Strony

2011-02-27

"The British Museum is Falling Down" David Lodge

Jednak poczucie humoru Lodge'a jest jedyne w swoim rodzaju i trochę za nim tęskniłam. Ostatnio przeczytałam jakąś jego powieść chyba 2 lata temu i była to "Zamiana", która średnio przypadła mi do gustu. Ale poprzednio, jeszcze dawniej, przeczytane "Small World", albo "How Far Can You Go?" były naprawdę dobre. Być może po przełożeniu na polski David Lodge śmieszy mniej. To się okaże, kiedy pewnego razu sięgnę po "Autor, autor."

Malutka książeczka, będąca przedmiotem tej recenzji, jest także dostępna po polsku pt. "British Museum w posadach drży" i była wydana stosunkowo dawno temu przez Rebis. Na 160 stronach dostajemy dzień z życia doktoranta, Adama Appleby, który pracuję nad swoją rozprawą w British Museum właśnie. Jednak zamiast skupić się na pracy naukowej, Adam rozmyśla o beznadziejności swojego życia w obliczu kolejnej, czwartej ciąży swojej żony przy, paradoksalnie, niemalże zupełnej ascezie pożycia małżeńskiego ich dwojga. A wszystkiemu winny katolicyzm! Bo on i jego żona, jako praktykujący katolicy, nie używają ani prezerwatywy, ani tym bardziej pigułki, która w tym czasie (pierwsza połowa lat 60-tych) jest wciąż nowinką. Zamiast tego stosują tzw. "kalendarzyk" i mierzenie temperatury. W ten sposób "dorobili się" już trójki dzieci, chociaż jedyne z czego się utrzymują to stypendium naukowe męża.

Adam, zamiast skupić się na komponowaniu i sporządzaniu kolejnych fiszek w bezpiecznym zaciszu czytelni British Museum, pakuje się w różne dziwne, komiczne sytuacje. Wiele z nich to zresztą aluzje do innych dzieł literackich, czy sposobów kreowania rzeczywistości przez innych pisarzy: Virginię Woolf, Jamesa Joyce'a, Franza Kafkę... To dość niewiarygodne ile zdarzeń i motywów Lodge upchał w książce tak króciutkiej. Muszę przyznać, że pod względem kompozycji, gdzie zdarzenia zachodzą po sobie, wiążą się ze sobą, tworzą napięcie i nieoczekiwanie wyjaśniają się, musi to być najlepsza powieść tego autora jaką dotąd przeczytałam. Generalnie w jego pisarstwie odczuwalny jest niemalże nabożny szacunek do standardowej konstrukcji powieści, ze wszystkimi zwrotami akcji i realizmem opisów, przy jednoczesnych postmodernistycznych odwołaniach do innych dzieł, czy zjawisk popkultury. Urzeka mnie to, bo sama nigdy bym tak nie potrafiła, nawet po 100.000 latach kursów kreatywnego pisania.

No i warto przyjrzeć się jaką udręką może być życie seksualne dla tych dwojga bohaterów! Brrrrr! David Lodge nie tylko w tej książce wskazuje na archaiczność i oderwanie od rzeczywistości ustaleń i poglądów kościoła katolickiego. Ale zawsze robi to inteligentnie, wszelkie sobory i inne takie mogłyby go uznać za równego sobie przeciwnika w dyskusji. Gdyby tylko chciały, a pewnie nie chciałyby ;)

Polecam tę książkę każdemu, kto potrzebuje się odprężyć i pośmiać, ale nie przy czymś skończenie durnym, a wręcz przeciwnie - przy intrygującej literaturze.

(P.S. Uwielbiam okładki tych nowych wydań książek Lodge'a przez Penguin Books. Ja mam akurat starsze wydanie, gdzie okładka wygląda jak do powieści dla 9-latków.)

4 komentarze:

Vi pisze...

To coś dla mnie. Szkoda tylko, że zmuszona będę odszukać tę Wydawnictwa Rebis. Okładka oryginału bardziej mi przypadła do gustu. Ale jak się nie ma co się chce, to się bierze co się ma :)

pani Katarzyna pisze...

Może kiedyś się znajdzie w taniej książce ten tytuł. Jakiś czas temu jego "Where is the line" i "Author, author" były w Rebisowskim wydaniu do dostania za kilka złotych.

A te okładki są fantastyczne! :)

monotema pisze...

Lodge'a miałam przeczytać w czasach, kiedy dostęp do książki wszelakiej nie stanowił dla mnie problemu, mogłam czerpać ze źródła obficie, no ale nie przyczatałam i żałuję, ale nadzieję mam nadrobić. Pozdrawiam i wpadać będę, bo sympatycznie tu u Ciebie
Ps. Mam słabość do koloru niebieskiego i okładek ze starej serii Salamandry

pani Katarzyna pisze...

Hej, dzięki. Twój blog także niedawno "odkryłam", chyba jest nowiutki? Dużo niebanalnej literatury :) Pozdrawiam również!