektywni w swoich obserwacjach. Świetne wprowadzenie w temat, a na pewno niejedną informacją zaskoczy i zainspiruje do dalszych poszukiwań. Ja już wiem, że Ameryka Łacińska jest siostrzanym regionem mojej fanatyczno-miłosiernej duszy (haha).

Ale zrobiłam reklamę PWN-owi. Mogliby mi teraz przyszłać te Dzieje literatury arabskiej w prezencie. Nie pogniewam się :-*

2012-06-01

Piątkowy raport książkowy (16)

Właśnie przeczytane: Oprócz Zapachu cedru, przeczytałam wcześniej również Sezon migracji na Północ Tayeba Saliha, lecz nie miałam ochoty sporządzać dłuższej recenzji. Książka jednak jest świetnym wprowadzeniem do tematyki post-kolonialnej – jeżeli ktoś woli fabularne wprowadzenie od bardziej naukowych: Orientalizmu Saida, czy Wyklętego ludu ziemi Fanona. Smutna refleksja nasuwająca się po lekturze książki – że sfery Północy i Południa są nie do pogodzenia, jest, niestety, aktualna także i dziś. Sezon migracji to także niezwykłe przedstawienie sudańskiej wioski, jej mieszkańców, a także natury przefiltrowanej przez niemiłosierne promienie słońca.



Teraz czytam: Jestem w połowie The Warrior Woman. Memoirs of a Girlhood Among Ghosts Maxine Hong Kingston – wspomnienia chińsko-amerykańskiej pisarki, gdzie baśniowe przeplata się z realnym, a duchy są równie prawdziwe jak ludzie. Mimo iż książka jest ciekawa, to spodziewałam się po niej czegoś więcej. Zwłaszcza, że The Warrior Woman jest dość ważną lekturą w środowisku akademickim, zwłaszcza wśród osób które zajmują się amerykańską literaturą etniczną / imigracyjną. To nie jest niestety pierwszy raz, kiedy raczej się zawodzę na akademickich wyborach właśnie takich, a nie innych książek.

Poza tym rozpoczęłam wczoraj na moim Kindle'u Amigoland Oscara Casaresa – kolejna moja lektura meksykańsko-amerykańska, raczej lżejsza, ale nie wiążę z nią wielkich nadziei (chociaż najczęściej wtedy właśnie książka mnie zaskakuje na plus).

W nastepnej kolejnosci: Prawdopodobnie będą to wspomnienia From the Land of Green Ghosts: A Burmese Odyssey Pascala Khoo Thwe – jak sam tytuł wskazuje, będzie to podróż po Birmie, czyli kolejne miejsce zdobyte w ramach wyzwania Literatura w Azji.

Mam też ochotę powrócić trochę na tereny europejskie, ale lektury z tego kręgu, w posiadaniu których obecnie jestem specjalnie mnie nie kuszą, oprócz, może, Piaskowej góry Bator. Hmm?


I jak zwykle pokuszę się o piosenkę na weekend. Tom Waits – zastanawiam się jak mogłam żyć taki szmat czasu bez jego muzyki. Ale już od jakichś trzech lat jestem oświecona ;) "No good, you say? Well, that's good enough for me."