Prowadząc umarłych to kompilacja 28 rozmów przeprowadzonych przez chińskiego poetę i powieściopisarza Liao Yiwu ze swoimi rodakami. Oryginalna wersja zawierała około sześdziecięciu rozdziałów, jednak wydawnictwa zagraniczne postanowiły ją skrócić do 28 najciekawszych i jestem pewna, że polska wersja pokrywa się z wersją po angielsku, którą ja czytałam (prawdopodobnie była tłumaczona z angielskiej wersji?). Charakterystyczne dla większości rozmówców jest ich wykluczenie, egzystowanie na obrzeżach społeczeństwa – założeniem Liao było właśnie ukazać historie tych, którzy na co dzień milczą, bo milczeć muszą, lub do milczenia już od dawna się przyzwyczaili. Tak jest w przypadku Zhanga Zhi-ena, który, po zabiciu magicznego węża Ma zapada na tajemniczą chorobę, która zostaje dość nonszalancko zidentyfikowana jako trąd. Odtąd Zhang musi żyć w odosobnieniu razem z żoną, mimo iż tak naprawdę trędowaty nie jest. Na marginesie żyje także wyznawczyni Falun Gong będącym swoistym dyscyplinowaniem ciała i umysłu, tak by dążyć do poczucia szczęścia, spokoju i zdrowia. Falun Gong uznane zostało przez władzę Chin Ludowych za szkodliwą sektę, chociaż wyznawcy tego ruchu (o ile można użyć tego słowa?) nigdy nie robili nikomu krzywdy. Rozmówczyni Liao – Chen – której Falun Gong niezmiernie pomogło w życiu, nie chce odrzucić tej dyscypliny, przez co naraziła się na wielokrotne bicie i tortury ze strony policji, nie wspominając o tym, że spędziła wiele miesięcy w szpitalu psychiatrycznym, chociaż nic jej nie dolegało.
Historia z Chen należy do niewielu bardziej współczesnych opowiadań. Liao wyraźnie preferuje wywiady z osobami starszymi, ponadsiedemdziesięcioletnimi. Osoby te, w taki czy inny sposób, również zostały wykluczone ze społeczeństwa, dzięki najpoważniejszym dwudziestowiecznym wydarzeniom w Chinach – Wielkiemu Skokowi Naprzód, Wielkiemu Głodowi, Kulturalnej Rewolucji. Buddyjscy mnisi przyglądają się z ciężkim sercem, jak Czerwona Gwardia niszczy kilkusetletnie posągi, księgi i obrazy. Wielu oddanych rewolucjonistów z dnia na dzień staje się prześladowanymi i złamanymi „prawicowcami”. Niektórzy rozmówcy stracili podczas historycznych zawirowań całe rodziny.
To nie jest jednak zbiór heroicznych i dramatycznych opowieści. Wiele postaci, z którymi rozmawia Liao, popełniło sporo rzeczy niegodziwych, przykrych i strasznych, jeszcze więcej z nich było biernych wobec cierpienia innych. I to jest chyba najpiękniejsze – prawdziwość tych historii, które potrafią doprowadzić do łez, ale również wywołać uśmiech, dobitna ludzkość każdej z 28 bohaterów rozmów, bez próby heroizacji, ani bez jedoznacznego potępienia.
Jeszcze jedną cudowną rzeczą w tej książce jest sam Liao Yiwu i jego interakcja z innymi, która polega właśnie na rozmawianiu, a nie „przeprowadzaniu wywiadu.” Charakteryzuje go niesamowita empatia, a mądre słowa, którymi potrafi podsumować wydarzenia z życia swoich interlokutorów, wydają się trafne nie tylko czytelnikowi, ale również tym ostatnim. Mimo to, Liao potrafi również skrytykować, choć zawsze nieco żartobliwie, te osoby, których zachowanie wydaje się szczególnie naganne, bądź bezsensowne bez większego uzasadnienia, tak jak jest w przypadku mężczyzny żyjącego tylko po to by przekraczać nielegalnie granicę z Myanmarem (Birmą), czy Hong Kongiem, a który zawsze ostatecznie „wpada” i trafia do aresztu. Liao podsumowuje go jako beznadziejny przypadek.
Polecam tę książkę wszystkim zainteresowanym Chinami, a także wszystkim, którzy cenią sobie dobry reportaż i uwielbiają się zaznajamiać z życiem codziennym ludzi z odmiennych kultur, z dalekich krajów i kontynentów. Możliwe, że dla tych początkujących w temacie Chin trudno będzie zrozumieć istotę niektórych wydarzeń, od których roi się we wszystkich spośród prawie trzydziestu rozmów, ale kilka rozdziałów, jak i parę informacji wyczytanych chociażby na wikipedii, na pewno dociekliwym czytelnikom wszystko szybko rozjaśni.
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2012-09-27
"Prowadzący umarłych" Liao Yiwu
2012-09-24
"Small World" ("Wysepka") Andrea Levy
Wysepka, bo taki tytuł ma wydanie polskie, to ciepła i mądra powieść, która, pomimo tych nudnych przymiotników, którymi ją właśnie opisałam, nie jest na granicy byle jakiego czytadła. Ponad 500-stronicowa książka, dzięki ciekawym zabiegom narracyjnym, zaznajamia czytelnika z historiami czterech postaci – Hortense, Gilberta, Queenie i Bernarda. Każda z nich opowiada o pewnym rozdziale swojej przeszłości, jak również o wydarzeniach, które związują wszystkich bohaterów ciasnym supłem, mających miejsce w roku 1948, w Londynie.
Hortense i Gilbert pochodzą z Jamajki, a przyjeżdżają do Londynu w poszukiwaniu przysłowiowego „lepszego życia”. Gilbert już wcześniej był w Anglii, gdyż walczył na wojnie razem z brytyjczykami, więc zdawał sobie sprawę z tego, że zamiast „lepszego”, to życie będzie po prostu „inne”. Hortense natomiast nie miała zielonego pojęcia czego się spodziewać i na swojej „wysepce”, za każdym razem, gdy myślała o Wielkiej Brytanii, widziała siebie w domku, przy kominku, niespiesznie popijającą gorącą herbatę. Bardzo intrygująca z nich para - towarzyski, dyplomatyczny Gilbert i wyniosła, kategoryczna Hortense, ale oboje nie zastanawiali się nad dopasowaniem, kiedy dokonali transakcji – ona pożycza mu pieniądze na podróż z Jamajki do Wielkiej Brytanii, on się z nią tuż przed odjazdem żeni i, kiedy już osiądzie w Londynie, obiecuje po nią posłać, aby mogła do niego dołączyć. To jedyny sposób, aby marzenia obojga o trochę większej wysepce spełniły się.
Kiedy po jakimś czasie Hortense dołącza do Gilberta jest przerażona warunkami, w jakich on egzystuje – jeden pokój ze zlewem i ogrzewaniem gazowym, które trzeba opłacać co jakiś czas monetą. A pokój, to jeden z kilku, które wynajmuje Queenie, niegdyś córka rzeźnika, obecnie żona urzędnika bankowego, Bernarda, który od 3 lat nie wraca z wojny. Hortense nie może zrozumieć, jak ciężko było Gilbertowi znaleźć chociażby i to miejsce z powodu... koloru jego skóry.
Kilkakrotnie spotykałam się w Internecie ze stwierdzeniami, że w Europie, czy konkretnie Wielkiej Brytanii, rasizm nie stanowił wielkiego problemu w porównaniu z rasizmem amerykańskim. Być może, rzeczywiście, ten problem nie był w Europie tak wyrazisty, co zresztą uwidacznia się w książce – Gilbert ostatecznie przyznaje, że podczas wojny bardziej od nazistów nauczył się nienawidzić amerykańskich żołnierzy, mimo iż, jako nacje, byli po tej samej stronie. Nie oznacza to jednak, że europejski problem rasizmu był marginalny. Według powieści Levy, nikt nie chciał czarnoskórych przyjąć na pokój, ani do pracy, ani na studia, mimo iż obiecano wszystkim żołnierzom możliwość studiowania. Problem w tym, że Gilbert marzył o prawie, a czarnoskóry mężczyzna studiujący prawo był nie do przetrawienia dla Brytyjczyków. W zamian polecono mu kierunki bardziej techniczno-zawodowe, co było dla naszego bohatera niczym policzek. Trzeba przyznać również, że nie tylko czarnoskórzy znajdowali się na celowniku brytyjskich filistrów. Ci ostatni poagardzali też ludźmi biednymi i kiedy domy gorzych klas społecznych zostały zburzone przez bombardowania, klasa średnia pałała świętym i, według nich słusznym, oburzeniem, że muszą użyczać „ludziom tego rodzaju” własne mieszkania. Lecz czarnoskórzy - to było dla wielu zupełnie nie do pomyślenia! W książce kilkakrotnie pojawia się populistyczny i pozornie logiczny argument wypowiadany przez różne postacie, że przecież walczyli na wojnie po to, żeby każdy miał swój kraj, przede wszystkim, żeby Brytyjczycy mieli Wielką Brytanię, a tu proszę, przybysze z kolonii, na dodatek czarnoskórzy. Na sugestię, że Jamajczycy, czy obywatele innych brytyjskich kolonii, walczyli ramię w ramię o ich kraj, wzruszali jedynie ramionami. Myślę, że Andrea Levy ukazuję kawał bardzo ciekawej historii brytyjskiej, chociaż niezbyt chlubnej dla samych Brytyjczyków. To jednak bardzo ważne, żeby i Brytyjczycy, jak również i inne narody, uczyli się dalej na starych błędach, by nie popełniać ich na nowo.
Obecny multikulturalizm Londynu, który głęboko wpisuje się w jego charakter, świadczy o tym, że Wielka Brytania bardzo wiele się od 1948 roku nauczyła, czego pozostaje tylko życzyć wielu innym państwom. Small Island jest natomiast idealną lekturą dla tych, którzy są ciekawi konfliktów między kulturami i mają ochotę na kawał dobrej, lecz nie ciężkostrawnej, literatury.
2012-09-22
Stos książkowy, wrześniowy
Dawno nie było stosiku, więc przedstawiam absolutnie beznadziejne zdjęcie (Nie potrafię robić zdjęć nawet prostym obiektom, haha) najnowszego stosu. Oczywiście między tym stosem, a poprzednim prezentowanym zakupiłam z milion innych tytułów, ale postanowiłam zaprezentować jedynie najnowsze nabytki, a konkretnie - wtorkowe zakupy.
Od góry:
Drinking Coffee Elsewhere (Pijąc kawę gdzie indziej) ZZ Packer - Kilka miesięcy temu czytałam zbiór opowiadań różnych autorów - Księga innych ludzi - którego Zadie Smith była redaktorem. Sam zbiór nie był specjalnie zachwycający, ale opowiadanie tej autorki było jednym z lepszych. Bardzo więc się ucieszyłam, kiedy znalazłam egzemplarz jej opowiadań za bardzo symboliczną cenę.
If on a winter's night a traveler... (Jeśli zimową nocą podróżny) Italo Calvino - Od jakiegoś czasu chciałam przeczytać... Chociaż ostatnio mam wrażenie, że zrobiłam się jakaś za stara (?) na literackie eksperymenty. Może właśnie ten tytuł udowodni mi, że jednak nie.
Mr. Potter Jamaica Kincaid - Bardzo podobała mi się inna książka tej karaibskiej autorki – Lucy. Mam nadzieję, że ta też będzie stanowiła udaną lekturę.
Norwegian Wood Haruki Murakami - Po (zbyt) długiej lekturze 1Q84 na długo miałam dość Murakamiego, ale pora chyba odświeżyć z nim relacje, zwłaszcza, że tak wielu jego powieści jeszcze nie czytałam.
Purple Hibiscus (Fioletowy hibiskus) Chimamanda Ngozi Adichie - Najwyższy czas również rozpocząć przygotę z literaturą afrykańską i wydaje mi się, że Adichie to dobra autorka na początek.
Women of Sand and Myrrh (Kobiety z piasku i mirry) Hanan al-Shaykh - Autorka z kraju muzułmańskiego (a konkretnie: Libanu)? Zawsze jestem na tak.
Life in a Medieval Castle Joseph & Frances Gies - To właściwie bardziej dla mojego męża, ale ja też bardzo chętnie przeczytam. Uwielbiam dowiadywać się, jak wyglądało zwyczajne życie w średniowieczu (czy innych historycznych epokach).
Tar Baby Toni Morrison Jestem w szoku, że tłumaczenie tej książki na polski nie istnieje (Czy może się mylę?), brakuje w polskiej wersji kilku innych jej tytułów. Byłam przekonana, że dostępny jest jej niemalże cały dorobek (może oprócz jakichś tam literackich esejów) w moim ojczystym języku, ale się myliłam. Dziwne. Tłumaczy się tyle badziewia, ale na resztę tytułów noblistki nikt się nie pokusił!
A Colour Rose Tremain - Od jakiegoś czasu na różnych moich listach, rekomendacjach i czym tam jeszcze. Istnieje kilka tłumaczeń jej różnych powieści na rynku polskim, ale akurat nie tego tytułu. Hm.
Woman: An Intimate Geography (Kobieta: Geografia intymna) Natalie Angier - Boję się ilu rzeczy mogę nie wiedzieć ;)
In Siberia (Po Syberii) Colin Thubron - Mam już Cień Jedwabnego Szlaku, ale bardzo chciałam posiadać również tę Syberię. Wypadałoby którąś z nich teraz przeczytać zanim zakupię kolejną książkę tego autora ;D
The Mexico Reader - Z serii readerów o poszczególnych krajach Ameryki Łacińskiej wydawanej przez Duke University Press. Każda książka zawiera najistotniejsze eseje, artykuły i teksty źródłowe dotyczące różnych aspektów historii i kultury danego kraju. Chcę mieć je wszystkie oczywiście, ale na razie posiadam Meksyk i Peru.
Chciałabym mieć jeszcze jakieś inne hobby, które nie zajmuje dużo miejsca, np. kolekcjonowanie starożytnych zapałek, renesansowych szpilek, albo wyżutych gum z całego świata. Mogłabym się wtedy skupić na tym i zachować kilka metrów nieuksiążkowionych wokół siebie...
Ale ileż można narzekać ciągle na to samo...
2012-09-20
"Czarne mleko" Elif Şafak
Od kiedy tylko Czarne mleko pojawiło się na polskim rynku, bardzo chciałam tę książkę przeczytać, zwłaszcza, że za sobą miałam lekturę dwóch innych powieści Şafak, które stanowiły wielce satysfakcjonujące literackie spotkania. Tak więc udało mi się wreszcie nabyć, polskie tłumaczenie właśnie – ładna szata graficzna, oprawa twarda, trudno, przeboleję te parę groszy (zwłaszcza, że nie żałowałam wydawać pieniędzy na dodatkowy bagaż, aby tylko móc przewieźć z Polski jak najwięcej książek!). Sama lektura? Średnia.
Temat bardzo mnie zainteresował – depresja poporodowa. I nie dlatego, że jestem nieprzyjemną osobą, która nie chce posiadać potomstwa, ale chętnie poczyta, jak innym jest z nim źle, ale dlatego, że jestem dość przyjemną (jeśli mam ochotę), współodczuwającą osobą, która nie chce, by jakiekolwiek kobiece sprawy były jej obce. Cieszę się, że o depresji poporodowej mówi się coraz więcej (jak również i o tym, że można po prostu dzieci NIE CHCIEĆ mieć, ale to osobny temat), co prowadzi do pełniejszego zrozumienia kobiet, które, zostając matkami, odkrywają, że macierzyństwo to niekoniecznie tylko słodki raj i ostateczne spełnienie wszystkich marzeń. Jednak, szczerze? W Czarnym mleku niewiele jest o tej depresji. Większość książki to pewnego rodzaju analiza osobowości przeprowadzona na samej sobie, ale jest to analiza zupełnie powierzchowna. Wydaje mi się, że obsadzenie siebie w centrum całej powieści było błędem. Rozumiem, że książka miała być dla Şafak pewną terapią, i że dlatego chciała pisać właśnie o sobie, ale szkoda, że wygląda to ostatecznie jakoś... sztucznie i infantylnie. Być może turecka pisarka nie chciała ranić bardziej szczerymn i osobistym pisaniem najbliższych, jak również i swojego dziecka (a właściwie, obecnie, w liczbie mnogiej – dzieci). Próbuje przedstawić całą sytuację z przymrużeniem oka, z humorem, ale nie wychodzi to specjalnie zabawnie, raczej nijako. Wielka szkoda, bo to naprawdę interesujący, a w literaturze niedostatecznie wyeksploatowany, temat i chyba byłoby lepiej, gdyby autorka przedstawiła wyimaginowaną historię, gdzie główna bohaterka cierpiałaby na podobną depresję, zamiast pisać o sobie.
Fragmenty o innych pisarkach i ich podejściu do macierzyństwa są ciekawe, ale udowadniają jednak tylko truizm, że trudno przewidzieć czy komuś posiadanie dziecka zaszkodzi, wyjdzie bokiem, zainspiruje, czy uskrzydli. Poza tym, daje to też wrażenie wyizolowania tematu – „No to proszę bardzo - macierzyństwo u pisarek, a tak w ogóle to ja też jestem pisarką, mam tyle spraw na głowie, tyle osobowości, czy mogę być matką?” A depresja poporodowa dotyka nie tylko pisarki, czy, ogólnie, kobiety zajęte Ważkimi Biznesami, ale także te, które od dziecka marzyły tylko i jedynie o zostaniu żonami i matkami. Niby Şafak trochę wspomina i o tym, ale jednak ma się wrażenie, że ta książka została napisana... wyłącznie dla niej. I w porządku, nie mam nic przeciwko terapeutycznemu pisaniu, ale nie wiem czy należy od razu to pisanie publikować... Czytało się przyjemnie, lekko, tylko że spodziewałam się zupełnie innego literackiego kalibru i bardziej dogłębnego omówienia tematu. Trudno.
2012-09-08
To co świetne, co takie sobie, i co w ogóle nie wyszło
Ponieważ cały sierpień spędziłam w Polsce, nie miałam czasu na pisanie recenzji, mimo iż nie zaniechałam samego czytania. Postanowiłam zebrać wszystko do wora, łącznie z kilkoma (nieukończonymi) lekturami sprzed wyjazdu. Najpierw przedstawię listę sierpniową, kolejność nie jest przypadkowa – rozpoczynam od lektur najbardziej udanych i zjeżdżam w stronę tych mniej.
Piaskowa Góra & Chmurdalia Joanna Bator – Chciałabym, żeby uczucia, które obie te książki mi podarowały, pozostały ze mną na dłużej. Wrażenie „dobrego losu”, poczucie indywidualności i wyjątkowości. Ale pozytywne przesłania książkowe zawsze się mi jakoś rozłażą i znikają, na dłużej zostają tylko te negatywne, niepewność i bezsens losu, chociażby, które inne książki mi czasem "podarowują". A szkoda. Oba tytuły są fantastyczne. Nie potrafię oprzeć się wyjątkowemu stylowi pisania, zawsze miałam do tego słabość, a styl Bator jest taki, jakim ja chciałabym dysponować będąc pisarką – celny, odarty z ozdobników, z poczuciem humoru, który pobrzmiewa jednak niezidentyfikowanym smutkiem. Już dawno żadna powieść nie miała dla mnie równie osobistego wymiaru. Tylko czemu te wszystkie piękne rzeczy, których mnie Bator nauczyła, które mi przetłumaczyła, nie pozostały ze mną na dłużej?
Matki Teodora Dimowa – Sięgnęłam po ten tytuł zupełnie od niechcenia, bo się telepał na półce, i zaskoczyło mnie, jak świetnie się czytało tę niedługą powieść. Książka opisuje życie poszczególnych nastoletnich dziewczyn i chłopaków, którzy, nie znajdując zrozumienia, ani troski, u rodziców, zwracają się po pomoc do nowej wychowawczyni – Jawory. Relacje dzieci z rodzicami są odmalowane po mistrzowsku, smutny obraz ukazujący, jak bardzo rodziciele nie trafiają w potrzeby własnych synów i córek, pod warunkiem, że w ogóle ich dostrzegają.
Urania J.M.G. Le Clézio – Sądząc po tematyce: mezoamerykańska utopijna kraina, geograf i badacz, który zaplątał się w jej istnienie, ukazanie wachlarza problemów społecznych, książka powinna podobać mi się trochę bardziej. Być może to dlatego, że utopijna kraina nie przypadła mi zbytnio do gustu, bo nie wierzę w krainy bezideologiczne. Być może dlatego, że Urania miała duży potencjał, który jakoś się rozpełznął na boki. Opisy wiosek, przyrody, jak i postaci były ciekawe, ale obawiam się, że całość powieści, jej miąższ, szybko uschnie w zakamarkach mojej pamięci. To była moja pierwsza książka Le Clézio i wydaje mi się, że nie oddaje tak zupełnie talentu tego autora. Być może kiedyś sięgnę po jakiś inny tytuł.
Rzeczy Georges Perec – Za Perekiem i jego Życiem. Instrukcją obsługi ganiam już od lat, ale jakoś nie udaje mi się jej kupić (Wiem, wiem, Korporacja Ha!Art wznowiła – 100 złotych za egzemplarz - dobry, ale smutny, żart). Tymczasem wpadła mi w ręce ta mała książeczka, która jest ciekawa przede wszystkim z socjologicznych względów – opisuje nudne życi młodych ludzi, którzy pragną posiadać wspaniałe rzeczy: meble, sprzęty kuchenne, ubrania, kosmetyki, jedzenie. Nie mają ochoty przy tym parać się poważną pracą, gdyż wtedy nie będą mieli czasu na nacieszenie się owymi rzeczami. W pewnym sensie, przedstawiona para lubi patrzeć na siebie z perspektywy osoby trzeciej i oceniać, czy już wyglądają dostatecznie stylowo i świetnie, czy może jeszcze nie. Z takim zachowaniem można spotkać się i dziś, kto wie czy nie częściej (Rzeczy zostały wydane w 1965). Z tego względu obserwacje Pereca okazały się interesujące. Jeśli chodzi natomiast o wymiar literacki, książka niczym takim nie zachwyca, może oprócz trafnych i sugestywnych opisów... rzeczy.
Miasto Ł. Tomasz Piątek – Ten sierpień był chyba Miesiącem Pierwszych Spotkań, bo z tym autorem także dopiero się zaznajomiłam. Być może ten tytuł nie był jednak najlepszym, jaki mogłam wybrać na pierwszy ogień, bo w ogóle mnie nie porwał. Perypetie rodziny, oczami głównego bohatera, przy czym łatwo założyć, iż tym bohaterem jest właśnie autor. Krótka powieść bez konkretnej fabuły, ani konkretnego przekazu, co specjalnie mi nie przeszkadza, ale... właśnie, to taka książka „spoko”, „no, fajnie się czytało”, „taka tam”, a to oznacza, że rychło zapomnę, że w ogóle kiedykolwiek miałam z nią do czynienia. Jedyne, co się tutaj wybija, to niezwykle równościowe, partnerskie traktowanie zwierząt, psa i dwóch kotów, które są tu niemalże na pierwszym planie. Książka jest też niepozbawiona oryginalnego humoru.
Namalowane Okno Jose Carlos Somoza – Jest to prawdopodobnie najbardziej niefortunny tytuł, od której można zacząć przygodę z Somozą. Zgaduję, bo nie chce mi się wierzyć, żeby inne jego dzieła były równie nijakie. Trochę mądrogłupiego filozofowania o kinie i obrazie, a wszystko obserwujemy oczami bezosobowego, niemalże pozbawionego jakichkolwiek cech, narratora, kolekcjonera zdjęć Jodie Foster, który trafia do magicznego kina „Soledad” i spotyka „zaczarowanych” przez obraz kinowy ludzi. A tak poza tym jego dziesięcioletni synek jest umierający, a małżeństwo stopniowo się rozpada. I tak się zmieniają rozdziały – kino, rodzina, kino, rodzina, chociaż nie ma między nimi nic wspólnego, nic się nie zazębia, i tak właściwie już to leci do dziwacznego końca. Brzmi może i nawet ciekawie? Ale nie jest.
A na zakończenie pora na gorzkie żale, a mianowicie dwie książki, których, jeszcze w lipcu, nie udało mi się przeczytać, więc je po prostu porzuciłam, bo nie miałam na nie siły. Żeby te książki to były jeszcze jakieś szmatłame badziewia, idiotyzmy, ale NIE. Tak się składa, że oba te tytuły POWINNY mi się podobać. A jednak. Nie bardzo.
Wspominałam już kiedyś wcześniej, że nie radzę sobie z Górą duszy chińskiego noblisty Gao Xingjiana. No i odstawiłam po 100 stronach z 500. Musiałam się wielotkrotnie zmuszać, żeby czytać dalej, dawkowałam sobie po kilka stron chociażby, po rozdzialiku (a rozdzialiki krótkie), jeszcze doszłoby do tego, że za przeczytanie każdej strony obiecałabym sobie nagrodę w postaci rządka czekolady. Dlaczego? Naprawdę nie wiem. Piękne opisy, pewne eksperymenty z narracją, stoicki, ale zagubiony narrator, cisza. Być może trzeba być w określonym stanie ducha – tak, właśnie „stanie ducha”, a nie „humorze” - aby przebrnąć przez tę książkę? Może jestem za młoda (tak!), by zrozumieć jej niewzruszoną skalistość, nieprzenikalność? To nie jest zła książka, niczym mnie nie zirytowała, ale zwyczajnie nie mogłam się na niej skupić, nie mogłam jej chyba też do końca zrozumieć. Może kiedyś...
Następny tytuł to jeszcze fatalniejsza moja porażka - Śmierć Artemia Cruz niedawno zmarłego meksykańskiego piarza Carlosa Fuentesa. Dotarłam do połowy, żeby zdać sobie sprawę, że w ogóle nie jestem ciekawa absolutnie niczego w tej historii, że się strasznie męczę i że myślę z rozmarzeniem o wielu innych książkach do czytania. Być może maczyzm głównej postaci okrutnie mnie drażnił. Jak również i oryginalne zabiegi narratorskie. Bardzo rzadko porzucam książki, kiedy jestem już na półmetku, ale na tę nie miałam już siły. Może powinnam spróbować Fuentesa coś innego. Może kiedyś...