Strony

2012-01-27

Piątkowy raport książkowy (1)

Właśnie przeczytane: Prochy Angeli Franka McCourta. Nie miałam nigdy zbyt wiele do czynienia ze wspomnieniówkami, ta nie wykazała się niczym szczególnym, ale nie chcę na tej podstawie oceniać wspomnień ogółem. McCourt opisuje swoje dzieciństwo, które spędził w Irlandii lat 20-tych i 30-tych, jako bardzo biedny dzieciak z bardzo biednej rodziny. Sugestywnie opisane jest irlandzkie miasto Limerick, bardzo wyraźnie nakreślone postacie, jednak oprócz dotkliwego zanurzenia w tamtych realiach czytelnik nie dostaje wiele więcej. Ot, przechodzimy dorastanie i dojrzewanie z biednym chłopcem, aż w końcu dociera do swojej (och, ach!) upragnionej Ameryki. No i jako bonus otrzymujemy tak dawno utracone poczucie wdzięczności za to, że mamy co jeść i w co się ubrać.


Teraz czytam: Women of the Silk Gail Tsukiyamy (Po polsku ukazała się inna jej powieść - Ulica tysiąca kwiatów). Nic specjalnego, niestety, historia ciekawa, miła i przyjemna. Bardzo grzeczna książka, styl, że tak się wyrażę, uniwersalny. Pei, jako ośmioletnia dziewczynka, pozostawiona jest przez ojca w internacie, gdzie mieszkają dziewczęta pracujące w fabryce jedwabiu. Rodzice nie mogą wykarmić całej rodziny, więc postanawiają, że Pei może im pomóc pracując w fabryce. Zwłaszcza, że z niejasnej przepowiedni wróżbity wywnioskowali, że dziewczynka nigdy nie wyjdzie za mąż. Ciekawska i bystra Pei szybko się przystosowuje do nowych okoliczności, chociaż bardzo tęskni za rodziną, zawiera przyjaźnie i uczestniczy w życiu internatu i fabryki. Zobaczymy co to będzie dalej, bo na razie historia płynie wolno i łagodnie, niczym jednorożec poprzez chmury.

W następnej kolejności:
Prawdopodobnie Światłość w sierpniu Faulknera, bo już dawno nie przeczytałam nic klasycznie tęgiego, no i w jakiś sposób jestem ciekawa jak na mnie ten Faulkner zadziała. To bynajmniej nie jest pierwsza rzecz tego pisarza, z którą się zmierzę, aczkolwiek ostatni raz, to czytałam fragmenty "Wściekłości i wrzasku" jakieś 5 lat temu (!!!).




Poezja: Wciąż czytam wytrwale wiersze Octavia Paza oraz tomik wierszy zebranych Wallace'a Stevensa. Ten pierwszy jest prawdziwie upiorny, i to nie w sensie, że zły, ale dlatego, że bazuje na opozycji "jestem" / "nie ma mnie," na opozycji istnienie - nieistnienie. Czytanie Paza to trochę jak granie w duchową gumę (TAK!), gdzie jak sie nadepnie na gumę to przekracza się pewien poziom między istnieniem, nieistnieniem, albo istnieniem na niby, ale potem wystarczy się okręcić, albo podskoczyć, i już z powrotem jest się prawdziwym. No a Stevens... Sama nie wiem. Raz mnie urzeka feerią barw i odcieni, a raz zraża do siebie jakimś takim fiubździu znikąd, jakimś poetyczno-retorycznym odgiętym małym palcem przy piciu herbaty z filiżaneczki. Ale może to przejdzie.

Poza tym postanowiłam każdej nocy przed zaśniecięm przeczytać kilka wierszy Emily Dickinson. Na spokojne sny.

2012-01-23

"Uciekaj, Króliku" John Updike

Przy mojej poprzedniej recenzji Domu Ciszy Pamuka wspominałam, że główni bohaterowie mnie często drażnili. To było jednak nic w porównaniu z tym, jak szlag mnie trafiał podczas lektury Uciekaj, Króliku Updike'a, gdzie spotkałam się bodaj z najbeznadziejniejszą, najdurniejszą postacią w historii mojego czytelnictwa, postacią, której na imię Harry Angstrom.

Angstrom, zwany również Królikiem, był w czasach licealnych dobrym graczem w kosza. A obecnie jest ot, takim sobie typem, akwizytorem na dorobku, z żoną i dzieckiem (i następnym w drodze). Żona trochę popija, siedzi w domu, ogląda bez przerwy telewizję. Pewnego dnia Królik wraca do domu, ma za zadanie odebrać dziecko od teściów, ale małżonka tego wieczoru wyjątkowo mu się nie podoba, zwłaszcza, że znowu pije, więc Królik po prostu wychodzi, nie wraca do domu, jeździ bezsensownie samochodem, początkowo zmierza na południe, ale jakoś jednak zawraca z powrotem do swojego miasta Mount Judge, w stanie Pensylwania. Tam nocuje u swojego byłego trenera, potem wybiera się z nim na spotkanie z podejrzanymi panienkami, z jedną z nich się wiąże i pomieszkuje u niej. Wszystko zmierza do dość przykrego końca, ale niestety żadne z wydarzeń i odbytych rozmów nie sprawia, że bohater dojrzewa.

Co w nim takiego beznadziejnego? Harry w ogóle nie zastanawia się nad swoim postępowaniem. Po prostu robi to, co w danej sytuacji przychodzi mu do głowy. Słowa typu “przyjaźń”, “przywiązanie”, “miłość” to dla niego jakieś takie szmaty do wycierania gęby. Ale czy to znaczy, że jest cyniczny? Nie, skądże. On w ogóle nie jest cyniczny, do tego trzeba jednak trochę nad światem porozmyślać. On po prostu jest imbecylem, który nigdy nie zastanawiał się nad znaczeniem tych słów. Nie wiem czy Updike próbował stworzyć jakiegoś everymana – taki tam przeciętny mężczyzna reprezentujący klasę średnią, z rodziną na utrzymaniu itd., ale stworzył jedynie bezczelnego bezmózgowca, których może i jest wszędzie pełno, ale czytanie o nich i o ich zerowym rozwoju, to jednak dość bolesne zajęcie. Rozumiem, że Updike chciał w pewien sposób ukazać osobę, która wyłamuje się z więzów poczucia winy i obowiązku, nadającym ton życiom wielu podobnych mężczyzn (i kobiet) z klasy średniej. Być może bezmyślność jest tutaj jedynym wyjściem z sytuacji, taka “czysta karta” w głowie, bez morałów i skrupułów (narzuconych przez innych), czy elementarnego, lecz może tylko wyuczonego, współczucia. Królik zresztą nie jest zupełnie bezuczuciowy w jakiś socjopatyczny sposób. Dla niego uczucia są jak zapachy muszą być dla zwierzęcia, mocne, ale chwilowe, ulotne, następujące po sobie bardzo prędko. I zero przemyśleń dlaczego, po co.

Styl, którym jest napisana książka także drażni, zwłaszcza, kiedy na pierwszym planie opisów jest Królik – bohater, moim zdaniem, niewarty nawet zdania. Niektóre sceny jednak są pierwszorzędne, chociażby scena ostatecznej tragedii.Ciekawe są też postacie kobiece, np. Kochanki Królika, bystrej, jednak nie dosyć, żeby przejrzeć imbecylstwo swojego nowego partnera, albo jego żony, Janice, tak głęboko obawiająceja się zdania własnej matki, że ucieka w szybkie małżeństwo (przyspieszone także ciążą), aby tylko mieć swój własny dom i nie być już (przynajmniej nie tak często) krytykowaną. Dobrze więc, że przeczytałam książkę do końca, mimo iż miałam ochotę ją rzucić w kąt w połowie (co absolutnie nie byłoby dobrym pomysłem, biorąc pod uwagę, że czytałam ją na Kindle'u), ale niesmak po spotkaniu z dennym Królikiem pozostaje. John Updike musiał sobie jednak Angstroma bardzo ukochać, bo dopisał kolejne części o jego życiu (Przypomnij się, Króliku, Jesteś bogaty, Króliku, Królik odpoczywa). Ja jednak do nich nie zajrzę, ani w najbliższym, ani w dalszym, czasie.



2012-01-20

"Dom ciszy" Orhan Pamuk

Dom ciszy to prawdopodobnie jedna z najbardziej przerażających książek Pamuka, a na pewno jedna z bardziej przerażających, które czytałam ostatnio w ogóle. To również pierwsza książka tego autora, w której nagromadzenie mocno irytujących bohaterów było tak zatrważające. Ani przerażanie, ani znaczne dawki irytacji nie sprawiają jednak, że książkę czyta się źle, ani że się jej zwyczajnie nie lubi, chociaż pewnie zaliczyłabym ją do mniej przeze mnie lubianych powieści tureckiego pisarza (lecz wciąż niesamowitych). Było to zresztą dla mnie pewną nowością – denerwujący bohaterowie, a jednak świetna lektura, jak to tak?

Początek lat osiemdziesiątych, miejsce akcji to niewielkie tureckie miasto, Cennethisar, które rozwinęło się dopiero na przestrzeni ostatnich kilka dekad. Powieść składa się z przeplatanych narracji pięciu powiązanych ze sobą postaci, których wzajemne relacje doprowadzają do nieoczekiwanej tragedii:

Recep, karzeł, nieślubny syn męża Fatmy, tutaj już około czterdziesto-pięćdziesięcioletni. Jest służącym Fatmy (którą nazywa “jaśniepanią”). Tak naprawdę jedyny bohater prowadzący narrację, do którego poczułam sympatię, chociaż zastanawia jego pasywność względem, powiedzmy sobie szczerze, wrednej, Fatmy, oraz jego skrytość, oszczędność w wyrażaniu sądów i uczuć w rozmowach z innymi, pomimo niezwykle towarzyskiego charakteru.

Fatma to dziewięćdziesięcioletnia staruszka, spędzająca czas głównie w łóżku, w swoim pokoju, ewetualnie doglądająca pustej szkatułki, z której dawniej jej mąż, Selahattin kazał wyjmować kosztowności do sprzedania, bo nie posiadali innych środków utrzymania. Z zawodu był lekarzem, zajmował się jednak bez przerwy pisaniem encyklopedii, która miała oświecić zabobończy i otumaniony Wschód. Teraz szkatułka jest pusta, mąż już od dawna nie żyje, więc Fatma oddaje się rozmyślaniom o przeszłości. Najszczęśliwsze wspomnienia to te z dzieciństwa. Jednak odkąd wyszła za mąż, jako jeszcze kilkunastoletnia pannica, rozpoczyna się jej ponadsiedemdziesięcioletnia udręka i wieczne obrzydzenie.

Następnie poznajemy Hasana, kilkunastoletniego, zagubiongo chłopaka, który przyłączył się do grupy narodowców. Ich działalność sprowadza się głównie do wyłudzania haraczy od okolicznych sprzedawców i wypisywania nocą na ścianach politycznych haseł. Jego ojciec, Ismail, jest kulawym sprzedawcą biletów, bratem Recepa (i tak jak on – nieślubnym dzieckiem Selahattina), prawdopodobnie zbyt łagodnym, by stanowczo zająć się wychowaniem Hasana. Chłopak jest uległy wobec swoich kolegów, roi marzenia o byciu kimś, podczas gdy największą trudność stanowi dla niego skupienie się na nauce matematyki i angielskiego. Potrafi wpadać w destruktywną wściekłość, kiedy jest dostatecznie podjudzony przez kolegów, albo gdy jego własna słabość zbyt wyraźnie do niego dociera. Zakochany w Nilgün, siostrze Faruka i Metina, na jej własne nieszczęście.

Faruk, wnuk Fatmy i Selhattina, syn Doğana, rozczarowanego i wcześnie zmarłego starosty i polityka, historyk, który pije na umór, dużo rozmyśla o życiu i opowieści, podczas gdy sam sobie z własną życiową opowieścią kompletnie nie radzi. Opuściła go żona, historia przestaje mieć dla niego jakikolwiek sens. Szuka w archiwum pobliskiego miasta, Gebze, jakiś faktów, które ułożyłyby się w całość, notuje na chybił trafił ceny żywnoci sprzed kilkuset lat, drobne fakty o kradzieżach i pobiciach. Przy najbliższej okazji pije, a wtedy wszystkie fakty, jak i idea przyczynowości, rozłażą się w jego świadomości, o czym zresztą często opowiada Nilgün. Postać zupełnie nieodpowiedzialna i nieprzystająca do rzeczywistości.

Wreszcie Metin, który jest, moim zdaniem, najbardziej w Domu ciszy irytujący. Próbuje wbić się w towarzystwo jakichś nowobogackich dzieciaków, zakochuje się w jednej z dziewczyn i kompletnie nie próbuje jej zrozumieć, nawet kiedy ma ku temu okazję. Zachowuje się zupełnie idiotycznie i niezrozumiale, być może jego inteligencję przytępiła ta kretyńską grupa dzieciaków, z którymi przestaje. Roi sobie problemy, wciąż się przyrównuje do innych, jednocześnie żywiąc do nich nienawiść, podobnie jak Hasan, w swojej wyobraźni widzi siebie w przyszłości, kiedy jest już tym osławionym, nierealnym Kimś.

Pomimo takich okropnych typów, dla których trudno wysupłać jakieś pokłady współczucia, dlaczego uważam tę lekturę za udaną? Bo każdego z tych bohaterów można usprawiedliwić, chociaż częściowo zrozumieć, pomimo ich trudnego charakteru. Jaka spokojna byłaby nasza biała duszyczka, gdybyśmy mogli każdą z tych postaci osądzić i oczernić, po czym tak je zostawić, westchnąć i odejść. Jest to jednak niemożliwe, zbyt wiele w tych denerwujących, niedorzecznie postępujących postaciach z nas. Fatma z małej dziewczynki nagle musi zmienić się w żonę, na dodatek żonę człowieka innego niż wszyscy, na co niczyje rady nie mogły jej przygotować. Jej marzeniem zawsze było pozostać czystą, kiedy przyznaje w swych rozmyślaniach, że “[c]hce pozostać taka jaka jest, ale żeby jej nikt nie widział," rozumiemy, że w pewien sposób nigdy nie dojrzała, nie nauczyła się stawać sobą poprzez, pomimo i dzięki innym, ale odrzuciła związki międzyludzkie niemalże całkowicie. Hasan, jako chłopiec z biednej rodziny jest przez wszystkich lekceważony, nie godzi się z wyznaczonym mu miejscem w szeregu, a jednocześnie pewnie skrycie wie, że nie ma żadnego wyjątkowego talentu, a zwykła nauka jest dla niego zbyt mało spektakularna. Faruk jet trochę spadkobiercą swojego ojca i dziadka, wiecznych marzycieli zamartwiających się losami kraju. A Metin jest tylko młodym chłopakiem, który wychowywał się bez rodziców, sam musi zarabiać na siebie udzielając korepetycji, i wbija sobie do głowy, że pieniądze to wszystko, bo prawdopodobnie tylko one potrafią zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, kto z nas nigdy nie zachował się choć raz jak idiota, albo z powodu ubzduranej miłości, albo z chęci przynależenia do danej grupy?

Za to właśnie uwielbiam powieści tego pisarza, one nigdy nie pozwalają na jednoznaczny osąd zupełnie nieoczekiwanych działań i myśli bohaterów. I to nie dlatego, że "nie należy osądzać tak w ogóle," ale dlatego, że mój osąd mógłby mnie samą zbyt głęboko zapiec. Jeśli próbowałabym rzucić w któregokolwiek bohatera z powieści Pamuka ciężkim granatem surowych sądów, mogłoby się okazać, że eksploduje on tuż przy mojej własnej skórze.

Agape Rose - “Scars Like Medals EP
Autumn Chorus - “The Village To The Vale


2012-01-14

"Wytwórca makaronu" Ma Jian

Na początku poznajemy zawodowego pisarza i zawodowego krwiodawcę, oboje zajęci są jedzeniem i dyskusją o wyższości, bądź niższości, koncentrowania się na zarabianiu pieniędzy. Pisarz ma wyznaczone przez rząd zadanie: napisać powieść o kimś, kogo życie oraz poczynania przypominają te Lei Fenga, bohatera komunistycznych Chin. Jednak pisarzowi w głowie kołaczą się zupełnie inne postacie – młoda aktorka, która popełnia samobójstwo na scenie; ojciec, który chce się pozbyć niedorozwiniętej córki; malarz ukrywający gadającego, trójnogiego psa. O nich też w końcu pisze opowiadania przedstawione w Wytwórcy makaronu. Żadna z jego postaci nie ma pozornie w sobie nic z bohatera, to tylko zwykli ludzie, którzy egzystują pośród bardzo ciasnych i sztywnych labiryntów, często absurdalnych, totalitarnych praw. A może właśnie przez to są bohaterami sto razy realniejszymi od Lei Fenga?

Ten niewielki zbiór luźno powiązanych opowiadań bardzo przypadł mi do gustu i już nie mogę się doczekać lektury innych tytułów autorstwa Ma Jiana. Bardzo prosty, aczkolwiek sugestywny, styl. Niesamowita, przerażająca wyobraźnia. To nie są historie o tym, że ktoś jest winny, że Partia jest winna, albo Zachód, albo jakiś X, Y, Z. To są historie o tym, że każdy z nas jest winny: swojej samotności, niezrozumieniu, egoizmowi. Nikt nie jest oceniany, żadne zachowanie nie podlega dyskusji na kartach książki – każdy czytelnik może tę dyskusję przeprowadzić we własnym umyśle. Na końcu tylko trójnogi pies próbuje kwestionować zastany świat, jednocześnie opowiadając o tym, jak on sam urządziłby świat. Przypomina to trochę rozmowy z rasą koni Houyhnhnm w “Podróżach Guliwera.”

Bardzo wiele dowiedziałam się z Wytwórcy o tym, jak żyje się w Chinach obecnie, długo po Kulturalnej Rewolucji, jak i po Polityce Otwartych Drzwi 1978 roku. Moje “bardzo wiele” to wciąż jednak tylko skromne wyobrażenie, muśnięcie terroru. Jednakże dzięki kolejnym takim lekturom jak Wytwórca makaronu będę mogła dowiedzieć się i zrozumieć jeszcze więcej.

A tak w ogóle to tytuł polski jest koszmarny. Przy czym, trzeba się pzyznać, nie wiem jaki dokładnie jest tytuł chiński (I do jakich prowadzi konotacji). Znam jedynie tytuł angielski (po angielsku zresztą to czytałam), który wyraża jednak to samo. Jak to jest, że tytuł angielski i polski wyrażają dokładnie to samo, i ten pierwszy brzmi całkiem w porządku, przynajmniej neutralnie, a ten drugi brzmi strasznie nienaturalnie? Niby początkowo do głowy w zastępstwie przychodzi “Makaroniarz,” ale to utarło się jako nazwa na Włocha, i to w dodatku raczej obraźliwa. Więc czym to zastąpić? Ech, pozostałości magisterki z translacji, zawsze można znaleźć sobie jakąś zagwozdkę.


HRSTA - “Ghosts Will Come and Kiss Our Eyes”
Dadamah - “This is not a Dream”

2012-01-11

"Gabriela: Kronika pewnego miasta interioru" Jorge Amado

Skończyłam dwa dni temu czytać powieść jednego z bardziej znanych, choć wciąż słabo znanych na Zzachodzie, pisarzy brazylijskich – Jorge Amado. Jej polski tytuł jest dość zniechęcający - Gabriela: Kronika pewnego miasta interioru. Oryginalny tytuł, w pięknym języku portugalskim (wydaje się trudny!) to Gabriela, Cravo e Canela, co można przetłumaczyć dosłownie jako: Gabriela, goździki i cynamon. Prawda, że tak o wiele lepiej?

Tak naprawdę jednak, gdyby tytuł mógł być miksturą tytuły polkiego i oryginalnego, wówczas najlepiej oddawałby to, co znajduje się w środku. Jest to bowiem historia miasta, którego nieuświadomionym motorem zmian jest w jakiś sposób właśnie Gabriela. Owo “pewne miasto interioru” to Ilhéus, stworzone i początkowo administrowane przez plantatorów kakao. Akcja rozpoczyna się około roku 1925, kiedy to bardziej znamienite jednostki zaczynają marzyć o “postępie” i rozwoju miasta. Zmiany wprowadza Mundinho Falcão, przybysz względnie nowy, ambitny kawaler, który nie chce pozostawać w cieniu swoich dwóch starszych i politycznie uzdolnionych braci. On i jego zwolenicy spotykają się jednak z ostrym sprzeciwem osiemdziesięcioletniego Ramira Bastosa, plantatora, jednego z pierwszych przybyszów, głownego założyciela miasta. Według niego Ilhéus nie jest gotowy na zmiany, ale tak naprawdę Ramiro obawia się, że jego zasługi pośród tego całego “postępu” zostaną zapomniane. Przez kilkaset stron dostajemy więc przede wszstkim walkę o władzę w latynoamerykańskim stylu, trochę jak u Marqueza, choć pewnie w mniej onirycznym wydaniu.

No i Gabriela, dziewczyna chłopskiego pochodzenia, która migruje z nieurodzajnych, wyschniętych okolic do naszego portowego miasta. Akurat Pan Nacib, syryjczyk zwany przez wszystkich “Arabem,” poszukuje kucharki do swojego baru, jest dość zdesperowany, bo nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto odpowiednio przyprawi Bahijskie jedzenie. Gabriela jednak okazuje się strzałem w dziesiątkę. Nie tylko zresztą dobrze gotuje, ale kiedy już zmyje z siebie kurz i bród długiej podróży, okazuje się, że jest przepiękną, młodą dziewczyną, pachnącą goździkami, o skórze koloru cynamonowego. Tak zaczyna się udręka Pana Naciba, udręka Gabrieli i walka o rację, władzę oraz postęp w mieście.

Gabriela to skarbnica pełnokrwistych bohaterów, nigdy dobrych-białych, nigdy złych-czarnych, oraz wydarzeń, które, jak to za starych dobrych czasów, były dyskutowane przez każdego na ulicy i w barach, i gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Sama nie przeżyłabym takiej inwigilacji w swoim życiu, ale muszę się przyznać, że czytanie o takich plotkarskich miasteczkach, gdzie ludzie zawsze trzymają się razem, nawet czasem pomimo różnych animozji, wywołuje u mnie ciepłe uczucia. Jest tutaj też sporo o kwestii kobiecej i o dwulicowości mężczyzn, którzy nocami chodzili do (wielu w tym mieście) burdeli, a także utrzymywali kochanki, podczas gdy kobieta mogła być za niewierność zastrzelona jak pies. Stopniowo jednak miasto ewoluuje, także w tej kwestii, w bardziej człowieczym kierunku.

Idealna lektura na (pseudo)zimowe wieczory (Śniegu ni ma w strefie umiarkowanej również po drugiej stronie Atlantyku). Chętnie przeczytam kiedyś inne powieści Jorge Amado.


Bark Psychosis - “Hex”
Barzin - “Songs for Hinah”
Ida - “Will You Find Me”

2012-01-04

Kasiunia czytka, czyli "Karolcia" i "Witaj, Karolciu"

W swojej ojczyźnianej melancholii wróciłam jakiś czas temu pamięcią do dziecięcych lektur i w rezultacie zamówiłam na allegro 3 książki, które uwielbiałam jako 8-letnia dziewczynka (I które następnie przesłano do mnie nad oceanem). Dwie z nich to historie o Karolci. Trzecia to Oto jest Kasia.

W odróżnieniu od Kasi, książek o Karolci, z tego co pamiętam, nie tknęłam od pierwszego przeczytania, kiedy miałam 7-8 lat. Dlaczego? Nie bardzo wiem, skoro historie tej dziewczynki z włosami w kucyk zostały ze mną aż do dzisiaj, aczkolwiek dość już zamazane („Jakiś koralik spełniający marzenia, jakaś kredka niebieska...”). Bardzo chętnie odświeżyłam sobie pamięć i nie mogłam się nadziwić jak dobrze i niezwykle czyta się te książeczki. Z powrotem stałam się malutka, chociaż dostrzegałam w niektórych fragmentach rzeczy zupełnie dorosłe (Kafkowskie pokoje z urzędnikami na drodze do Prezydenta Miasta! To kompletne niezrozumienie dzieci przez rodziców, jakby byli z innego świata!). Bardzo przyjemne doświadczenie, przypomniałam sobie jak sugestywnie jako dziecko wyobrażałam sobie koralik i jego blaknięcie, czy wyjątkowy połysk niebieskiej kredki. Przypomniałam sobie też jak podczas wyprowadzki ze starego mieszkania, jakieś dwa lata po przeczytaniu „Karolci”, szukałam w szparach podłogi koralika. Ale go nie znalazłam. Może to i lepiej, bo to musiało być bardzo smutne – utracić spełniający życzenia koralik, kiedy już się zużył.

Pomimo niewątpliwej kultowości Karolci, chyba jeszcze bardziej podobała mi się druga część - Witaj, Karolciu, być może dlatego, że z kredką było trochę trudniej – rzeczy, które można narysować są ograniczone (Jak zauważa Karolcia w szpitalu, nie można narysować zdrowia) oraz, zależnie od tego kto jak umie rysować – niedoskonałe. Intryguje też dosyć surrealistyczne zakończenie z zaczarowaną królewną, dość nieprzyjemną, kiedy to tytułowa bohaterka i jej przyjaciel, Piotr, muszą wyrysować resztę kredki, by pomóc ją „odczarować.” Och, i nie zapominajmy o jednym z najważniejszych bohaterów – mądrym, niebieskim kocie!

Chętnie poczytałabym inne książki autorstwa Marii Krüger, zwłaszcza Ucho, dynia, sto dwadzieścia pięć, bo ją także pamiętam z dzieciństwa. Może kiedyś, gdy dopadnie mnie kolejna fala melancholii...


Tanya Donelly - “Whiskey Tango Ghosts”
Work Drugs - “Summer Blood”
Madeline - “Black Velvet”