Strony

2011-12-31

2011



2011 był dziwny i trochę bolesny. Prywatne trzęsienia ziemi. Rok rozpoczęty wczytywaniem się w dziadowskie horoskopy w poszukiwaniu wskazówek życiowych, a zakończony nieśmiałą myślą, że wiem co mam w ciągu kolejnych lat do zrobienia (już bez pomocy horoskopów). To pierwszy taki rok od paru lat, kiedy to dowiedziałam się o sobie tak wiele.

Ale teraz ten rok już minął, co przynosi pewną ulgę, jednak czy nowa data zmienia cokolwiek? 2012, jeśli będzie dobry, nie byłby tak dobry bez bolesnych i nieznośnych zmagań roku 2011.

Czytelniczo odkryłam sto tysięcy światów, chociaż dopiero w drugiej połowie roku. Niespodziewanie w centrum mojego czytelniczego zainteresowania znalazły się Chiny, co pewnie ewoluuje w zainteresowanie literaturą innych krajów azjatyckich. Od dłuższego czasu także fascynuję się literaturą amerykańskich imigrantów, czy literaturą etniczną USA - krótko mówiąc, autorów, którzy w swoim pochodzeniu mają (co najmniej jeden) łącznik (przynajmniej w pisowni angielskiej) - Mexican-American, Chinese-American, Cuban-American, African-American itd. Powoli odkrywam też poezję latynoamerykańską.

Nie wszystko, co czytam jest odzwierciedlone na blogu. Niestety, ponieważ początkowym zamysłem było zapisywanie wrażeń ze wszystkich przeczytanych książek. Ale czasami nie ma co się zmuszać. Poza tym nie jestem zbyt wielką fanką recenzowania książek naukowych, albo niektórych non-fiction, a ich przeczytałam w tym roku co najmniej z tuzin. Ciężko też recenzować poezję, przynajmniej mnie, więc to też odpadło.

Chciałabym też, żeby ten blog odrobinę się zmienił. Przez ten rok trochę zapomniałam, że to przede wszystkim moje miejsce, którego organizowanie ma być dla mnie przyjemnością. Zamiast tego często dawałam się zamknąć w formułce tego, jak blog książkowy i notki na nim powinny wyglądać. Postaram się teraz częściej pisać o tym, o czym chcę. Może więcej będzie notek o lekturach, w trakcie których jestem, bo zauważyłam że mam więcej do powiedzenia o książce, kiedy ją właśnie czytam, niż wtedy kiedy ją skończę. Być może będzie więcej cytatów i wypisów (niekoniecznie po polsku). A może zwyczajnie trochę więcej tzw. "prywaty," co niekoniecznie należy mylić z "wynurzeniami osobistymi i schizami." Od tego mam innego sekretnego bloga ;)

Mam przeczucie, że 2012 będzie albo rokiem końca świata, albo najlepszym rokiem w moim życiu.

Jakkolwiek by on nie wyglądał, nie zabraknie w nim książek.


Na koniec, na pokprzepienie mojej imigracyjnej duszy, ten oto wiersz Stanisława Barańczaka przytaczam w całości (fragment o zawiązywaniu sznurowadła już nieaktualny, ale reszta, że tak powiem, "jak w mordę strzelił"):



DRUGA NATURA

Po paru dniach oko się przyzwyczaja
do wiewiórki, szarej, a nie rudej jak Pan Bóg przykazał,
do samochodów, przeciętnie o półtora metra za długich,
do zbyt czystego powietrza, w którym rysują się świeżo malowane
reklamy na dachach, obłoki i pożarowe drabinki.

Po paru tygodniach przyzwyczaja się ręka
do innej pisowni jedynki i do nieprzekreślania siódemki,
nie mówiąc o opuszczaniu kreski nad "n" w podpisie.

Po paru miesiącach nawet język umie układać się w ustach
w ten jedyny sposób, który zapewnia właściwą wymowę "the".
Jeszcze parę miesięcy i, przyklękając na ulicy, aby zawiązać sznurowadło,
uświadamiasz sobie, że robisz to, aby zawiązać sznurowadło,
nie po to, aby rutynowo zerknąć przez ramię,
czy ktoś za tobą nie idzie.

Po paru latach śni się sen:
stoisz przy zlewie w kuchni leśniczówki
w pobliżu miejscowości Sieraków, gdzie po maturze, nieszczęśliwie zakochany, spędzałeś wakacje,
twoja lewa dłoń unosi czajnik, prawa kieruje się w stronę gałki kranu.
Sen, jakby uderzył w ścianę, staje nagle w miejscu,
z męczącym natężeniem skupiając się na niepewnym szczególe:
czy gałka była porcelanowa, czy mosiężna.
Śpiąc jeszcze, wiesz przeraźliwie jasno, że od tego wszystko zależy.
Budząc się, wiesz równie jasno, że nigdy się nie przekonasz.


2011-12-18

Chiny x 3

Revolution is not a dinner party autorstwa Ying Chang Compestine jest, wydawać by się mogło z projektu okładki i blurbów, pomyślana jako książka “dla każdego przedziału wiekowego,” więc także dla dzieci. Ja nigdy bym dziecku do przeczytania tej książki nie dała, chyba że chciałabym je psychicznie zadręczyć. Akcja powieści toczy się w miejscowości Wuhan, w okresie rewolucji kulturalnej w Chinach, a narratorem jest 9-letnia dziewczynka, Ling, córka lekarzy. Revolution charakteryzuje się sporym ładunkiem emocjonalnym, Ling opisuje niewiarygone upokorzenia i horrory, których ofiarami są jej najbliźsi, jej spokojny dom stopniowo zostaje zniszczony, dosłownie jak i w przenośni. Koszmar zaczyna się od kiedy do tego samego budynku wprowadza się Towarzysz Li, wokół którego formuje się Czerwona Gwardia (młodzież w wieku gimnazjalnym i licealnym, której było wolno denuncjować ludzi w każdym wieku, także własnych nauczycieli i rodziców, niszczyć ich mienie, oraz publicznie upokarzać). Od tej chwili każda najdrobniejsza pomyłka i potknięcie kosztuje rodzinę Ling, oraz nią samą, bardzo wiele.

Powieść bardzo interesująca, trzymająca w napięciu. Świetnie próbuje ukazać czytelnikowi okropieństwa związane ze wspomnianą rewolucją (palenie książek, ścinanie kobietom włosów publicznie, usuwanie ze stanowisk lekarzy i wstawianie na ich miejsce chłopów po 8-tygodniowym kursie medycznym). Mimo to zalatuje sztampą już po pierwszych kilku rozdziałach. Bohaterowie są czarno-biali - całość tak zwanego proletariatu jest ukazana jako stado bezmyślnych, zawistnych owiec. Osoby warte współczucia to jedynie te z tzw. klas wyższych, ofiary zeźlonej “gawiedzi.”

Trochę bardziej "szaro" (w opozycji do "czarno-biało") ujmuje to autor kolejnej książki Balzac and the Little Chinese Seamstress (Balzak i chińska krawcówna) Dai Sijie (tłumaczenie własne):



[B]urżuazyjni intelektualiści, którzy z winy komunistów doświadczyli tyle trudności, byli od nich, w swojej moralności, nie mniej surowi.


Balzak to historia o dwóch chłopcach (18 i 17 lat), którzy zostali odesłani, znowu w rezultacie rewolucji kulturalnej, do odległej od ich miejsca zamieszkania wioski, aby przejść tam proces reedukacji. Reedukacja w większości przypadków jest jednak dożywotnia i chłopcy, synowie lekarzy (znowu) nie mają zbyt wiele szans na powrót do poprzedniego życia. Jednak nawet w prymitywnej, górskiej wiosce dzieją się rzeczy, które mają ogromny wpływ na naszych bohaterów. Do najważniejszych zaliczają się: spotkanie z krawcówną, oraz tajemnicza walizka pełna zachodniej, oczywiście zakazanej, literatury.

Trzeba jednak przyznać, że pomimo dość intrygującego zakończenia, które może być zinterpretowane na kilka sposobów, sama historia jest stounkowo mdła i nijaka. Niewiele dowiadujemy się na temat głównych bohaterów, przyjmujemy, że w jakiś sposób ewoluowali, zmienili się, ale nie bardzo wiemy w jaki. Podobno książka była sporym hitem we Francji (gdzie autor zamieszkał, kiedy wyjechał z Chin), czy w USA. Szczerze powiedziawszy, nie wiem dlaczego.

A ostatnia na dzisiaj książka to też był, swojego czasu, hicior - Concise Chinese-English Dictionary for Lovers (Mały słownik chińsko-angielski dla kochanków) autorstwa Xiaolu Guo, nominowana w 2007 do Orange Prize. Tutaj akcja nie dzieje się ani w Chinach, ani w okresie rewolucji kulturalnej (uff) – a w Londynie, w czasach jak najbardziej współczesnych. Młoda Zhuang przybywa do UK, aby przez rok uczyć się języka. To pomysł jej rodziców, posiadaczy niewielkiej fabryki butów, którzy liczą, że mając kogoś ze znajomością angielskiego, będą mogli prowadzić szerzej zakrojone interesy. Narracja jest (znowu) pierwszoosobowa, ale jednak dość szczególna – jako swojego rodzaju pamiętnik pisany od razu po angielsku, a więc, zwłaszcza początkowo, pełen błędów gramatycznych, ortograficznych i składniowych. Ciekawy eksperyment, jednak nie tak udany jak np. we Wszystko jest iluminacją J. Safrana Foera. Nasza Zhuang, okrutnie naiwna, poznaje mężczyznę, artystę, dwa razy od niej starszego, po czym wprowadza się do niego. Oprócz wzajemnego niezrozumienia i zmagań bohaterki z językiem angielskim nie otrzymujemy wiele więcej. Bardzo interesująca jest jedynie miesięczna podróż bohaterki do Europy, w trakcie której w jakiś sposób dorasta. Szkoda, że nie trwała ta podróż dłużej.

Mimo minusów w Słowniku wiele jest cennych refleksji na temat bycia obcym w nowej kulturze i języku, z czym jestem w stanie zidentyfikować się całym sercem.

2011-12-15

Stosy ostatnie przed postem książkowym.

Pora na ostatnie stosy przez długi, długi czas. Mam dość do czytania przez następne pół roku, i to pod warunkiem, że na czytanie będę poświęcać 10 godzin dziennie. Postanowiłam nie kupować książek aż do 1 kwietnia. Czy dam radę? Pewnie nie.

Oto ostatnie zakupy, większość używana i kupiona po naprawdę niskich cenach (co by się usprawiedliwić):



Od góry:

“Gabriela, Clove and Cinnamon” Jorge Amado – jedna z najbardziej znanych książek jednego z najbardziej znanych współczesnych pisarzy brazylijskich. I moje pierwsze spotkanie z literacką Brazylią w ogóle. Ostatnio głównie celuję w literaturę latynoamerykańską oraz chińską (tudzień imigrantów z tych terenów), so się odzwierciedla w tych, jak i poprzednich stosach.

“The Interpretation of Dreams” Zygmunt Freud – czytałam już lata temu, ale niewiele pamiętam. Zamierzam naiwnie szukać tam odpowiedzi na kilka pomniejszych życiowych pytań.

“Malinche” Laura Esquivel – Autorka “Przepiórek w płatkach róży” napisała fabularyzowaną biografię kontrowersyjnej dla Meksykanów postaci Malintzin. Po hiszpańsku. Będę się zmagać z hiszpańską składnią.

“Reading Lolita in Teheran” Azar Nafisi – ta książka stosunkowo dawno była dość popularna również w Polsce i polskiej blogosferze. Nabyłam ją w ramach edukacji o Bliskim Wschodzie (a zresztą kosztowała tylko dolara).

“Middlesex” Jeffrey Eugenides – teraz wielkim hitem jest najnowsza powieść Eugenidesa - “The Marriage Plot,” która faktycznie z opisu wydaje się bardzo intrygująca. Tymczasem nabyłam coś starszego tego autora.

“The Thoughts of Thoreau” - Któż, cyniczny czy romantyczny, nie potrzebuje czasem złotych myśli Henry'ego Davida Thoreau?

“The Mythology of Mexico and Central America” John Bierhorst – Mitologie! Tych nigdy za wiele.

“Every Man Dies Alone” Hans Fallada - “Każdy człowiek umiera samotnie,” zakup zainspirowany tym wpisem z serii Poniedziałkowy Gość na blogu Miasto Książek.

“Soul Mountain” Gao Xingjian – chiński noblista. Niewiele wiem o tej książce, ale mam przeczucie, że będzie fantastyczna.




Stos kolejny, od góry:

“Ex Libris” Anne Fadiman – Słynna książeczka z esejami o książkach. Już ją nawet zdążyłam przeczytać - drastycznie pretensjonalna.

“Wild Dreams of a New Beginning” Lawrence Ferlinghetti – tomik wierszy jednego z najaktywniejszych duchów amerykańskiej poezji lat 60-tych i 70-tych, współzałożyciela kultowego City Lights Booksellers & Publishers.

“Baltasar and Blimunda” Jose Saramago – Jak dotąd znane mi jest tylko “Miasto Ślepców”. Polowałam na “Ewangelię wg Jezusa Chrystusa”, ale nie znalazłam w dobrej cenie, więc pocieszyłam się tym.

“She Had Some Horses” Joy Harjo – tomik poetki będącej rdzenną Amerykanką (jej przodkowie to Czirokezi). Z jakiegoś powodu uwielbiam już sam tytuł tomiku.

“A Sister to Scheherazade” Assia Djebar – ta powieść algierskiej pisarki i tłumaczki jest ponoć dość ciężka, gęsta i zagmatwana. Zobaczymy.

“Lost in Translation” Eva Hoffman – tej książki nie mogę się doczekać. Autorka, mając 13 lat, wraz z rodziną emigrowała z Krakowa do Vancouver w Kanadzie (a następnie do USA). Opisuje trudy zaaklimatyzowania się w nowym miejscu, odnalezienia się w nowym języku.

“Dreaming in Cuban” Cristina Garcia – saga rodzinna kubańsko-amerykańskiej autorki.

“The Death of Artemio Cruz” Carlos Fuentes – jeden z najważniejszych meksykańskich pisarzy i jego najczęściej czytana powieść. Również nie mogę się doczekać!

“The Noodle Maker” Ma Jian – jeden z najbardziej znanych współczesnych chińskich pisarzy. Obecnie mieszka w Londynie, a w tym roku zabroniono mu wizyt do Chin.

“Orientalism” Edward Said – kulturoznawczo-literacko-teoretyczny klasyk. Oczywiście, że z chęcią łyknę.

Grimm's Fairly Tales – A co mi tam!

“The Life and Times of Mexico” Earl Shorris – Jestem w trakcie lektury, fantastyczna książka, traktuje naturalnie o historii Meksyku, ale jest napisana zupełnie inaczej, niż książki historyczne. Może jak ją skończę, to będzie mi się chciało ją zrecenzować.

“The Collected Poems of Octavio Paz 1957-1987” - pora zacząć bum na latynoamerykańską poezję.




I jeszcze cztery pozycje, o których zapomniałam, jak już zrobiłam zdjęcia stosów:

“Nobodies. Modern American Slave Labor and the Dark Side of the New Global Economy” John Bowe – Wszystko co dotyczy imigracji oraz imigrantów bardzo mnie interesuje. I, niestety, ta książka o smutnym tytule i podtytule jest o nich.

“A History of the Wife” Marilyn Yalom – Od paru miesięcy jest to również moja historia. Autorka ma na swoim koncie także książkę o historii piersi.

“Neruda. Selected Poems”
- Kolejny tomik Nerudy, bo ten co kupiłam poprzednio miał fatalne tłumaczenie.

“A Different Mirror: A History of Multicultural America” Ronald Takaki – Historia imigracji do Ameryki oraz jej wielokulturowości.


Ach, no i to już chyba wszystko. Mam do zrecenzowania jakieś 3 zaległe książki, a za chwilę zaczynam następną. “Shirley” Charlotte Bronte zarzuciłam, jakoś nie czuję się na siłach czytać o uczuciach panienek, przynajmniej nie obecnie. Jak widać zresztą, czekają na mnie stosy innych książek, które o wiele bardziej mnie interesują!

2011-12-09

"451 stopni Fahrenheita" Ray Bradbury

Przeglądając moją listę literatury amerykańskiej, z którą chcę się w najbliższym czasie zapoznać trudno nie oprzeć się wrażeniu, że 451 stopni Fahrenheita Raya Bradbury'ego jest elementem nie pasującym do reszty, jednak ta książka znalazła się na wielu (jeśli nie wszystkich) listach pt. “American literature” na goodreads.com, więc zdecydowałam się i ja umieścić ją na swojej. Bradbury jest autorem książek fantasy, science fiction, jak i horrorów. Żaden z tych gatunków totalnie mnie nie interesuje (wyjątek stanowi pisarstwo Ursuli K. Le Guin). Zwłaszcza kiedy okładka wygląda tak:

Czego, na boga ojca, można się spodziewać po książce z taką okładką? Ale przecież książki autorstwa Kilgore'a Trouta, alter ego Kurta Vonneguta, także miały podobne okładki, były sprzedawane w podejrzanych pseudo-księgarniach, a jednak zawierały niesamowicie ciekawe, paraboliczne treści. Więc, oczywiście, nie ma co oceniać książki po okładce. Po prostu ją przeczytajmy!

Ta króciutka powieść to kolejna dystopia, w której można odnaleźć co nieco Nowego wspaniałego świata, a także My Zamiatina. Główny bohater, Guy Montag, jest strażakiem, który pali książki. Większość ludzi już zapomniała, że kiedyś strażacy gasili pożary, a nie je wywoływali. Alarm w miejscu pracy Montaga rozbrzmiewa wtedy, kiedy ktoś donosi na posiadaczy książek. A książki są niszczone, gdyż prowadzą do nierówności, niepotrzebnej wiedzy, depresji. W świecie zobrazowanym w 451 stopni Fahrenheita najważniejsza jest ciągła dekoncentracja, skupienie się na nic nie znaczących informacjach, dźwiękach, rozmowach. Ulubioną rozrywką żony głównego bohatera jest siedzenie w pokoju, gdzie na trzech ścianach wyświetla się jej “rodzina”, gdzie każdy gada jakieś głupoty i kłóci się o nie wiadomo co (przypomina to trochę obecne reality show). Montag jednak ukradkiem zabiera po jednej książce z miejsc, w które zostaje wezwany, aby je spalić, i udaje mu się zebrać małą biblioteczkę. Pewnego dnia decyduje się skontaktować z pewnym profesorem, aby ten pozwolił mu zrozumieć dlaczego książki, I wiedza z nich czerpana, są tak ważne.

Nie powiem, żebym spotkała się tu z wielką oryginalnością, podobieństwa do wyżej wspomnianych dwu powieści chodziły za mną przez większość czasu. Styl i język są bardzo proste, jest trochę odwołań do klasyków - przełożony Montaga, postać raczej mroczna i cyniczna, obznajomiona z literaturą całkiem nieźle, przeprowadza niby-monolog między zwolennikami i przeciwnikami książkowej wiedzy cytując właśnie pisarzy. Jak to z dystopijną literaturą, która przetrwała próbę czasu, bywa, jest ona dość profetyczna. Wydana w 1953, przewidziała ogromne telewizory (prawie na całą ścianę), ale przede wszystkim to rozkojarzenie, tę potrzebę zajmowania się wiecznie czym innym. Czy wszyscy nie przypominamy trochę żony Montaga, kiedy w ciągu minuty zaglądamy w telewizor, potem w laptopa, a potem w jakieś czasopismo? Nie ma co ukrywać też, że obecnie najbardziej popularne strony to te, gdzie są same obrazki, gify z bawiącymi się kotami, ewentualnie komiksy z minimalną zawartością tekstu przez gąszcz których internauta scrolluje całe wieczory. A książki? Cóż... Zakładając najczarniejszy scenariusz, wydaje mi się, że nikt nigdy nie będzie musiał ich palić, ludzie po prostu kompletnie przestaną je czytać, a ci co nie przestaną, będą traktowani z pobłażaniem, jak gdyby jeszcze nie dorośli do poważnych zadań. Hmm, w zasadzie jak tak się zastanawiam, to ten najczarniejszy scenariusz już jest obecny ;)

Ogólnie rzecz biorąc, jest to ciekawa, choć niewymagająca, lektura zwłaszcza dla wielbicieli wszelkich antyutopii.

Co mnie na koniec książki zdziwiło dość mocno, to cztery strony komentarza od autora umieszczone na samym końcu. Ja zazwyczaj czytam wszystko w książce, łącznie ze wstępem, podziękowaniami i notą bibliograficzną, więc jak mogłabym pominąć komentarz autora? Bardzo żałuję jednak, że to zrobiłam...

W samej powieści, wspomniany już przełożony, Beatty, w pewnym momencie jako jeden z powodów, dla których książki stały się dla społeczeństwa niewygodne, podaje mniejszości, którym nie podobało się to czy owo w danych powieściach. Było to dziwne dla mnie, ale pomyślałam sobie, że to polifoniczność powieści, te sprawy - w dialogach wyrażane są bardzo różne postawy, żeby człowiek mógł się nad nimi zastanowić. Ale nie. Okazuje się jednak, że jest to pogląd samego autora, który w dość cierpkich, mocnych słowach wyraża się o wszelakich mniejszościach, narodowych, czy religijnych, a także, naturalnie, o feministycznych. Tak duże rozgoryczenie wynika z faktu, że jakiś teatr uniwersytecki nie chciał wystawić jego sztuki, bo nie ma tam kobiecych ról, albo że dostał list od Afro-Amerykanina, że murzyni w jego innej powieści są jacyś stereotypowi. Bardzo wrażliwy ten Bradbury, nie ma dwóch zdań. W związku z kilkoma incydentami musiał w dosadnych, ocierających się niemal o wulgarność, słowach wyrazić swoją niechęć w stosunku do mniejszości. Zawsze mi się wydawało, że od ostatnich dekad to właśnie ponowne odczytanie klasyków przez dane mniejszości, wzbogaca te lektury, ale według Raya Bradbury'ego mniejszości chcą jedynie zniszczyć to, co im nie odpowiada. Cóż, to pewnie bardzo stary komentarz, chcę wierzyć, że od tego czasu autor zmienił zdanie w tej kwestii. W każdym bądź razie, komentarz ten pozostawił duży niesmak.


2011-12-08

"1Q84" Haruki Murakami

Wreszcie. Przeczytane. Całość 1Q84 Murakamiego. Moje wrażenia nie różnią się znowu tak bardzo od mojej recenzji pierwszego tomu sprzed prawie roku. Nie jaram się. Szczerze powiedziawszy, mimo iż początkowo byłam zachwycona rozwiązaniem amerykańskiego wydania – wszystkich tomów w jednym, przeczytanie całości momentami mnie przerastało, chociaż nie mam problemu z czytaniem dużych cegieł. Wręcz przeciwnie, raczej darzę je zawsze lekko cieplejszym uczuciem, niż książki chude. Moja okazjonalna niechęć do kontynuowania lektury 1Q84 wynikała zwyczajnie z faktu, że mnie tym dziełem Murakami nie zachwycił.

Tom pierwszy jest zdecydowanie najnudniejszy. Może zresztą tak mi się wydaje, bo czytałam go dwukrotnie (a nie jestem fanką powrotów do już przeczytanych książek). Pozostałe dwa tomy poiadają trochę więcej werwy, ale wciąż nie specjalnie intrygują. Od Kafki nad morzem nie mogłam się oderwać, pamiętam do dziś, jak stałam na dworcu autobusowym czekając na mój autobus, totalnie zaczytana, nie zdając sobie za bardzo sprawy co się wokół działo. Ale z 1Q84 musiałam się zmuszać, żeby nareszcie ukończyć to ceglisko, które mogło być, szczerze powiedziawszy o 200 stron krótsze, nie tracąc nic ze swojego przekazu. Jest tu wiele niepotrzebnych powtórzeń, które niekoniecznie mają wiele wspólnego z “czytacie tom drugi, to ja wam przypomnę co było w pierwszym”. Powtórzenia zdarzają się czasem na przestrzeni tego samego rozdziału. Irytowały mnie też opisy codziennych czynności, łącznie z oddawaniem moczu. Nie jestem pruderyjna, ale szczerze powiedziawszy nie interesuje mnie jak długo i ile bohater sika. Gdybym miała ochotę poczytać o tym, to sięgnęłabym po prozę Bukowskiego. Rozumiem, że autor chciał zobrazować w jakiś sposób samotność i odizolowanie bohaterów poprzez ten nacisk na powtarzanie prostych czynności. Ale działało mi to na nerwy.

Z bohaterami trudno było się “zaprzyjaźnić”, przynajmniej mnie. Najciekawszy był Ushikawa, którego bliżej poznajemy w trzecim tomie, najbardziej intrygujący, najbardziej ludzki, a jego instynkt i zmysł łączenia i kojarzenia faktów bardziej interesujące, niż w jakiś sposób zimne talenty Aomame (bezlitosne, acz skutezne, rozciąganie mięśni), czy Tengo (matematyka). Życie tych dwojga ostatnich jest tak pozbawione miłości, uczucia, ciepła, że trudno uwierzyć, iż obydwoje faktycznie prawdziwie się kochają. Jest w tym coś nienaturalnego, ale nie nienaturalnego-Murakamiowego, ale zwyczajnie, pospolicie nienaturalnego.

Jest to na pewno najbardziej romantyczna książka Murakamiego. Może właśnie dlatego miejscami tak kuleje. Trudno o miłości pisać nawet takim gigantom jak Murakami. Jest w tej powieści wiele nawiązań do innych autorów, jest Proust, jest Czechow, jest naturalnie Orwell, jak i odwołań do muzyki klasycznej. Nie otrzymujemy żadnych odpowiedzi odnośnie wielu wątków, ale taki już jest Murakami, do tego nas przyzwyczaił. Jednak wszystko jakieś powtórzone, już gdzieś było. Mam wrażenie, że to całe przechodzenie na drugą stronę, odbijanie się w paralelnym świecie, że to wszystko to samo, co było już i w “Kronice ptaka nakręcacza” I w “Końcu świata i hard-boiled wonderland”. Przeczytałam już trochę powieści japońskiego pisarza, ale wciąż wiele mi pozostało, więc mam nadzieję, że ten pomysł nie powtarza się w jego pisarstwie jednak zbyt często...

Gdzieś tam w długiej kolejce książek czeka na mnie “Tańcz, tańcz, tańcz”, ale na razie od Murakamiego robię sobie sporą przerwę.