Strony

2019-02-06

Ostatnio.

Jedną z książek, które ostatnio przeczytałam jest Dziś wolałabym siebie nie spotkać Herty Müller. Czytałam ją co prawda po angielsku, gdzie występuje pod znacznie mniej poetyckim tytułem The Appointment. Krótka powieść z narracją w pierwszej, jakże nieidealnej, ale boleśnie spostrzegawczej, osobie. Główna bohaterka relacjonuje nam swoje dotychczasowe życie w drodze na przesłuchanie, a że jedzie tramwajem niemalże w nieskonczoność, dowiadujemy się sporo. Rumunia pod rządami Ceaușescu, związki międzyludzkie i wpływ na nie totalitaryzmu, zachowanie ludzkości i indywidualizmu pomimo duszącej inwiligacji. A przy tym, jak to u Müller, niezwykły poetycki, lecz prostolinijny styl, niektóre frazy, słowa, czy porównania, autorka lubi powtarzać i przeplatać przez całą powieść. Chętnie przeczytam pozostałe jej książki, w angielskim, bądź polskim tłumaczeniu.


Z 1491. New Revelations of the Americas Before Columbus Charlesa C. Manna męczyłam się przez około pół roku. Nie jest to wina samej książki, ale moja, bo mam w zwyczaju czytać zbyt wiele książek naraz i niestety cokolwiek innego zawsze wygrywało z 1491. Być może te nowe badania nad Amerykanymi i rdzennymi ich mieszkańcami miejscami były dość suche i przywalone kupą nazwisk archelogów i badaczy, ale ogólnie to czytało się całość całkiem dobrze. Mann wyciąga na światło dzienne wiele argumentów na to, że Kolumb i ci, którzy po nim przyszli, nie natknęli się na dziewiczą dzicz, ale wysublimowane i zaawansowane kultury, które bardzo szybko wykończyły nie tyle przemoc, co choroby zakaźne. W ten sposób przyjezdni sto-dwieście lat po Kolumbie faktycznie natykali się już tylko na resztki tamtych mieszkańców. Podsumowaniem jest nadzieja, że odkrywając coraz więcej odnośnie tamtych zapomnianych kultur możemy dowiedzieć się więcej o tym jak niegdyś liczni mieszkańcy tych terenów pozostawali w równowadze z ostaczającą ich naturą i dzięki tej wiedzy polepszyć stan naszej planety obecnie.




Film Doktór Murek z 1939 roku. Obejrzenie tego filmu było dla mnie swojego rodzaju ciekawostką, nie jestem koneserką starego kina, chociaż dostrzegam jego historyczną wartość (te stroje, fryzury, rekwizyty, wystroje wnętrz). Nie spodziewałam się wszak, że ogromna część depresyjnych perypetii Murka nawet nie będzie w tym filmie odzwierciedlona, a wątki, które się uchowały zostaną przeinaczone. Brakuje tu tego mroku i przygnębienia, które znajdziemy w książce. Postacie też zostały szalenie okrojone, przypuszczam, że w latach 30-tych liczba postaci w filmach musiała być ograniczona. Ruch komunistyczny nie zostaje wspomniany absolutnie wcale, czyżby było to wówczas w jakiś sposób wzbronione, czy też było tak wygodniej z czysto fabularnego punktu widzenia? Od samego filmu ciekawsi są aktorzy i ich wojenne oraz powojenne losy. I tak mamy tutaj: Franciszka Brodniewicza (w roli Murka), który zmarł na skutek zawału serca wywołanego wybuchem bomby lotniczej obok jego kamienicy w 1944; Norę Ney (w roli Arlety) - po wybuchu wojny zbiegła na wschód razem z córką, po czym została zesłana w głąb Rosji. Po wojnie wróciła do Polski, ale nie mogąc odnaleźć się w nowych realiach wyemigrowała do Stanów. Doktór Murek był właściwie ostatnim filmem, w którym zagrała znaczącą rolę. Niesamowicie intrygujące są też wojenne losy Iny Benity (w filmie: Karolka), które potoczyły się, cytując za Filmwebem, o tak: "Ze względu na jej żydowskie pochodzenie, ona i austriacki oficer Wehrmachtu, z którym była w związku, zostali oskarżeni o Rassenschande (zhańbienie rasy). Ona została uwięziona na Pawiaku, gdzie 8 kwietnia 1944 roku urodziła ich wspólne dziecko, syna Tadeusza Michała. Oficera wysłano na front wschodni, z którego nie wrócił. Benita została zwolniona z Pawiaka 31 lipca. Zginęła podczas Powstania Warszawskiego." Chociaż ponoć są i nowe dowody na to, że wojnę przeżyła i zmarła dopiero w latach 80-tych.



Powinien ktoś nakręcić film o nich wszystkich.


2019-01-20

Doktor Murek

Też sobie wybrałam lekturę na początek roku. Wszyscy teraz piją dużo wody, chodzą na siłownię, jedzą jarmuż i medytują w zdwojonych ilościach, ja zresztą też, ale do tego zrywu noworocznego dodałam sobie dwa tomy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza: "Doktor Murek Zredukowany" i "Drugie Życie Doktora Murka". W tym poście traktuję oba tomy jako całość, czy też jedną powieść, oba tomy zresztą zostały wydane w roku 1936.

Zacznijmy może od tego, że twórczość Dołęgi-Mostowicza nie jest mi obca, chociaż ostatnia moja z nią styczność musiała być prawie 15 lat temu, kiedy to jako nastolatka opętana byłam polską klasyką. Na pewno czytałam "Karierę Nikodema Dyzmy" i szczególnie także pamiętam łapczywą lekturę "Znachora" i "Profesora Wilczura". Wpadły mi w ręce też  jego mniej popularne powieści ("Trzecia Płeć", "Świat Pani Malinowskiej"). Wiem, że miejsce tego autora w nurcie literatury polskiej jest co najmniej ambiwalentne, z tego co pamiętam zarzuca mu się głównie zbyt oczywistą melodramatyczną nutę osiąganą dość prostymi fikcyjnymi zabiegami i miejscami łzawym, aczkolwiek prostym jak budowa cepa, stylem. Przysięgam też, że wyczytałam kiedyś opinię jakiegoś krytyka, że Dołęga-Mostowicz "to zwykły grafoman". Ale być może też przyśniło mi się to w złym śnie.


Zarzuty te nie przeszkadzały mi 15 lat temu i teraz nie przeszkadzają również, oba tomy Murka wessały mnie bardzo sybko w czarną dziurę okrutnych lat 30-tych. To nie jest autor od filozoficznych i teoretyczno-literackich zabiegów, eksperymentów i zaskoczeń. Od tego był i Gombrowicz (mihstrz) i Witkacy. Były i Kreski i futureski. Była tego masa, bardzo szacowna, ekstatycznie piękna i szalenie niezrozumiała, a jednak wielce przeze mnie uwielbiana MASA eksperymentów dwudziestolecia. Był i też nasz Tadeusz, bardziej na lata 30-te przypadający, z jego prostym językiem oraz postaciami, z którymi łatwo się utożsamić, łatwo je i przytulić do serca i potępić, albo jedno i drugie jednocześnie. Nie wiem czy jest autor dwudziestolecia międzywojennego, który równie sprawnie opisuje życie Warszawy przedwojennej, życie wszystkich warstw społeczeństwa tak, że można podarować sobie filmy. Jego książki SĄ filmem. Odstawiamy więc ferdudurki oraz rzygające posągi i przechodzimy do Doktora Murka.


Główny bohater na początku powieści jest szanowanym urzędnikiem publicznym w mieście z nazwy niewymienionym. Mieście prowincjonalnym. Tajemnicza złośliwa plotka prowadzi do jego wydalenia, czy też redukcji, a to z kolei ma negatywny wpływ na jego życie prywatne i oddala ślub z córką lokalnego posiadacza ziemskiego, Nirą, z którąż to jest on zaręczony. Po wielu nieudanych próbach otrzymania stałej posady, Murek przenosi się do Warszawy, gdzie po krótkim pomieszkiwaniu u rodziny, zostaje bezdomnym. Po jakimś czasie przystaje do komunistów, udaje mu się znaleźć poprzez nich stałą pracę, ale w końcu i tą organizacją jest rozczarowany. Kilka wydarzeń z życia prywatnego kieruje naszego bohatera na ścieżkę przestępczą, z której już nie uda mu się zejść. Brzmi sucho? Trudno jest pełnokrwiście podsumować wszystko, co się tutaj dzieje nie wydając przy tym wszystkich sekretów tym, którzy sami chcieliby po ten tytuł sięgnąć.

Lata 30-ste. Mogłabym tu dużo piać z zachwytu odnośnie niemalże filmowego odtworzenia Warszawy lat 30-tych, ale tego po tym autorze spodziewać się trzeba. Nieważne czy to burżuazja, upadła arystokracja, warstwa robotnicza, czy chłopska, Dołęga-Mostowicz wyciąga kamerę i nagrywa detale wystroju, mowy, zachowań, przemyśleń, albo bez filtru, albo z filtrem minimalnym. Historia i kryzys w tle, poprzetykane dyskretnie w fabule. Nie są to wesołe, buńczuczne czasy, jak można mieć czasem wrażenie z telewizji popularnej, ale pewnego rodzaju szaro-bura gąsienica, która pożera każdego i urabia w swoim żołądku na lepką maź. Pesymizm jest w tej powieści topornym, bezlitosnym królem, choć jest to taki, specyficzny dla tego autora, pesymizm współczujący i odczuwający.

Komunizm. Nie pamiętam, aby w innych powieściach Dołęgi-Mostowicza był poruszony temat komunizmu równie obszernie, jak w tej. Jestem pod wrażeniem wyważonego sposobu, w jaki został ten ruch zobrazowany. Mamy tutaj warstwę roboczą, głęboko oddaną sprawie, niemalże z religijnym namaszczeniem narażającą życie, oraz warstewkę takich burżujków, którzy pragną co-nieco ugrać dla siebie i którzy, jak można się spodziewać, zajmują wyższe szczeble w organizacji. Ta smutna hierarchia właśnie najbardziej rozczarowuje naszego bohatera.


Kobiety. Postaci żeńskich mamy tutaj dość sporo, ale jednak prawie wszystkie one potraktowane są jak małe dziewczynki, które nie powinny mieć woli działania, bo jeśli ją mają, źle się ona dla nich kończy. Jest coś bardzo protekcjonalnego w opisie ich zachowań i czynów. Nie podobało mi się to, ale z drugiej strony mam do czytania ze "sztampowymi i kanonicznymi" (czytaj: białymi i męskimi) klasykami już od dawna i wiem, że taki naturalny, "historyczny" seksizm, to coś, czego należy się w tych książkach spodziewać. Główne postacie żeńskie: Nira, Mika i Tunka (ach, te międzywojenne imiona) są pełnokrwiste, ale jakaś to taka pełnokrwistość jak z szablonu. Nira to ta zła; Mika to ta dobra; Tunka... hmm... to ta bezbarwna. Jeden z pierwszych rozdziałów, jest poświęcony Nirze prawie wyłącznie, dostajemy pewiem wgląd w jej motywy i wyobrażenia o życiu, jej dziki pęd ku samodestrukcji i fatalne ulokowanie uczuć, co może brzmi bardzo femme fatale, ale... wiele z nas kobiet znajdzie w tym siebie z przeszłości, może teraźniejszości. Szkoda, że nie otrzymujemy podobnych rozdziałów dla każdej z pozostałych bohaterek,


Nie wspomniałam przy tym wszystkim Arletki, bodajże najważniejszej kobiecej postaci w książce. Gdy spotyka Murka, Arletka jest fordanserką, a w domyśle również prostytutką, w lepszych warszawskich lokalach, gdzie zabawia wpływowych gości. Jej silny charakter pozwala jej na swojego rodzaju podwójne życie wewnętrzne, gdzie prawdziwe i głębokie uczucie do głównego bohatera koegzystuje ze zbrodnią, oszustwem i kradzieżą, jako środkami, do określonych celów. Niezwykła postać, szkoda, że w powieści nie ma jej więcej.

Mrok. Owszem, mrok. Żadna z poprzednich powieści Dołęgi-Mostowicza, które dane mi było przeczytać nie była równie mroczna. W Doktorze Murku schodzimy, czy niemalże spadamy, w głąb naprawdę stęchłych katakumb ludzkiej duszy. Franciszek Murek, na początku tak dobroduszny i frajerowaty, związuje sumienie, wrzuca je na tylne siedzenie, zatyka mu usta starą szmatą, a sam podgłaśnia muzykę i przyspiesza, zawsze przyśpiesza. A my, jako czytelnicy, siedzimy obok i chcielibyśmy zamknąć oczy, żeby nie widzieć momentu, w którym się rozbijemy. Ale jednak nie możemy ich zamknąć. Ta książka niemalże boli, bo pomimo każdej fatalnej rzeczy, której Murek dopuszcza się z premedytacją, nie potrafimy go znienawidzić. Być może to ten trywialny melodramatyzm autora schwycił mnie w swoje sidła. Być może znalazłam tutaj pewne ukryte elementy własnego postępowania, własnego więzienia.

Ostatecznie jest to powieść o samotnych ludziach w hałaśliwym, obcym dla nich świecie. Wszyscy oni uczą się swoich ról jednocześnie starając się wykroić dla siebie odrobinę wyimaginowanego szczęścia. Wszyscy w końcu wypadną z roli, a tego ów hałaśliwy świat nie będzie w stanie im wybaczyć.

Trochę o nich, trochę o nas samych. Trochę "zdarzyło się pewnego razu w Warszawie w latach 30-tych", trochę zdarzyło się tu i teraz.


Podobne lektury:
["Dzieje Grzechu" Stefana Żeromskiego] Podobne osobiste poczucie hamartii, winy tragicznej, która nie pozwala głównej bohaterce podnieść się i odmienić swojego życia na lepsze. Dużo na ówczesne czasy (powieść ukazała się w 1908 roku) szokujących, naturalistycznych opisów. Podobnie w Murku, choć pewnie w 1936 już tak one nie szokowały.

["Kariera Nikodema Dyzmy" Tadeusz Dołęga-Mostowicz] Oczywiście, jeśli Warszawa lat 30-tych, to mamy jej tutaj dosyć. Dyzma jest odwrotnością Doktora Murka, gdzie postać z nizin społecznych, na obrzeżach prawa i bezprawia, zostaje szanowaną postacią publiczną, politykiem i opiniotwórcą (influenserem, LOL).

["Kaśka Kariatyda" Gabriela Zapolska] Naturalizm i życie warstw robotniczych pod konieć XIX-wieku w Polsce. Wiele współczucia, aczkolwiek również trochę protekcjonalnego tonu, ma autorka dla tytułowej bohaterki, której głównym atutem i siłą jest jej ciało.

2015-03-21

Wielki Powrót Pani Pandy


Żyję i mam się dobrze. Jednak ostatnio zaczęło brakować mi tego bloga. Potrzebuję pisać, nie tylko o sobie, jak zdarza mi się czasem na blogu prywatnym. Ile zresztą można pisać o sobie? Pragnę skupić się na innych, mniej emocjonalnych, a bardziej trwałych, przedmiotach. Głównie na książkach, na tym o czym mówią, co przedstawiają. Może na muzyce. Może na błądzeniu przez gąszcze hiszpańskiego i raczkowanie z rosyjskim.

Dwa tygodnie temu zdarzyło mi się przeczytać pewną recenzję "Norwegian Wood" Murakamiego. Nie była to recenzja zbyt pochlebna, ale ten fakt jest bez znaczenia. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy w ogóle tę książkę czytałam. Po przeczytaniu recenzji, która opisywała i postacie i pewne wydarzenia z tej powieści, stwierdziłam, że nie, raczej nie. A potem włażę na mój profil na goodreads.com, a tam, jak byk, zaznaczone, że przeczytana. Wracam ponownie do recenzji i tak coś mi się słabiutko zaczęło tlić, że owszem, coś pamiętam...

Przeraża mnie, kiedy tak zapominam kompletnie i niemal doszczętnie książki, nad którymi musiałam spędzić wiele godzin i dni. Zauważyłam, że o wiele lepiej pamiętam niektóre tytuły zrecenzowane na tym blogu, niż wiele z tych powieści, które przeczytałam przez ostatnie dwa lata. I gdy zostawiam recenzje jest do czego wrócić w razie poważniejszej książkowej amnezji - wystarczy kliknąć.

Czy będę potrafiła powrócić na dobre (przynajmniej na kolejny rok, czy dwa) i pisać regularnie? Na pewno mam o wiele mniej czasu niż kiedyś, ale zauważyłam, że to zazwyczaj bardziej mnie motywuje. Wiem, że będę chciała mieć więcej miejsca dla przeróżnych aktualnych zainteresowań, oraz że moje "recenzje" książek będą mało recenzyjne. Muszę także "ćwiczyć polski", jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi, bo czasem wydaje mi się, że go tracę.

 
Obecnie czytam "Muzykofilię" Olivera Sacksa oraz "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Ta pierwsza jest trochę wyściubianiem nosa poza sferę komfortu i przywyczajeń, ale nie żałuję. Muszę jednak przyznać, że jest to trochę przygnębiająca lektura, obnażająca cierpienia ludzkie (amnezje, afazje, halucynacje), o których zbyt wiele dotąd nie myślałam. Jeśli chodzi o cegłę Tokarczuk, to idzie mi ona bardzo powolutku, ale nie wynika to z braku zainteresowania, głównie z braku czasu (a także z dyskomfortu czytania jej przed pójściem spać ze względu na jej wagę i rozmiar, przynajmniej w moim przypadku). Podoba mi się pewien rodzaj tajemnicy unoszący się nad tą prozą, no i oczywiście znany i zawsze bardzo lubiany przeze mnie styl autorki. Tęksniłam za nim.

2012-10-19

"Hateship, Friendship, Courtship, Loveship, Marriage" Alice Munro

Poddałam się „modzie na Munro” i wcale nie żałuję. Jeśli moda, to tylko taka - wartościowo przeciwstawna do „szału” np. na Pięćdziesiąt twary Greya (dzięki tej książce powstało za to wiele zabawnych recenzji, a to zawsze jakieś uzasadnienie dla jej istnienia). Wracając jednak do mojej lektury... Jak kiedyś może wspominałam, niechętnie zabieram się za zbiory opowiadań, chociaż mam dużo szacunku dla tej formy – bezlitosnej, bo ciasnej, gdzie niepotrzebne, czy niezręczne akapity mogą wszystko popsuć, podczas gdy w powieści pozostałyby, w najgorszym razie, niezauważone. Współcześni pisarze przyzwyczaili mnie do opowiadań-migawek, drobnych, acz wymownych, sytuacji z życia, czasami są to opowiadania-charakterystyki, gdzie robi się miejsce dla interesujących postaci, abyśmy mieli szansę ich poznać. Z pisarstwem Alice Munro jest trochę inaczej.

Jej opowiadania są po części charakterystykami, jednak ich akcja nie ogranicza się do pojedynczych sytuacji, a ma strukturę bardziej powieściową. Każde z opowiadań z tego tomu ma potencjał zostania powieścią – to jednak nie byłyby powieści dorównujące opowiadaniom. Przedstawione historie są doskonale wydestylowane, nie ma pobocznych wątków, pustosłowia, filozofowania. Są postacie, są związki. Jest cała paleta niebanalnych uczuć i spostrzeżeń. Zauważyłam również nieprzeciętną technikę narracyjną – czytelnik zazwyczaj jest „wrzucony” w sam środek, nie tyle wydarzenia, co egzystencji danych osób i przez następne kilka stron musi dokonać wysiłku, aby zrozumieć panujące relacje, czy chronologię niektórych wydarzeń. Większość, jeśli nie całość, opowiadań w Hateship, Friendship... jest skonstruowana w ten sposób, ale ta wtórność nie irytuje.

Trochę straszne są związki małżeńskie w tym tomie, wręcz okropne. Munro zazwyczaj, zdaje się, tkwi w latach 60-tych i 70-tych, bez względu na to, kiedy wydaje swoje książki, co niejako usprawiedliwa inercję zamężnych kobiet, chociaż nie wszystkie z nich są tak samo grzeczne i przykładne. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, autorka umieszcza w swoich tekstach wiele komentarzy odnośnie miejsca (czy też jeg braku) kobiet w społeczeństwie, czyni to bez moralizowania, bardzo inteligentnie, między słowami. Odszyfrowanie tych komentarzy sprawiało mi dużo satysfakcji. Z jakiegoś względu opowiadania w pierwszej osobie uważam za gorsze od tych, gdzie narracja prowadzona jest w trzeciej. Te ostatnie nieodmiennie były ciekawsze, barwniejsze i pełniejsze. Tę narracyjną zagadkę, być może, uda mi się wyjaśnić podczas lektury jej kolejnych opowiadań. Bo na pewno będą kolejne.

2012-10-16

"Ilustrado" Miguel Syjuco

Zwyciężczyni Man Asian Literary Prize z 2008, powieść Ilustrado autorstwa Miguela Syjuco, pozostawiła mnie raczej obojętną, chociaż również nieco skonfundowaną. Fundamentem fabuły jest fakt, iż główny bohater postanawia napisać biografię znanego na całym świecie filipińskiego pisarza – Crispina Salvadora – który traci życie w tajemniczych okolicznościach, czemu towarzyszy zniknięcie rękopisu, w zamierzeniu kontrowersyjnej, powieści. Bohater, noszący imię autora, powraca ze Stanów na Filipiny, aby tam przeprowadzić wywiady ze znajomymi i rodziną Salvadora, i wyjaśnić zaginięcie niedoszłej powieści, jak również kontynuować pracę nad biografią.

Istotą Ilustrado nie jest jednak treść, ale forma, w jakiej książka została napisana – niczym folder z pozbieranymi notatkami i urywkami tekstów. W folderze znajdziemy opisy perypetii głównego bohatera podczas jego pobytu w Manili, jak również wspomnienia jego ostatniego, długotrwałego, lecz ostatecznie nieudanego, związku; fragmenty właśnie przygotowywanej przez niego biografii Crispina Salvadora, czy urywki powieści, wywiadów, czy esejów tego ostatniego; a także skrawki odnośnie aktualnych poczynań Miguela skomponowane w trzeciej osobie... Wszystko przemieszane, choć niechybnie wskazujące na wzajemny związek pisarzy – tego wielkiego, i tego aspirującego. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Crispin Salvador tak naprawdę nie istnieje, a Syjuco wykonuje kawał świetnej roboty odmalowując go jako postać całkowicie realną, o kompletnej biografii, zamieszanej w szalone dzieje Filipin i reszty świata.

Niestety, nie wszystkie części lektury reprezentowały ten sam poziom. Niewypałem, moim zdaniem, były fragmenty z domniemanych książek Salavadora, bez kontekstu zwyczajnie nudne, o nijakim stylu. Być może były kluczem do rozwiązania zagadki, znajdując się akurat w takim, a nie innym, miejscu między rozdziałami, ale ja tego klucza niestety nie znalazłam. Z kolei eseje, czy wypowiedzi w trakcie wywiadów fikcyjnego autora są o wiele bardziej intrygujące. Podobnie wspomnienia rozmów z Crispinem, one to najpełniej uwidaczniają jego inteligencję i nieuchwytność. Urywki z życia Miguela natomiast, podczas gdy ciekawe, niewiele powiedziały mi o Filipinach, oprócz potwierdzenia kilku oklepanych faktów, o których już wiedziałam (że skolonizowane przez Hiszpanię, potem przejęte przez USA, były świadkiem przewrotów i korupcji władz) i oprócz wskazania paru ogólnych cech poczytywanych za typowo filipińskie (np. narzekanie na wszystko – co brzmiało bardzo znajomo). Chociaż przypuszczam, że to niesprawiedliwe... Być może na siłę chciałam dostrzec w tej książce egzotyczność, podczas gdy problemy Filipin brzmią bardzo znajomo - zbyt duży wpływ kościoła na politykę, zaabsorbowanie obywateli medialnymi bzdurami (w tle akcji toczy się proces bogatej rodziny, która kazała niańce wypić butelkę wybielacza, po tym jak ta zaniedbała ich dziecko i pozwoliła mu utonąć w wannie, bo była zajęta wysyłaniem smsa), bunt "młodych" przeciwko konserwatywnym "starym"... W gruncie rzeczy Ilustrado to bardzo osobista powieść skupiająca się bardziej na losie młodego mężczyzny, który stara się posklejać ze skrawków różnych historii własne życie, niż na podziałach na świecie, czy losie ludzkości. Przez osobę Salvadora autor próbuje nam okazjonalnie przekazać, jakie funkcje, jego zdaniem, powinna spełniać literatura światowa, czy literatura post-kolonialna, ale temat nie został, jak dla mnie, wystarczająco rozwinięty.

Powieść filipińskiego autora na pewno posiada znamiona wybitności, zahacza o istotne tematy literaturoznawcze, czy egzystencjalne, a jej konstrukcja, chociaż czasem irytująca, moim zdaniem, jest godna podziwu. Samo jej czytanie wydaje się natomiast dość nierówną jazdą – oscylującą między nudą i rozczarowaniem, a zaabsorbowaniem i inspiracją.

2012-10-05

Piątkowy raport książkowy (18)

Właśnie przeczytane: The Colour Rose Tremain, o gorączce złota w Nowej Zelandii pod koniec XIX wieku. Małżeństwo przybywa z Anglii na nieprzewidywalną wyspę, aby rozpocząć tam wspólne życie. Dzielnie zmagają się z nieprzyjazną pogodą, jak i z własnymi materialnymi brakami, do czasu kiedy Joseph znajduje w pobliskim stawie złoto. Najważniejsi w tej powieści są bohaterowie, pełnokrwiści, pełni niedoskonałości. Zdecydowana, nieprzeciętna, godna podziwu Harriet, którą pociągają przygody i niebezpieczeństwa, zaskarbiłą sobie moją sympatię, chociaż pod koniec książki postać ta zostaje, niestety, sprzedana nijakiemu sentymentalizmowi. Joseph z kolei jest absolutnie beznadziejną postacią, nie dlatego, że autorka popełniła jakieś błędy, czy niedociągnięcia w jego kreacji – wręcz przeciwnie, odmalowała przekonywująco jednego z najbardziej antypatycznych mężczyzn bez charakteru z jakimi miałam okazję się zetknąć w literaturze. Nie czytałam do tej pory niczego związanego z gorączką złota, ani tak naprawdę niczego, co działoby się w Nowej Zelandii (jak to możliwe?), więc The Colour pozwolił mi na wgląd w nieznane dotąd dziedziny i krajobrazy. Poza tym bardzo beztrosko się to-to czyta. Polecam do lżejszego czytania tym, którzy nie lubują się w typowych czytadłach.


Zdążyłam przeczytać również Sirindingo Pisingollo i inne dziwne opowiadania kubańskiego pisarza i artysty Samuela Feijóo. Bardzo osobliwe, żartobliwe króciutkie historyjki o cyrkowym klimacie, nie tylko dlatego, że Feijóo często pisze właśnie o cyrku, ale też dlatego, że w jego opowiadaniach pojawiają się często egzotyczne zwierzęta (zwłaszcza słonie!), jak również ludzie traktujący swoje porażki z humorem, niczym grupa clownów, albo którzy niebezpiecznie lawirują między smutkami, jak akrobaci. Do reszty nie pasuje tylko jedno opowiadanie, trochę chaotyczne zdarzenie z czasów rewolucji, które było jednak lekko nudne, nawet dla takiej fanki wszelkich rewolucji jak ja. Jest również kilka opowiadań metafikcyjnych, gdzie autor zwraca się do czytelników dzieląc się z nimi refleksjami na temat tego, o czym właśnie pisze, lub ma napisać. Najbardziej urzekło mnie to z nich, które autor pozostawił niedokończonym, a od którego jednak musiał się uwolnić przenosząc je na kartkę. Cytuję w całości ostatni akapit tego opowiadania:

”A jeżeli po starannym opisaniu tej osobliwej historii o miłości, po znalezieniu dla niej godnego zakończenia, być może nawet pasującego do dziwnego charakteru całości, czytelnik, który zawsze czeka na więcej i na coś wspaniałego, na intrygę tyleż zagmatwaną co finezyjną, znajdzie mniej, niż się spodziewał, i to coś bardzo prostego i znanego, co nie będzie miało sensacyjnego finału, tylko zjawi się jak zwyczajny wiatr w południe, jak zwyczajny uśmiech albo zwyczajne krzesło czy zwyczajna szklanka, które przez fakt, że stale widzi się je i używa, tracą już swój urok?”

Teraz czytam: Wczoraj rozpoczęłam Ilustrado Miguela Syjuco i wciąż jestem zbyt wcześnie w książce, aby móc o niej powiedzieć coś więcej, oprócz tego, że: tak, dałam się nabrać i myślałam, że Crispin Salvador jest postacią realną, ale niezrównane Internety mnie wyprowadziły z błędu... To bardzo inspirujące, kiedy ktoś tak realnie pisze o nieistniejącej postaci. Ale co niby wskazuje na tę realność? Sfingowane przypisy? No, ale refleksję opiszę w prawidłowej, mniejszej, czy większej, recenzji, już po lekturze.

Zmagam się też z Mobym Dickiem Melvilla, a właściwie od tygodnia nie przeczytałam ani jednej linijki, a jestem mniej więcej, i jak się przymnknie oko na parę stron, po lekturze jednej trzeciej całości. Bardzo chcę przeczytać ten fundament amerykańskiej powieści, i pewnie to zrobię, aczkolwiek może mi to zająć tyle samo czasu ile trwało polowanie na białego wieloryba.



W następnej kolejności: Sama nie wiem, ostatnio nie planuję kolejnych lektur, wolę się bawić w długie zastanawianie się i wybieranie. Wiem tylko, że chcę czytać więcej non-fiction, bo też ostatnio kupuję coraz więcej tego typu książek.

Poezja: Ostatnio czytam wspaniały tomik Joy Harjo, amerykańskiej poetki natywnej, She Had Some Horses. Lubię, kiedy poeci umieją opisywać naturę i jej siły w sposób, który mnie nie nudzi. Tym znającym angielski polecam na wieczór lekturę Anchorage.

2012-09-27

"Prowadzący umarłych" Liao Yiwu

Prowadząc umarłych to kompilacja 28 rozmów przeprowadzonych przez chińskiego poetę i powieściopisarza Liao Yiwu ze swoimi rodakami. Oryginalna wersja zawierała około sześdziecięciu rozdziałów, jednak wydawnictwa zagraniczne postanowiły ją skrócić do 28 najciekawszych i jestem pewna, że polska wersja pokrywa się z wersją po angielsku, którą ja czytałam (prawdopodobnie była tłumaczona z angielskiej wersji?). Charakterystyczne dla większości rozmówców jest ich wykluczenie, egzystowanie na obrzeżach społeczeństwa – założeniem Liao było właśnie ukazać historie tych, którzy na co dzień milczą, bo milczeć muszą, lub do milczenia już od dawna się przyzwyczaili. Tak jest w przypadku Zhanga Zhi-ena, który, po zabiciu magicznego węża Ma zapada na tajemniczą chorobę, która zostaje dość nonszalancko zidentyfikowana jako trąd. Odtąd Zhang musi żyć w odosobnieniu razem z żoną, mimo iż tak naprawdę trędowaty nie jest. Na marginesie żyje także wyznawczyni Falun Gong będącym swoistym dyscyplinowaniem ciała i umysłu, tak by dążyć do poczucia szczęścia, spokoju i zdrowia. Falun Gong uznane zostało przez władzę Chin Ludowych za szkodliwą sektę, chociaż wyznawcy tego ruchu (o ile można użyć tego słowa?) nigdy nie robili nikomu krzywdy. Rozmówczyni Liao – Chen – której Falun Gong niezmiernie pomogło w życiu, nie chce odrzucić tej dyscypliny, przez co naraziła się na wielokrotne bicie i tortury ze strony policji, nie wspominając o tym, że spędziła wiele miesięcy w szpitalu psychiatrycznym, chociaż nic jej nie dolegało.

Historia z Chen należy do niewielu bardziej współczesnych opowiadań. Liao wyraźnie preferuje wywiady z osobami starszymi, ponadsiedemdziesięcioletnimi. Osoby te, w taki czy inny sposób, również zostały wykluczone ze społeczeństwa, dzięki najpoważniejszym dwudziestowiecznym wydarzeniom w Chinach – Wielkiemu Skokowi Naprzód, Wielkiemu Głodowi, Kulturalnej Rewolucji. Buddyjscy mnisi przyglądają się z ciężkim sercem, jak Czerwona Gwardia niszczy kilkusetletnie posągi, księgi i obrazy. Wielu oddanych rewolucjonistów z dnia na dzień staje się prześladowanymi i złamanymi „prawicowcami”. Niektórzy rozmówcy stracili podczas historycznych zawirowań całe rodziny.

To nie jest jednak zbiór heroicznych i dramatycznych opowieści. Wiele postaci, z którymi rozmawia Liao, popełniło sporo rzeczy niegodziwych, przykrych i strasznych, jeszcze więcej z nich było biernych wobec cierpienia innych. I to jest chyba najpiękniejsze – prawdziwość tych historii, które potrafią doprowadzić do łez, ale również wywołać uśmiech, dobitna ludzkość każdej z 28 bohaterów rozmów, bez próby heroizacji, ani bez jedoznacznego potępienia.

Jeszcze jedną cudowną rzeczą w tej książce jest sam Liao Yiwu i jego interakcja z innymi, która polega właśnie na rozmawianiu, a nie „przeprowadzaniu wywiadu.” Charakteryzuje go niesamowita empatia, a mądre słowa, którymi potrafi podsumować wydarzenia z życia swoich interlokutorów, wydają się trafne nie tylko czytelnikowi, ale również tym ostatnim. Mimo to, Liao potrafi również skrytykować, choć zawsze nieco żartobliwie, te osoby, których zachowanie wydaje się szczególnie naganne, bądź bezsensowne bez większego uzasadnienia, tak jak jest w przypadku mężczyzny żyjącego tylko po to by przekraczać nielegalnie granicę z Myanmarem (Birmą), czy Hong Kongiem, a który zawsze ostatecznie „wpada” i trafia do aresztu. Liao podsumowuje go jako beznadziejny przypadek.

Polecam tę książkę wszystkim zainteresowanym Chinami, a także wszystkim, którzy cenią sobie dobry reportaż i uwielbiają się zaznajamiać z życiem codziennym ludzi z odmiennych kultur, z dalekich krajów i kontynentów. Możliwe, że dla tych początkujących w temacie Chin trudno będzie zrozumieć istotę niektórych wydarzeń, od których roi się we wszystkich spośród prawie trzydziestu rozmów, ale kilka rozdziałów, jak i parę informacji wyczytanych chociażby na wikipedii, na pewno dociekliwym czytelnikom wszystko szybko rozjaśni.