Strony

2012-05-30

"Zapach cedru" Ann-Marie MacDonald

Co za wspaniała, niesamowita książka! Czytałam ją w leśnej chatce, kiedy wokoło szalały burze stulecia. A kiedy już ją ukończyłam, nie mogłam przestać myśleć o głównych bohaterkach siedząc przed ogniskiem. Chyba powinnam była Zapach cedru w tej chatce zostawić - tam przynależy.

Nie ma większego sensu streszczanie fabuły, dzieje się tutaj tak wiele, tak dojmująco i boleśnie, tak niespodziewanie, że streszczanie chociażby pierwszej części byłoby opisywaniem kolorów komuś od urodzenia niewidomemu, nie wspominając już o przypadkowym wyjawieniu niesławnych spojlerów. Z bohaterami jest chyba podobnie – ciężko wydać jakikolwiek osąd o którymkolwiek z nich. Relacje czytelnika z nimi wszystkimi potrafią zmieniać się ze strony na stronę, tak, że w końcu ciężko te relacje ocenić. Ja pod koniec nienawidziłam zwłaszcza jednego z bohaterów, i to do tego stopnia, że sponad książki potrafiłam mruknąć nienawistne wyzwiska pod jego adresem (dla tych co czytali: nie był to James).

Zapach cedru pełen jest kobiet, dziewczyn i dziewczynek, które staną się kobietami. Każda z nich jest inna, jednak związane są ze sobą nierozerwalnym, czasem bezlitośnie nierozerwalnym, węzłem. Poznajemy Kathleen, ukochaną córkę tatusia, o przepięknym głosie. Frances i Mercedes starające się sakramentalnie wypełniać role, odpowiednio: złej i dobrej siostry / córki. Lily, której otwartość i miłosierdzie przychodzi łatwo i naturalnie. W końcu Materię i Jamesa – założycieli rodziny Piper, do której przynależą dziewczynki. Poszerzenie tych opisów byłoby dla mnie niczym stąpanie po polu minowym. Byłoby też przekłamaniem. Jak opisać coś co potrafi być wszystkim? Postacie w książce są tak pełnokrwiste, że każdy opis byłby jedynie kiepskim zdjęciem jednego, jedynego momentu w ciągu ich całego życia. Poza tym nie chcę wracać do Frances, kiedy o niej myślę - chcę płakać, tak bardzo ją pokochałam.

Żadne opisy nie oddadzą klimatu tej powieści. Jest ciężka i ciemna, jak tony węgla – węgiel i kopalnie pojawiają się tutaj często, jak również i ocean - akcja bowiem toczy się na wyspie Cape Breton w prowincji kanadyjskiej Nowa Szkocja. Szarość, ciemna zieleń i czerń to dominujące barwy, chociaż autorka, Ann-Marie MacDonald, wcale specjalnie nie oddaje się długim opisom przyrody i otoczenia, nie przedstawia każdej sytuacji, jak pogrzebowej procecsji, gdzie są takie i siakie wprowadzenia w temat i scenerię, wszystko logicznie poprowadzone, posnute i pocerowane. Narracja jest poszatkowana, narrator często się zmienia, co daje niesamowity efekt zdjęć, kartek z pamiętnika, wyrywków i wycinków. Gdyby historia miała standardową, bezpłciową oprawę, wiem, że nie podobałaby mi się równie mocno. Już dawno nie czytałam książki, która by tak wpływała na mój osobisty nastrój, dziobała w ranach, które dawno zostały zapomniane.

Opowieść skrywa wiele naprawdę mrocznych sekretów. Nie dzielę z bohaterkami tych samych bolesnych przeżyć, ale samo przedstawienie rozumienia zła i dobra, manipulowanie faktami, głębokie, choć niezasłużone, poczucie winy przypomniały mi o moim własnym dzieciństwie i nastoletnich latach, utwierdziły w przekonaniu, że wcale nie rozwiązałam wielu problemów, że we mnie też jest takie mroczne miasteczko New Waterford z całą rodziną Piperów.

Od tej książki nie można się oderwać, ale należy uważać, by nie przedawkować jej w ciągu danego dnia – może to grozić nienajlepszym nastrojem, a w każdym razie zagubieniem we własnych dawno zakopanych już niepewnościach. Polecam wszystkim, którzy chcą się zmierzyć nie tylko z niesamowicie napisaną, choć nie najoptymistyczniejszą, historią, ale również i ze sobą.


(Używam imion oczywiście występujących w oryginale, chociaż wiem, że w polskiej wersji są spolszczone - jest to zabieg, którego NIE ZNO-SZĘ. Polska okładka także mi się nie podoba - czy też okładki, widziałam dwie wersje - wyglądają jakby prezentowały nędzne romansidła. Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że tłumaczenie oddaje klimat tej powieści.)

4 komentarze:

naia pisze...

Ta książka to chyba jakiś fenomen. Czytałam kilka jej recenzji, i we wszystkich, tak jak i w Twojej, dało się wyczuć autentyczny zachwyt. Nie jakieś bezbarwne, choć pozytywne zlepki wrażeń, ale prawdziwe fajerwerki emocji. Pozostaje mi tylko czym prędzej się w nią zaopatrzyć; a miałam już ją nawet w ręku w antykwariacie, ale odłożyłam, nie ukrywam (choć się tego wstydzę) - trochę za sprawą koszmarnej okładki. To była tamta druga, nie ta przy Twojej notce, ale ta z ufryzowaną panią obściskującą się z jakimś dżentelmenem. Choć faktycznie obydwie urodą nie grzeszą.

pani Katarzyna pisze...

No ja spotykałam się też z dość negatywnymi, albo obojętnymi opiniami, choć trudnymi dla mnie do zrozumienia. Uważam, że to ważna książka przede wszystkim dla kobiet, MacDonald porusza szereg kobiecych kwestii w bardzo szczególny sposób - i pokazuje, że literatura kobieca to wcale nie romanse i dom - owszem, jest tu i dom, ale nie jest tym, czego można by się spodziewać.

Nie wiem czy czytasz po angielsku, ale może gdzieś uda Ci się zdobyć angielskie wydanie, one mają trochę lepsze okładki. Ta, którą ja czytałam wyglądała dokładnie tak: http://photo.goodreads.com/books/1165517999l/5174.jpg

A ta druga okładka o której wspomniałaś, to pasuje do całej powieści tematycznie jak pięść do nosa - chyba ktoś wyczytał, że akcja dzieje się w latach 20-tych i 30-tych i im się skojarzyło, nie wiem, z Casino de Paris, czy może Karirą Nikodema Dyzmy? ;D

Chihiro pisze...

Czytałam twoja recenzję i tak sobie myślałam, że nigdy nie słyszałam o tej książce, po czym wpisałam nazwisko autorki na goodreads i proszę, co mi wyskoczyło: "Fall on your knees" - okazuje się, że od dawna mam to na liście :) Twoja recenzja jest powalająca, muszę przeczytać tę powieść, choć może poczekam na zimę. Bardziej mi tematyka pasuje na zimę... Dlaczego, jeśli czytałaś tę książkę po angielsku, pokazałaś polską okładkę? - pytam z ciekawości.

pani Katarzyna pisze...

Koniecznie przeczytaj! Faktycznie, zima pasuje do klimatu książki. Zima, albo bardzo długa burza :D

Być może przez rozziew tytułu oryginalnego i tłumaczonego zdecydowałam się trzymać jednej wersji - i od strony słownej i od strony graficznej. Bardzo często zresztą tak robię z recenzjami, nawet jeżeli tytuł oryginalny i tłumaczony są zbliżone. Ale w tym przypadku powinnam była może i zrobić wyjątek, bo polska okładka działa(ła) mi na nerwy ;)