Z tym tomikiem poezji w tłumaczeniu Piotra Sommera miałam przyjemność już tydzień temu. Trochę mnie uspokoił, wyciszył, ale bez zbędnego, i zawsze jednak fałszywego, pocieszania. Wcześniej do Heaney'a rzadko mi było po drodze, a kiedy już coś czytałam tego irlandzkiego poety, to nie czułam jego twórczości ani sercem, ani duszą, ani nawet rozumem (a ten ostatni oczywiście jest najgłupszy). Moje okazjonalne podchody były zawsze do wierszy w oryginale. Teraz więc dla odmiany postanowiłam przeczytać je w tłumaczeniu, bez najeżania się, w pieleszach.
Tomik zawiera nie tylko wybrane wiersze (raczej z wczesnego etapu twórczości), jak również i krótkie eseje, które wspominając dzieciństwo, twórczość, ale i niepewną, kruchą jakość życia w Belfaście na początku lat 70-tych, jakoś nierozerwalnie łączą się z resztą poezji wybranej przez tłumacza. Czytałam trochę od niechcenia, nie mając wyrzutów sumienia, że nie czytam w oryginale, nie porównując tłumaczeń z ich angielskim pierwowzorem. Seamus Heaney nie stał się dla mnie poetą życia, ale jednak, dzięki temu wydaniu, jest trochę bliższy, jaśniejszy. Nie objawia się w "Kolejowych dzieciach" jako noblista, wielki irlandzki pisarz, którego powinnam znać od A do Z, ale jako mały chłopiec wpisany w wiejski, bagienny krajobraz. Uspokoił mnie, zmienił tor mojego myślenia, wyegzorcyzmował kilka złych myśli i zaklął je w paru linijkach. Jestem jemu, jak i tłumaczowi, bardzo za to wdzięczna.
Poezja jednak wyzwala, jeśli jej się poddać.
Kopać
(Digging)
Pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem
Tkwi przysadziste pióro; jak spluwa w garści.
Pod oknem przenikliwie zgrzyta
Wbijana w piach i żwir łopata -
To ojciec, kopie. Ja z góry patrzę
Aż jego naprężony wśród rabatek grzbiet
Zegnie się - i podniesie młodszy o dwadzieścia lat
I będzie się pochylał w rytmie kartoflanych bruzd,
Gdzie chodził kopać.
But stawiał na krawędzi, trzonek
Oparty o kolano był mocną dźwignią.
A on obrywał łęty, wbijał błyszczące ostrze
I wysypywał młode kartofle, któreśmy zbierali -
Lubiliśmy ich twardość oraz chłód.
Bóg świadkiem, staruszek umiał trzymać szpadel.
Tak jak i jego ojciec.
Tyle torfu co dziadek w jeden dzień
Nie wyciął żaden kopacz na Tonerowym bagnie.
Kiedyś zaniosłem mu butelkę mleka
Zakorkowaną byle jak papierem. Przerwał
Żeby je wypić, i dalejże znakować torf
I ciąć na równe kostki, i rzucać darń
Za siebie, i schodzić coraz głębiej
Po dobry torf. I kopać.
Ten zimny zapach kartofliska, plaskanie i chlupoty
Namokłego torfu, i ciach-ciach przecinanie
Żywych korzeni, to wszystko staje przed oczami.
Ale ja nie mam szpadla, żeby robić to, co oni.
Pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym
Tkwi przysadziste pióro.
Nim będę kopać.
(Przełożył Piotr Sommer)