Strony

2012-06-15

"Imiennik" Jhumpa Lahiri

Trochę trudno przyszło mi zasiąść, żeby napisać tę recenzję. Książka była znakomita, jednak może zbyt bliskie były dla mnie jej niektóre aspekty, tak że teraz czuję się dość krucho pisząc o niej. Imiennik zachwycił mnie swoją prostotą, a autorka, Jhumpa Lahiri, zmysłem obserwacji. To typowa książka o dojrzewaniu, coming-of-age story, dość nietypowego bohatera o imieniu Gogol Ganguli, syna bengalskich imigrantów zamieszkałych w USA. Tak, jego imię pochodzi od TEGO Gogola, gdyż ojciec chłopca zawsze był fanem pisarstwa rosyjskiego autora, nie wspominając o tym, że... został przez niego kiedyś uratowany.

Imiennik zanurza nas w życie bohatera totalnie i kompletnie, czujemy się, jak gdybyśmy czytali jego pamiętnik, jak i pamiętniki innych, związanych z nim osób, pomimo iż narracja jest zawsze trzecioosobowa. Jesteśmy z Gogolem od samych jego narodzin, aż po dorosłość, poznajemy jego pasje, a przede wszystkim miłości jego życia, te najważniejsze, najpełniejsze momenty, nie tylko dlatego, że wiążą się z nimi głębokie uczucia, ale również i poważne wewnętrzne sprzeczności.

Rodzice Gogola to małżeństwo tradycyjnie wyswatane na zasadzie zgody pomiędzy rodzicami małżonków. Ashima zgadza się poślubić Ashoke zdając sobie sprawę, że na co dzień mieszka on w Ameryce, gdzie pracuje nad doktoratem. Pierwsze lata są dla niej bardzo trudne, młoda kobieta jest przerażona zwłaszcza po urodzeniu pierwszego dziecka, nie chce wychowywać go w obcym kraju, bez ogromnej rodziny, tradycyjnych, obfitych świąt bengalskich. Życie tej pary zawse pozostanie zawieszone między Kalkutą, a Bostonem, chociaż to właśnie w tym ostatnim spędzą najważniejsze chwile.

Sam Gogol czuję się natomiast osaczony: Indiami, językiem bengalskim, bengalskimi znajomymi rodziców, a najbardziej – własnym imieniem, którego jako nastolatek uczy się nienawidzić. Imię przypomina mu o jego wyjątkowości i jednostkowości, nie rozumie dlaczego to właśnie ten cierpiący na depresję rosyjski pisarz jest jego patronem. Tuż przed wyjazdem do college'u, chłopiec zmienia imię na Nikhil, czując się odtąd, jak nowa, inna osoba, co, mimo wszystko, nie taje się dla niego zbawienne.

Motyw zmiany imienia symbolizuje dla mnie życie w nowym kraju i kulturze. Gogol, mimo iż urodzony w Ameryce, to wciąż bengalski chłopiec, dorastający na matczynych, egzotycznych potrawach, a jednocześnie uczący rodziców, jak obchodzić Boże Narodzenie. Nikhil natomiast to Amerykanin, który nie może uwolnić się od Gogola, nawet wtedy kiedy wszyscy w jego otoczeniu od lat nazywają go Nikhil, czy Nick. To bolesne mieć z tyłu głowy osobowość i imię, które się utraciło, nawet gdy nigdy nie było się z tym ostatnim (oraz tym pierwszym!) za pan brat. To jest właśnie ta osobista kwestia, która zniechęcała mnie do napisania tej recenzji. Sama zmieniłam trochę imię przenosząc się do USA, chociaż nie tak radykalnie (Niech inni łamią sobie języki). Moje pierwsze imię to Katarzyna, do nazwiska, nie aż tak skomplikowanego, jak niektóre polskie bywają, odpadła niteczka znad „s”, a po myślniku dołączyło drugie, już dla amerykanów bardzo swojskie, nazwisko mojego męża. Przedstawiam się jako Kasia („Kashia? Is that okay?”), czasami jako Kat. Mogę być też Katherine. Do szeregu swoich długich imion mogę dołączyć zawsze drugie imię – Maria. Nagle mam do dyspozycji mnóstwo kombinacji, za którymi mogę się ukrywać, ale które w jakiś sposób wciąż brzmią obco. Moje życie tutaj także pewnie będzie pełne różnych opcji, ale trochę czasu minie zanim naprawdę przywyknę do którejkolwiek z nich.

Dziwna nostalgia, jak mgła, osiada na kartach tej książki. Poczucie wiecznego zawieszenia, dziwna bezdomność. Jednak bohaterowie Imiennika ostatecznie rozpoznają Amerykę i dom na Pemberton Road, jako swój dom, chociaż... nie do końca taki prawdziwy. Bardziej ten wypracowany, nie ten z przydziału. Znalazłam w tej lekturze jednak dużo nadziei, pewnego rodzaju motywacji – tutaj, w nowym kraju, jestem tylko swoja własna, a tego imienia, w krótkiej wersji, czy w długiej, mogę zacząć używać na nowo, jak gdybym dowód osobisty dostała dopiero niedawno. Czy to dobrze? Czy to źle? Zobaczymy.

Nie wspomniałam o wielu innych zaletach tej książki: jest świetnie napisana, wciągająca, pełna bohaterów, z którymi będą mogli się identyfikować nie tylko tacy globalni „włóczędzy,” jak ja. Najwyraźniej jednak, zamiast rozpisywać się o właściwościach piarstwa Lahiri, wolałam roztkliwić się nad moim własnym imieniem ;)

A Tłumacz chorób już idzie do mnie pocztą!

(Zdecydowałam się przestawić okładkę wydania anglojęzycznego, która jest stokroć ładniejsza od polskiej-filmowej)

2 komentarze:

Scarlett pisze...

Zainteresowałaś mnie tą książką.

Chihiro pisze...

Tę książkę stawiam na piedestale jako jedną z najważniejszych jeśli chodzi o zagadnienia tożsamości. Twoja recenzja jest znakomita, nic dodać nic ująć.

Ze swoim imieniem też mam "rozdwojenie jaźni" czasem, zależnie komu się przedstawiam. Z rozpędu najczęściej przedstawiam się jako Camilla, ale jeśli zwracam się do osob pochodzenia indyjskiego czy arabskiego, mówię moje imię właściwie, miękko: Kamila. Ale nie boli mnie to, lubię tę różnorodność, aż dwa (a może tylko dwie? Ale więcej bym mogła nie udźwignąć!) sposoby wymawiania mojego imienia. Zdrobnień nie używam z nie-Polakami, bo to przecież dziwne w świecie anglojęzycznym: jak zdrobnienie "Kamilka" może być dłuższe od zwykłej formy imienia?

Jest taka cudowna książeczka, "From There to Here. Sixteen Tales of Immigration to Britain", gdzie o swoich doświadczeniach mówi 16 różnych pisarzy. Anita Sethi w swym eseju pisze o imieniu tak: "From where do I belong? had no single answer; it shifts and changes as I am asked to tell people my name. I pronounce my surname differently; sometimes I say it softly, my tongue crushed against the back of my teeth so that the 't' is soft. Anglicized, the way my mother says it. Other times I roll the vowel in the word out and push my tongue to the roof of my mouth so you can hear the 't', the way my father says it and the way it is said in India, so that my name trips out of my mouth and into the world sounding like a different name entirely. But sometimes I open my mouth to say my name and the two ways of being clash against each other, the soft and hard sounds, the open and closed, and what comes out is muffled, discordant. I stumble over my own name, clumsily, like a child taking ots first steps through language, unsure yet of the boundaries of their world, physically or linguistically, and I am asked to repeat myself, so I have to start all over again with that tricky business of saying my name. I have to choose which identity to imbue into the sound, which ghosts I shall allow to haunt me".

Piękne, prawda?