Przeglądając moją listę literatury amerykańskiej, z którą chcę się w najbliższym czasie zapoznać trudno nie oprzeć się wrażeniu, że 451 stopni Fahrenheita Raya Bradbury'ego jest elementem nie pasującym do reszty, jednak ta książka znalazła się na wielu (jeśli nie wszystkich) listach pt. “American literature” na goodreads.com, więc zdecydowałam się i ja umieścić ją na swojej. Bradbury jest autorem książek fantasy, science fiction, jak i horrorów. Żaden z tych gatunków totalnie mnie nie interesuje (wyjątek stanowi pisarstwo Ursuli K. Le Guin). Zwłaszcza kiedy okładka wygląda tak:
Czego, na boga ojca, można się spodziewać po książce z taką okładką? Ale przecież książki autorstwa Kilgore'a Trouta, alter ego Kurta Vonneguta, także miały podobne okładki, były sprzedawane w podejrzanych pseudo-księgarniach, a jednak zawierały niesamowicie ciekawe, paraboliczne treści. Więc, oczywiście, nie ma co oceniać książki po okładce. Po prostu ją przeczytajmy!
Ta króciutka powieść to kolejna dystopia, w której można odnaleźć co nieco Nowego wspaniałego świata, a także My Zamiatina. Główny bohater, Guy Montag, jest strażakiem, który pali książki. Większość ludzi już zapomniała, że kiedyś strażacy gasili pożary, a nie je wywoływali. Alarm w miejscu pracy Montaga rozbrzmiewa wtedy, kiedy ktoś donosi na posiadaczy książek. A książki są niszczone, gdyż prowadzą do nierówności, niepotrzebnej wiedzy, depresji. W świecie zobrazowanym w 451 stopni Fahrenheita najważniejsza jest ciągła dekoncentracja, skupienie się na nic nie znaczących informacjach, dźwiękach, rozmowach. Ulubioną rozrywką żony głównego bohatera jest siedzenie w pokoju, gdzie na trzech ścianach wyświetla się jej “rodzina”, gdzie każdy gada jakieś głupoty i kłóci się o nie wiadomo co (przypomina to trochę obecne reality show). Montag jednak ukradkiem zabiera po jednej książce z miejsc, w które zostaje wezwany, aby je spalić, i udaje mu się zebrać małą biblioteczkę. Pewnego dnia decyduje się skontaktować z pewnym profesorem, aby ten pozwolił mu zrozumieć dlaczego książki, I wiedza z nich czerpana, są tak ważne.
Nie powiem, żebym spotkała się tu z wielką oryginalnością, podobieństwa do wyżej wspomnianych dwu powieści chodziły za mną przez większość czasu. Styl i język są bardzo proste, jest trochę odwołań do klasyków - przełożony Montaga, postać raczej mroczna i cyniczna, obznajomiona z literaturą całkiem nieźle, przeprowadza niby-monolog między zwolennikami i przeciwnikami książkowej wiedzy cytując właśnie pisarzy. Jak to z dystopijną literaturą, która przetrwała próbę czasu, bywa, jest ona dość profetyczna. Wydana w 1953, przewidziała ogromne telewizory (prawie na całą ścianę), ale przede wszystkim to rozkojarzenie, tę potrzebę zajmowania się wiecznie czym innym. Czy wszyscy nie przypominamy trochę żony Montaga, kiedy w ciągu minuty zaglądamy w telewizor, potem w laptopa, a potem w jakieś czasopismo? Nie ma co ukrywać też, że obecnie najbardziej popularne strony to te, gdzie są same obrazki, gify z bawiącymi się kotami, ewentualnie komiksy z minimalną zawartością tekstu przez gąszcz których internauta scrolluje całe wieczory. A książki? Cóż... Zakładając najczarniejszy scenariusz, wydaje mi się, że nikt nigdy nie będzie musiał ich palić, ludzie po prostu kompletnie przestaną je czytać, a ci co nie przestaną, będą traktowani z pobłażaniem, jak gdyby jeszcze nie dorośli do poważnych zadań. Hmm, w zasadzie jak tak się zastanawiam, to ten najczarniejszy scenariusz już jest obecny ;)
Ogólnie rzecz biorąc, jest to ciekawa, choć niewymagająca, lektura zwłaszcza dla wielbicieli wszelkich antyutopii.
Co mnie na koniec książki zdziwiło dość mocno, to cztery strony komentarza od autora umieszczone na samym końcu. Ja zazwyczaj czytam wszystko w książce, łącznie ze wstępem, podziękowaniami i notą bibliograficzną, więc jak mogłabym pominąć komentarz autora? Bardzo żałuję jednak, że to zrobiłam...
W samej powieści, wspomniany już przełożony, Beatty, w pewnym momencie jako jeden z powodów, dla których książki stały się dla społeczeństwa niewygodne, podaje mniejszości, którym nie podobało się to czy owo w danych powieściach. Było to dziwne dla mnie, ale pomyślałam sobie, że to polifoniczność powieści, te sprawy - w dialogach wyrażane są bardzo różne postawy, żeby człowiek mógł się nad nimi zastanowić. Ale nie. Okazuje się jednak, że jest to pogląd samego autora, który w dość cierpkich, mocnych słowach wyraża się o wszelakich mniejszościach, narodowych, czy religijnych, a także, naturalnie, o feministycznych. Tak duże rozgoryczenie wynika z faktu, że jakiś teatr uniwersytecki nie chciał wystawić jego sztuki, bo nie ma tam kobiecych ról, albo że dostał list od Afro-Amerykanina, że murzyni w jego innej powieści są jacyś stereotypowi. Bardzo wrażliwy ten Bradbury, nie ma dwóch zdań. W związku z kilkoma incydentami musiał w dosadnych, ocierających się niemal o wulgarność, słowach wyrazić swoją niechęć w stosunku do mniejszości. Zawsze mi się wydawało, że od ostatnich dekad to właśnie ponowne odczytanie klasyków przez dane mniejszości, wzbogaca te lektury, ale według Raya Bradbury'ego mniejszości chcą jedynie zniszczyć to, co im nie odpowiada. Cóż, to pewnie bardzo stary komentarz, chcę wierzyć, że od tego czasu autor zmienił zdanie w tej kwestii. W każdym bądź razie, komentarz ten pozostawił duży niesmak.
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2011-12-09
"451 stopni Fahrenheita" Ray Bradbury
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz