Strony

2011-12-08

"1Q84" Haruki Murakami

Wreszcie. Przeczytane. Całość 1Q84 Murakamiego. Moje wrażenia nie różnią się znowu tak bardzo od mojej recenzji pierwszego tomu sprzed prawie roku. Nie jaram się. Szczerze powiedziawszy, mimo iż początkowo byłam zachwycona rozwiązaniem amerykańskiego wydania – wszystkich tomów w jednym, przeczytanie całości momentami mnie przerastało, chociaż nie mam problemu z czytaniem dużych cegieł. Wręcz przeciwnie, raczej darzę je zawsze lekko cieplejszym uczuciem, niż książki chude. Moja okazjonalna niechęć do kontynuowania lektury 1Q84 wynikała zwyczajnie z faktu, że mnie tym dziełem Murakami nie zachwycił.

Tom pierwszy jest zdecydowanie najnudniejszy. Może zresztą tak mi się wydaje, bo czytałam go dwukrotnie (a nie jestem fanką powrotów do już przeczytanych książek). Pozostałe dwa tomy poiadają trochę więcej werwy, ale wciąż nie specjalnie intrygują. Od Kafki nad morzem nie mogłam się oderwać, pamiętam do dziś, jak stałam na dworcu autobusowym czekając na mój autobus, totalnie zaczytana, nie zdając sobie za bardzo sprawy co się wokół działo. Ale z 1Q84 musiałam się zmuszać, żeby nareszcie ukończyć to ceglisko, które mogło być, szczerze powiedziawszy o 200 stron krótsze, nie tracąc nic ze swojego przekazu. Jest tu wiele niepotrzebnych powtórzeń, które niekoniecznie mają wiele wspólnego z “czytacie tom drugi, to ja wam przypomnę co było w pierwszym”. Powtórzenia zdarzają się czasem na przestrzeni tego samego rozdziału. Irytowały mnie też opisy codziennych czynności, łącznie z oddawaniem moczu. Nie jestem pruderyjna, ale szczerze powiedziawszy nie interesuje mnie jak długo i ile bohater sika. Gdybym miała ochotę poczytać o tym, to sięgnęłabym po prozę Bukowskiego. Rozumiem, że autor chciał zobrazować w jakiś sposób samotność i odizolowanie bohaterów poprzez ten nacisk na powtarzanie prostych czynności. Ale działało mi to na nerwy.

Z bohaterami trudno było się “zaprzyjaźnić”, przynajmniej mnie. Najciekawszy był Ushikawa, którego bliżej poznajemy w trzecim tomie, najbardziej intrygujący, najbardziej ludzki, a jego instynkt i zmysł łączenia i kojarzenia faktów bardziej interesujące, niż w jakiś sposób zimne talenty Aomame (bezlitosne, acz skutezne, rozciąganie mięśni), czy Tengo (matematyka). Życie tych dwojga ostatnich jest tak pozbawione miłości, uczucia, ciepła, że trudno uwierzyć, iż obydwoje faktycznie prawdziwie się kochają. Jest w tym coś nienaturalnego, ale nie nienaturalnego-Murakamiowego, ale zwyczajnie, pospolicie nienaturalnego.

Jest to na pewno najbardziej romantyczna książka Murakamiego. Może właśnie dlatego miejscami tak kuleje. Trudno o miłości pisać nawet takim gigantom jak Murakami. Jest w tej powieści wiele nawiązań do innych autorów, jest Proust, jest Czechow, jest naturalnie Orwell, jak i odwołań do muzyki klasycznej. Nie otrzymujemy żadnych odpowiedzi odnośnie wielu wątków, ale taki już jest Murakami, do tego nas przyzwyczaił. Jednak wszystko jakieś powtórzone, już gdzieś było. Mam wrażenie, że to całe przechodzenie na drugą stronę, odbijanie się w paralelnym świecie, że to wszystko to samo, co było już i w “Kronice ptaka nakręcacza” I w “Końcu świata i hard-boiled wonderland”. Przeczytałam już trochę powieści japońskiego pisarza, ale wciąż wiele mi pozostało, więc mam nadzieję, że ten pomysł nie powtarza się w jego pisarstwie jednak zbyt często...

Gdzieś tam w długiej kolejce książek czeka na mnie “Tańcz, tańcz, tańcz”, ale na razie od Murakamiego robię sobie sporą przerwę.

Brak komentarzy: