Jednak poczucie humoru Lodge'a jest jedyne w swoim rodzaju i trochę za nim tęskniłam. Ostatnio przeczytałam jakąś jego powieść chyba 2 lata temu i była to "Zamiana", która średnio przypadła mi do gustu. Ale poprzednio, jeszcze dawniej, przeczytane "Small World", albo "How Far Can You Go?" były naprawdę dobre. Być może po przełożeniu na polski David Lodge śmieszy mniej. To się okaże, kiedy pewnego razu sięgnę po "Autor, autor."
Malutka książeczka, będąca przedmiotem tej recenzji, jest także dostępna po polsku pt. "British Museum w posadach drży" i była wydana stosunkowo dawno temu przez Rebis. Na 160 stronach dostajemy dzień z życia doktoranta, Adama Appleby, który pracuję nad swoją rozprawą w British Museum właśnie. Jednak zamiast skupić się na pracy naukowej, Adam rozmyśla o beznadziejności swojego życia w obliczu kolejnej, czwartej ciąży swojej żony przy, paradoksalnie, niemalże zupełnej ascezie pożycia małżeńskiego ich dwojga. A wszystkiemu winny katolicyzm! Bo on i jego żona, jako praktykujący katolicy, nie używają ani prezerwatywy, ani tym bardziej pigułki, która w tym czasie (pierwsza połowa lat 60-tych) jest wciąż nowinką. Zamiast tego stosują tzw. "kalendarzyk" i mierzenie temperatury. W ten sposób "dorobili się" już trójki dzieci, chociaż jedyne z czego się utrzymują to stypendium naukowe męża.
Adam, zamiast skupić się na komponowaniu i sporządzaniu kolejnych fiszek w bezpiecznym zaciszu czytelni British Museum, pakuje się w różne dziwne, komiczne sytuacje. Wiele z nich to zresztą aluzje do innych dzieł literackich, czy sposobów kreowania rzeczywistości przez innych pisarzy: Virginię Woolf, Jamesa Joyce'a, Franza Kafkę... To dość niewiarygodne ile zdarzeń i motywów Lodge upchał w książce tak króciutkiej. Muszę przyznać, że pod względem kompozycji, gdzie zdarzenia zachodzą po sobie, wiążą się ze sobą, tworzą napięcie i nieoczekiwanie wyjaśniają się, musi to być najlepsza powieść tego autora jaką dotąd przeczytałam. Generalnie w jego pisarstwie odczuwalny jest niemalże nabożny szacunek do standardowej konstrukcji powieści, ze wszystkimi zwrotami akcji i realizmem opisów, przy jednoczesnych postmodernistycznych odwołaniach do innych dzieł, czy zjawisk popkultury. Urzeka mnie to, bo sama nigdy bym tak nie potrafiła, nawet po 100.000 latach kursów kreatywnego pisania.
No i warto przyjrzeć się jaką udręką może być życie seksualne dla tych dwojga bohaterów! Brrrrr! David Lodge nie tylko w tej książce wskazuje na archaiczność i oderwanie od rzeczywistości ustaleń i poglądów kościoła katolickiego. Ale zawsze robi to inteligentnie, wszelkie sobory i inne takie mogłyby go uznać za równego sobie przeciwnika w dyskusji. Gdyby tylko chciały, a pewnie nie chciałyby ;)
Polecam tę książkę każdemu, kto potrzebuje się odprężyć i pośmiać, ale nie przy czymś skończenie durnym, a wręcz przeciwnie - przy intrygującej literaturze.
(P.S. Uwielbiam okładki tych nowych wydań książek Lodge'a przez Penguin Books. Ja mam akurat starsze wydanie, gdzie okładka wygląda jak do powieści dla 9-latków.)
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2011-02-27
"The British Museum is Falling Down" David Lodge
2011-02-24
"Their Eyes Were Watching God" Zora Neale Hurston
Kolejny tytuł należący do kanonu amerykańskiej literatury, który w Polsce jest kompletnie nieznany, m.in dlatego, że tłumaczenia brak. Oh well, bywa. Książka, napisana w 1936 i wydana rok później, została "ponownie" odkryta w latach 70-tych inspirując takie afroamerykańskie pisarki jak Alice Walker i Toni Morrison.
Ta niewielkich rozmiarów lekturka opisuje historię Janie Crawford, czarnej kobiety poszukującej miłości, szczęścia, a przede wszystkim, samej siebie. Odnajduje ona to wszystko w trzecim z kolei małżeństwie z dużo młodszym od siebie mężczyzną o ksywce Tea Cake. Podczas trwania poprzednich dwóch związków, główna bohaterka tylko uczy się czym miłość nie jest oraz, że, zżynając z Kundery, "życie jest gdzie indziej." Tea Cake jest odmianą, zabiera Janie w różne miejsca, uczy ją jak cieszyć się życiem. Jest nieprzewidywalny, zawsze pogodny. Toteż bohaterka opuszcza swój dom, niegdyś zamieszkały także przez jej męża - burmistrza, któremu się ostatecznie zmarło, i przenosi się ze swoją wyczekaną prawdziwą miłością na bagna Everglades (bo akcja ogółem toczy się w stanie Floryda).
Oczywiście, jak to bywa w tej smutnej literaturze, cała historia nie kończy się dobrze. Bo tak nie może być, że kobita sobie robi co chce, lekceważy zdanie społeczności w temacie swojego zamążpójścia i zarządzania spadkiem, i idzie w tango z jakimś tam facetem, który jest nikim, bo przecież nic nie ma! Co gorsza, Janie dąży do spełnienia swoich marzeń, i one nawet do pewnego stopnia spełniają się, ale to nie daje jej praw do happy endów. Zastanawiałam się nad tym ogólnym "problemem madame Bovary", gdzie każdy bohater próbujący "wyjechać za linię" dostaje okrutnie po łapach od losu. Tak jest zawsze! Ale z drugiej strony, jeżeli byłby ten happy end, książka automatycznie stałaby się w pewnym sensie... mniej wartościowa. Mniej realna? Bez wiarygodnej konkluzji?
To trochę przykre. Czy sztuka naśladuje życie, czy na odwrót? Dostaniemy po tych łapach, czy nie, sięgając po więcej? Mam jeszcze dużo lat (ups, chyba), żeby się tego dowiedzieć.
Jako że jestem ogromną fanką szeroko pojętego "stylu" i przywiązuję ogromną wagę nie tyle do tego o czym jest książka, ale do tego jak jest napisana, nie mogłam nie docenić bardzo specyficznego języka tej powieści. Przede wszystkim, bohaterowie mówią tutaj afroamerykańskim dialektem angielskiego, Ebonics, który jest niesamowicie wiernie, że się tak wyrażę, "stranskrybowany" na karty książki i miałam dużo frajdy czasami odczytując te fragmenty na głos, chociaż nie zawsze płynnie ;) Autorka narrację prowadzi już standardowym angielskim, ale sam sposób obrazowania pozostaje dość niesamowity. Jest coś w zdaniach Hurston, co przypomina modernistyczną poezję. Są krótkie, proste, ale można je zobaczyć, czasami powąchać, czy posmakować. Niektóre fragmenty to prawdziwe perełki, małe prawdy wyrażone w nieskomplikowany sposób.
Głównie dla zasmakowania tego jedynego w swoim rodzaju obrazowania polecam (niestety tylko tym na razie, którzy znają angielski) lekturę "Their Eyes Were Watching God", ale nie tylko. Mimo iż ta historia nie wstrząsnęła jakoś specjalnie moim światem, to jest w niej coś nieuchwytnego, jak promienie słońca... ich kolory to żółty? pomarańczowy? biały? I jak je zatrzymać?
Nie wiadomo. Ale dobrze, ciepło, kiedy są. Ze szczęściem chyba jest tak samo.
2011-02-17
"Ciotka Julia i skryba" Mario Vargas Llosa
Moje pierwsze spotkanie z prozą Llosy, nie licząc podejścia do "Miasta i Psów" lata świetlne temu, którą zarzuciłam chyba po pięćdziesięciu stronach. Być może kiedyś ją odgrzebię i zrobię nowe podejście.
Trzeba przyznać od razu, że jest to na wskroś literatura iberoamerykańska. Nie tylko dlatego, że (naturalnie!) akcja toczy się w Peru i autorem jest peruwiańczyk. Iberoamerykańskość tej książki jest zawarta w klimacie, w sposobie snucia historii, w swoistego rodzaju impulsywności, pasji, braku powściągliwości u (większości) bohaterów. Lubię zanurzać się w takie literackie otchłanie, dla których muszę sama się trochę zmienić, aby je zrozumieć. Zazwyczaj przydarza mi się to właśnie przy lekturze pisarzy południowoamerykańskich.
"Ciotka Julia i skryba" to powieść, którą można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich jest opowieścią o prywatnym życiu narratora, o jego pracy w rozgłośni radiowej, dość olewczym studiowaniu prawa i o jego romansie z kobietą o 14 lat starszą, rozwódką - ciotką Julią właśnie. Ja osobiście z ciotką miałam problem, bo w całym tym zestawie współpracowników głównego bohatera (Marita - alter ego autora), jego znajomych, innych ciotek i krewnych, ciotka Julia wydała mi się postacią najbardziej nijaką. Niby dowiadujemy się, że miała złośliwe poczucie humoru, ale niewiele z niego dostajemy w książce. Trudno jest zrozumieć dlaczego narrator jest aż tak zdeterminowany by z nią pozostać. On sam zresztą nigdy tego nie objaśnia nikomu. Kiedy rozpoczęłam lekturę byłam przekonana, że ciotka Julia będzie inspirowała i motywowała Marita do pisania (Tak, że będzie dla niego taką Yoko Ono!), ale gdzie tam! Być może taki brak umotywowania i uzasadnienia dla zaistnienie tej miłości to celowy zabieg, ale jeżeli tak, to moim zdaniem chybiony. Ciężko zrozumieć uczucie, które wzięło się nie wiadomo jak i które podtrzymuje się na nie wiadomo czym.
O wiele ciekawsza jest druga część powieści, czyli opowieści radiowe Pedra Camacho. Camacho pracuje dla tego samego radia, co główny bohater, jako scenarzysta i reżyser słuchowisk radiowych, które zyskują sobie ogromną ilość fanów. Fabuły tych opowieści są niesamowite, niewiarygodne, pełne tragizmu. Są jak połączenie najświętszych objawień i najbardziej wyuzdanego tańca. Pedro pracuje niemalże 20 godzin dziennie przez cały tydzień pisząc je, instruując aktorów, przeprowadzając próby i nagrania. Nigdy nie zapisuje sobie wcześniejszych wątków, nigdy nie zagląda do wcześniejszych odcinków... Żyje tylko tym, co wymyśla. A to kończy się, w przypadku dalszych wytworów wyobraźni - wielką apokalipsą, a w przypadku ich autora - smutnym, nijakim końcem.
Pedro Camacho jest jedną z ciekawszych postaci literackich z jakimi ostatnio się zetknęłam. Fakt ten wynagradza mi trochę absolutną bezbarwność ciotki Julii. Mimo wszystko chyba spodziewałam się więcej cudów po tym autorze, a nie ma nic gorszego niż takie oczekiwania. Llosa potrafi snuć historie i historyjki różnej maści i robi to naprawdę dobrze, a czasem z dość specyficznym poczuciem humoru (Takim, gdzie nie wiadomo czy śmiać się, czy raczej płakać / zbulwersować / przerazić). Więc czego mi brakowało? Czego?
A któż to wie?
2011-02-11
"My" Eugeniusz Zamiatin
To dziwna powieść. Napisana w 1920, oficjalnie wydana w ZSRR dopiero w 1988, była inspiracją dla Orwella przy kreowaniu świata w "1984". Eugeniusz Zamiatin, z zawodu inżynier, jest po trosze protoplastą postaci głównego bohatera - ∆-503, także inżyniera-konstruktora. Jest przekonany o słuszności Państwa Jedynego w którym żyje, o zasadności mieszkania oszklonego, aby wszyscy mogli go widzieć, o sensowności planu dnia, który współdzieli razem ze wszystkimi innymi ludźmi. Wszyscy o tej samej godzinie wstają, idą do pracy, uprawiają seks, myją się, chodzą na spacer. A jednak pewnego dnia nie czuje się najlepiej... ma sny! Lekarz stwierdza u niego "duszę". A skutkiem posiadania duszy jest miłość do enigmatycznej I-330. (Choć słowo "miłość", zdaje się, nigdy w tej książce nie pada. Chyba że w odniesieniu do proto-Wielkiego Brata - tutaj zwanego Dobroczyńcą).
Postacie kobiece, jak zauważył w nocie tłumacza na końcu książki Adam Pomorski, są motorem akcji tej powieści. Co jest, muszę przyznać dość szczególne. Więc jest rewolucjonistka I-330, jest ciepła, pulchna O-90, na którą główny bohater ma "zapis" - czyli może uprawiać z nią seks w Dni Seksualne. No i Ю, niechciana i zakochana. Niespełniona. Wszystkie starają się ciągnąć ∆-503 w swoją stronę, a on tylko się temu, chętnie lub niechętnie, poddaje, mimo iż przez cały czas ma się wrażenie, że to jednak on działa.
Styl jest jedyny w swoim rodzaju. Porwane zdania, bohaterowie nigdy nie mogą odpowiednio wyrazić swoich myśli. Mówią półsłówkami. Główny bohater, który jest narratorem powieści, już na początku wyraża swoje ubolewanie, że nie jest poetą, który mógłby wychwalać życie w Państwie trochejami i anapestami. Ale jest tylko inżynierem, człowiekiem nauki, który komunikuje swoje myśli w ten sposób:
"Słońce - przez sufit, przez ściany; słońce z góry, z boków, odbite - od dołu. O - na kolanach R-13, malutkie kropelki słońca w jej niebieskich oczach. Odtajałem jakoś przy nich, doszedłem do siebie."
"Poranny dzwonek - wstaję - i całkiem co innego: za szkłem sufitu, ścian, wszędzie, zewsząd, na wskroś - mgła."
"Korytarz. Tysiąctonowa cisza. Pod półokrągłymi sklepieniami - żarówki, bezkresny, migotliwy, drżący wielokropek."
W ten oto sposób "My" jest wyraźnie obrazem modernistycznym, gdzie opisane są same impresje, to co widoczne, zilustrowane w specyficzny dla mówiącego sposób. Ale nie znajdujemy tu opisu uczuć towarzyszącym temu, co widzialne. Jeżeli nawet bohater podejmuje próby ich wyrażenia, jego słowa wyobcowują te uczucia jeszcze bardziej. W jego ustach stają się one cięższe niż przedmioty, ale jeszcze bardziej niż przedmioty puste. Wyjątkiem są tylko słowa opiewające Dobroczyńcę, albo Państwo Jedyne. Wówczas mowa wzbogaca się, jest niemal ekstatyczna.
Bardzo interesująca jest też krytyka naukowego, empirycznego postrzegania. Jeżeli bohater w coś wierzy, jest to tylko matematyka. Poezja, razem ze stopami metrycznymi, także uznawana jest za pewnego rodzaju naukę ścisłą. W ten sposób wszystko posiada sens, jest proste, oczywiste. Jednak nawet w matematyce istnieją liczby urojone - pierwiastek z -1, który nie daje spokoju ∆-503. Pierwiastek, który jest symbolem wszystkiego, o czym ∆-503 wolałby zapomnieć, ale co wraca do niego, zwłaszcza w chwilach zwątpienia...
Tej książki nie czyta się łatwo, ale muszę przyznać, że pod względem konstrukcji i stylu jest to jedna z najoryginalniejszych powieści z jakimi miałam jak na razie do czynienia. Język i sposób obrazowania są idealnym odbiciem tego sterylnego, zaprogramowanego świata i ich mieszkańców. To nie ułatwia zadania czytelnikowi, ale z drugiej strony udowadnia, że komunikacja pomiędzy tak różnymi mentalnościami jest, mimo wszystko, możliwa.
2011-02-08
And the winner is...
Dokumentuję przebieg losowania książki "Samotność liczb pierwszych". W losowaniu wzięli udział bloggerzy, którzy zgłosili się pod postem poniżej, a było ich pięcioro:
Z karteczek powstały takie żabki:
Żabki trafiły do woreczka - maszyny losującej:
I padło na...
Jusssi! Gratuluję :) A pozostałym uczestnikom życzę powodzenia w następnych losowaniach.
Skoro już ukazuję się publicznie, to muszę ponarzekać na ciężki los ostatecznego i nieodwołalnego wykańczania pracy magisterskiej. Wykańczanie (mnie i pracy) trwa od tygodni i pozostawia niezbyt dużo czasu na czytanie książek i pisanie o nich. Teraz będę wszystkie te wypociny drukować i oprawiać na dniach, co doprowadza mnie do skrajnej nerwicy i maniactwa, bo już widzę te wszystkie błędy i niedopatrzenia, które zostaną tam NA ZAWSZE. Więc czytam to i czytam i czytam i poprawiam... ECH!
Ale w zasadzie, to jestem z tej pracy zadowolona :)
Zdołałam jednak przeczytać ostatnio "My" Zamiatina, być może wkrótce zbiorę się w sobie, żeby ten tytuł zrecenzować.
2011-02-01
LOSOWANIE - "Samotność liczb pierwszych"
Powieść ta jest częścią szerszej akcji "przeciwko samotności", po przeczytaniu należy ją przesłać dalej innej osobie.
Zasady są proste.
1. Osoba, która otrzyma książkę, po przeczytaniu jej, pisze recenzję na swoim blogu.
2. Ogłasza swoje losowanie.
3. Losuje następną osobę i posyła książkę dalej.
Zgłaszać można się do końca tygodnia, czyli do 6-ego lutego.
A jeśli ktoś jest zainteresowany moją recenzją, znajduje się ona poniżej :)