Chyba nie ma większego sensu streszczać fabuły tej książki, chociażby w jednym zdaniu, bo każdy kto choć od czasu do czasu przebywa na blogach książkowych, zna ją już na pamięć. Jeżeli jednak pamięć wydaje się trochę niekompletna, to dla przypomnienia wystarczy podać imiona: Alice, Mattia. Jeżeli to nie pomaga, odwiecznie pomocny jest opis na stronie wydawnictwa.
Powieść czyta się jednym haustem, nie jest to wymagająca lektura. Z drugiej strony nie ma w niej taniego sentymentalizmu, romanśności, pitulenia, zbędnych słów. To mnie najbardziej zastanawia. Styl tej powieści. Jest wzorowy, słowa, porównania, dialogi zawierają tylko to, co absolutnie muszą zawierać, żeby czytelnik miał ochotę czytać dalej. Nie jest to jednak jednoznaczna pochwała. W stwierdzeniu, że styl jest wzorowy mieści się też zarzut. Sposób w jaki napisana jest ta książka przypomina trochę matematykę Matii, wszystko ma swoje rozwiązanie. Albo fizykę samego Giordano - działa, bo tak jest zaprojektowane. Brakuje tutaj czegoś, co mogłabym sobie przywłaszczyć. Co byłoby tylko moje. W tym idealnym, zimnym projekcie nie ma miejsca dla potencjalnego mieszkańca, tylko dla zwiedzających.
Ale może taki właśnie jest cel. Może ta historia tylko w ten sposób, takimi środkami mogła zostać przedstawiona. Bo historia jest także chłodna, wręcz mroźna. Przypomniała mi młodszą mnie, kiedy stroniłam od ludzi. Oraz starszą mnie, kiedy nauczyłam się, że to nie jest najlepsze wyjście. Ale bohaterowie się tego nie nauczą. Kiedy dorastają, tylko naśladują życie. Wiemy też, że nie ma dla nich ratunku. Ten prosty fakt jest wyzwaniem dla dzisiejszej romansiarskiej literatury przydającej miłości, aromaterapii i psychoterapeutom właściwości leczniczych i przywracających do "normalności". Tutaj nikt z niczego nie "wyjdzie", nikt nie spojrzy na nic "z innej strony".
To prawdziwe jak ostrze noża. Zimne jak matematyka, ale w przeciwieństwie do matematyki - bez rozwiązania.
Zakończenie jest wielkim plusem tej książki. To jeden z tych sugestywnych obrazów, które wykraczają w tej powieści trochę poza "wzorowy styl", o którym piszę wyżej. Paolo Giordano jest obiecującym pisarzem i jeżeli o mnie chodzi mógłby pójść bardziej w stronę tego obrazowania, tej fotografii odbijającej odczucia bohaterów. Zobaczymy, będę miała jego nazwisko na uwadze.
Książkę wygrałam w losowaniu, typu "podaj dalej", które bardzo mi przypadło do gustu. Przyszła do mnie od Kingi (Dwie pasje i tysiące marzeń), która wylosowała mnie z tej fantastycznej matrioszki. Ja swoje losowanie także zorganizuję już wkrótce, więc jeżeli jesteście zainteresowani tym tytułem, bądźcie czujni ;)
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2011-01-30
"Samotność liczb pierwszych" Paolo Giordano
2011-01-27
"Nie myśl, że książki znikną" Jean-Claude Carrière, Umberto Eco
"Nie myśl, że książki znikną" to pozycja przede wszystkim dla tych, co wchodzą do każdej księgarni, którą mijają, i często z takich podróży wracają z nową książką, chociaż w domu czeka już 150 podobnych i jeszcze nieprzeczytanych 'nowości'. Czyli np. dla mnie. Rozmowy z Jeanem-Claudem Carrièrem i Umbertem Eco zamieszczone w tym tomie są jak bibliofilska pornografia, jakiegokolwiek tematu sobie nie obiorą - celem, środkiem i przyczyną jest książka. Czy to w postaci zwoju, czy jako inkunabuł (ale lans z tymi inkunabułami), czy encyklopedia na CD-ROM-ach.
Podoba mi się lekkość z jaką panowie rozmawiają o wszystkim, bo pomimo książkowej tematyki, jest tu też miejsce na podróże, wspomnienia z dzieciństwa, film... Eco i Carrière dzielą się z nami wiedzą, której nie wydają się jedynie posiadać, oni nią żyją, oddychają. Kiedy stykam się z takimi ludźmi, czy to pośrednio, jak w tym przypadku, czy poznaję ich w życiu realnym, jest w tym zawsze coś pocieszającego. Człowiek, pomimo całej niedoskonałości, może chłonąć wiedzę i dzielić się nią, chłonąć to, co uważa za najciekawsze, kreować swoistą mozaikę wiedzy, którą przedstawi kiedyś komuś innemu, w rozmowie, ze swojej perspektywy... I może tego kogoś zainspiruje do stworzenia własnej mozaiki.
Podobnego rodzaju mozaiką są zbiory książek każdego z nas, jak przedstawia to Jean-Claude Carrière. Nie wyglądają jak biblioteka pełna klasyki, ani jak księgarnia pełna nowości. Są odzwierciedleniem upodobań, a nawet naszej małej prywatnej historii. Chowają się w nich może tytuły, których się wstydzimy, ale nie potrafimy się z nimi rozstać. Albo takie, które nie podobały nam się wcale, ale dostaliśmy je od kogoś bardzo ważnego. W moich książkach jest mnie może więcej, niż chciałabym przyznać, biorąc pod uwagę jak bardzo wystawione są one na widok publiczny ;)
Nawróciła mnie też ta książka na kolekcjonowanie. Postanowiłam kolekcjonować to, co od dawna chciałam - poszczególne tomiki poezji Różewicza. Nie żeby mój budżet bardzo tego pragnął, ale daje to obraz jak bardzo przekonywująca, motywująca i inspirująca jest ta książka. Chociaż mimo wszystko trzeba przyznać, że z rozmówców czasem wychodzą tacy zasadniczy, zdystansowani, lekko zarozumiali starsi panowie dwaj, którzy przyszłość postrzegają raczej pesymistycznie. Może nie jeżeli chodzi o samo istnienie książki, ale co do tego w jaki sposób i w jakim celu będzie się z niej korzystało. Ja mimo wszystko wierzę, że nie będzie tak źle.
2011-01-24
Stosiki styczniowe.
Stosy są styczniowe, aczkolwiek w większości zakupione w grudniu. Najpierw prezentuję zakupy z merlina, wyprzedażowe, gdzie te tytuły ze Znaku (jak i wiele więcej) były za jakąś połowę ceny:
Od góry:
J.M. Coetzee x 3 - "Mistrz z Petersburga", "Życie i czasy Michaela K." oraz "Czekając na barbarzyńców". Najbardziej nie mogę się doczekać lektury "Mistrza...", ale ogólnie to zacieram ręce na wszystkie te tytuły. W tym roku w mojej czytelniczo-obsesyjnej świadomości zdecydowanie będzie królował ten południowoafrykański pisarz.
Rabih Alameddine "Hakawati. Mistrz opowieści" - kiedyś przeczytałam jedną z takich książeczek-ulotek reklamujących ten tytuł, gdzie można było przeczytać kilka stron z powieści i zaintrygowały mnie one. Jak dotąd pierwsza i ostatnia tego typu reklama, na którą ostatecznie dałam się 'złapać'. Zobaczymy czy było warto ;)
Margaret Atwood "Rok potopu" - Powinnam czytać trochę więcej Atwood. Na razie chyba przeczytałam zaledwie jej dwie rzeczy (w tym zbiór opowiadań).
A oto stosik allegro. Także od góry:
Tadeusz Różewicz x 3 - tomiki poezji "Twarz", "Srebrny Kłos" i "Duszyczka". Wzięłam się za kolekcjonowanie jego poszczególnych tomików, pomimo tego, że w różnych przepastnych dziełach zebranych i wybranych skompletowałam prawie całość jego poezji. Niedługo, mam nadzieję, dotrą też do mnie "Echa leśne" i "Na powierzchni poematu i w środku".
Jan Kochanowski "Sobie śpiewam a Muzom" - mam duży sentyment do Kochanowskiego, już sam tytuł tego tomiku z wybranymi utworami napawa mnie optymizmem. Jestem przede wszystkim ogromną fanką Pieśni ("Nie porzucaj nadzieje / Jakoć się kolwiek dzieje"!). Tego trzeba czasem takim zgorzkniałym pesymistom jak ja ;)
Eugeniusz Zamiatin "My" - jedna z najsłynniejszych dystopii, pojawiła się jeszcze przed "1984" i "Nowym wspaniałym światem". Mam wrażenie, że chyba bardziej znana np. w USA, niż u nas. Dostałam ją po niewiarygodnej cenie 3,33 zł ;)
William Shakespeare "Perykles władca Tyru" - mniej znana sztuka Shakespeare'a. Potrzebny mi tylko fragment do pracy magisterskiej, ale na pewno i tak przeczytam całość.
David Lodge "The British Museum is Falling Down" - Dawno nie czytałam Lodge'a, a on ma niesamowite poczucie humoru (które jest raz wzmożone, raz trochę osłabione, zależy w której książce). Eksploruje on tu zresztą swoje ulubione tematy - katolicy i seks w czasach przedpigułkowych ;)
Ian McEwan "Atonement" - wstyd i sromota, ale "Pokuty" jeszcze nie czytałam. Nie wiem na co czekałam. Nie mam absolutnie nic na swoje usprawiedliwienie.
Angela Carter "Wise Children" - muszę koniecznie się obłowić w większość dzieł Angeli Carter. Stanowi to od jakiegoś czasu jeden z wielu milionów moich małych priorytetów ;)
2011-01-20
"Muzeum niewinności" Orhan Pamuk
"Opowieści mające szczęśliwe zakończenie nie zasługują bowiem na więcej niż kilka zdań!" to zdanie które znajdujemy na 659 stronie powieści. I dlatego właśnie ma ona ponad 700 stron. "Muzeum niewinności" zaczyna się od romansu, jaki nawiązuje się między głównym bohaterem, który właśnie ma się zaręczyć, 30-letnim Kemalem, a jego daleką, "ubogą kuzynką" Füsun. Z ich regularnymi spotkaniami trwającymi zaledwie półtora miesiąca mamy do czynienia na pierwszych 200 stronach. Potem nie dzieje się nic...
Nic, co można byłoby opowiedzieć bez odwoływania się do zapachów, kolorów, kształtów, spojrzeń i, przede wszystkim, przedmiotów. Przedmioty są tutaj najważniejsze, jako nośniki ulotnych chwil, mini-wehikuły czasu zdolne do przenoszenia nas tam, gdzie kiedyś byliśmy szczęśliwi. Na uwagę zasługują także próby wskrzeszenia zainteresowania muzeami, tymi mniej znanymi, ze skrzypiącą podłogą i strażnikami, którzy z przejęciem opowiadają o eksponatach. Podobnie z obroną kolekcjonerstwa, zbieractwa. Jest ono sensem, ale "zamiast czegoś", jest przesytem, który ma wypełniać jakąś pustkę.
Ta lektura przede wszystkim boli. Jakkolwiek patetycznie to brzmi, nie jest to ból, który wywołuje łzy, wspomnienia. To jest ból współczucia, nie tylko dla bohatera, obsesyjnie pragnącego być przy Füsun, by tylko na nią patrzeć, tracąc przy tym narzeczoną, przyjaciół, kontrolę nad firmą, a wreszcie godność. To jest ból współczucia samemu sobie, że nigdy się nie potrafiło być aż tak nisko, ani nigdy tak wysoko, jak Kemal. A jeżeli się zdarzyło, to gdzieś to zaginęło, przepadło. Nie powstało żadne muzeum...
"A przecież jeśli rzeczy, których się wstydzimy, wystawić w muzeum, natychmiast zmienią się w rzeczy będące powodem do dumy."
Ale to chyba jednak dobrze. Muzeum to nie jest życie. To tylko miejsce w którym nie ma Czasu.
Nie spodziewałam się tego, że historia skończy się właśnie tak, chociaż jest w tym coś banalnego. Ale banał w stylu Pamuka, to "banał odarty z banalności", powrót pierwotnych emocji, odruchów. Jego banały mówią: "Jeśli to jest gorące, to oparzysz się". I parzysz sobie rękę. A potem płaczesz, tak jak płakałeś wcześniej z tysiąca innych, znacznie bardziej skomplikowanych powodów. Ale powody dla których reagujemy na "banały" Pamuka tak emocjonalnie jest jasny, jest prosty. Jest równie oklepany, ale nieśmiertelny jak róża. Nie wiem jak on to robi.
Najwyraźniej tak już zostanie, że zawsze kiedy piszę o książkach tego pisarza, to włącza mi się ton podniosły i melancholijny. W jego przypadku nie umiem go wyłączyć. Nie chcę.
2011-01-14
Impasse...
Cóż, na razie jestem mało płodna, bo dokańczam pracę magisterską i doczytuję jeszcze parę rzeczy do niej. Poza tym brak mi tak zwanej energii i nawet zupka pięć minut pikantny rosół nic tu nie pomaga. Mimo to znajduję czas na czytanie i, jak to ja mam w zwyczaju, czytam sto tysięcy książek na raz, a konkretniej trzy: "Muzeum Niewinności" Pamuka, "Nie myśl, że książki znikną" Eco & Carrière oraz "Lost in the Funhouse" Bartha.
Jakiś tydzień temu skończyłam czytać eseje Zadie Smith, "Jak zmieniałam zdanie", miała być recenzja, ale mi się zapomniało. Zresztą nie wiem czy na świeżo napisałabym wiele więcej niż teraz, bo miałam mieszane uczucia po lekturze. Po pierwsze, myślałam, że będzie więcej o literaturze, a tymczasem o (starych i nowych) filmach było niemalże tyle samo. Co więcej, okazało się, że eseje o filmach są znacznie ciekawsze niż te o książkach. Nie chcę ujmować Zadie Smith błyskotliwości, ale jej literackie rozważania jakoś mnie nie ruszyły. Wyjątkiem był rozdział, gdzie pisarka przedstawia nam jak zabiera się do tworzenia powieści, jak podejście do własnej twórczości, i do pisania w ogóle, z czasem się u niej zmieniało. Nie wiem, może nie jestem dostatecznie gorącą fanką Smith, żeby docenić w pełni każdy esej tutaj z osobna, może lepiej skupię się na jej powieściach (przyszłych, bo przeszłe mam już przeczytane).
Jezu, jaki durny mi ten opis wrażeń wyszedł. Ale takie były właśnie moje wrażenia - durnie niewiadomojakie ;)
Jest kocyk, jest herbatka. Biorę się do czytania.
2011-01-06
"1Q84" Haruki Murakami
Po pierwszych dwudziestu stronach "1Q84" wyraziłam swój entuzjazm w bardzo elokwentnych słowach i na głos: "Pi****ony Murakami!". Miało to oznaczać, że po raz kolejny mnie wciągnęło i że ciężko będzie mi przychodzić zajęcie się czymś innym oprócz czytania. Jak on to robi, ten Murakami, że wszystko u niego płynie, narracja jest tak oszczędna a jednocześnie niepozbawiona absolutnie niezbędnych opisów? Skąd on bierze tych bohaterów?
A jednak gdzieś w połowie przestałam już przeżywać. Bo tak naprawdę nie za bardzo jest co. Aomame zabija na zlecenie mężczyzn, którzy stosują przemoc wobec kobiet i w zasadzie niewiele snuje refleksji w tym temacie, bo i po co? Zabijam, przechodzę nad tym do porządku dziennego, oni wszyscy nie zasługiwali, żeby żyć przecież. No ołkej. W ogóle "1Q84" jest jakąś gęstą kompilacją cierpiących kobiet, a wszystko co je spotyka jest tak boleśnie schematyczne. Molestowano mnie w dzieciństwie, to ja teraz nie umiem być na stałe z jednym mężczyzną. Najlepsza przyjaciółka się zabiła, bo mąż ją bił, to ja będę teraz zabijać bijących mężczyzn. Ech. Jakie to nie-Murakamiczne!
Tengo. I co z tym Tengo poczciwym? Pomimo swoich pasji (matematyka, pisanie powieści) i izolacji od świata na własne życzenie, pozostaje on ździebko wtórny i przewidywalny. Gdzieś już tego pana znałam, może to trochę Toru Okada z "Kroniki ptaka nakręcacza", trochę bohater "Końca świata...", a nawet odrobinę pan Nakata z "Kafki..." A może po prostu Murakami po którejś z kolei książce już, że tak brzydko się wyrażę, nie wchodzi, bo nastąpiło jego przesycenie? Najciekawszą postacią jest tu jeszcze Fukaeri, chociaż bywa irytująca. Poza tym, najbardziej Murakamiczną rzeczą w całej powieści są właśnie te drobiazgi, których dowiadujemy się z "Powietrznej poczwarki".
A reszta... Reszta w większości brzmi jakby była napisana przez kogoś, kto chce być jak Haruki Murakami, ale wyobraźnię ma dosyć sztampową. Po pierwszym rozanieleniu, zaczęłam zauważać, że wiele zdań jest tak boleśnie powierzchownych, byle jakich. Jakby ktoś to pisał na kolanie. Może nie nazwałabym "1Q84" wielkim rozczarowaniem, w końcu czytało się bardzo dobrze. Wiem też, że jest to dopiero jakiś tam "tom 1", więc może potem coś się rozwinie i udziwni (Ale jeżeli nie to, na boga, dostanę szału chyba!)
Ostatnia uwaga, ale wcale nie najmniej ważna, dotyczy literówek, od których aż się roi i koci w tej książce. Są to czasami widoczne jakieś niedociągnięcia w korekcie. Podobnie, zastanawiałam się, czy czasami bylejakość sformułowań w książce nie wynika może z pospiesznego tłumaczenia. Nie zarzucałabym jednak niczego pani Zielińskiej-Elliott, ani pani korektorce, tylko samemu wydawnictwu Muza, które pewnie cisnęło obie panie, i nie tylko je, jak się da, żeby powieść szybko wydać. I potem są takie efekty. A jak już się natrafi na piętnastą z rzędu literówkę, to można się trochę zdenerwować.
Morał z tego taki, że co nagle to po diable.
2011-01-04
Noworoczne książkowe postanowienia + krótka recenzja
Od wielu lat nic sobie na nowy rok nie postanawiałam, ale teraz mam ochotę na odmianę, więc postanowiłam okrutnie dużo, ZA DUŻO, w życiu prywatnym (np. ćwiczyć mięśnie brzucha, pić dużo wina), jak również i w życiu książkowym. I jeżeli chodzi o to ostatnie, pomysły przedstawiają się następująco:
- Naturalnie: przeczytać więcej książek. Zawsze dążę do magicznej liczby 100, ale niewiele z tego wychodzi, bo nie ma czasu. Ale zapowiada się, że drugą połowę roku spędzę na nieokreślonym bezrobociu, więc z całej tej niemiłej sytuacji może tyle wyniknie, że przeczytam więcej lektur.
- Złamać zasadę i zacząć czytać niektóre książki ponownie. Zawsze byłam przeciwniczką ponownego czytania podczas gdy na półkach zalegają wciąż nowe i nowe tytuły. W sumie słusznie, ale kiedy tak jakiś czas temu podczytywałam eseje Umberta Eco, a teraz trawię eseje Zadie Smith, wynika z nich, że jednak ulubionych autorów warto czytać ponownie. Od razu pomyślałam o "moim" Gombrowiczu i o tym, że taką "Pornografię", czy "Ferdydurke" czytałam lata temu i że wskazane byłoby odświeżenie pamięci. Więc co najmniej 3 książki w tym roku będą przeczytane ponownie, uważnie, z fiszkami i wszystkim.
- Posiadam parę takich gigantycznych lektur z klasyki, które wypadałoby w końcu przeczytać. Mam tu na myśli szczególnie "Don Kichota" i "Boską komedię". Szkoda tylko, że mam je z Zielonej Sowy, ich czcionka doprowadza mnie do ślepoty.
- Więcej poezji! Zarówno w moim życiu, jak i na tym blogu. Może nawet jakieś moje własne przekłady z angielskiego... No ale to wiąże się już z postanowieniami w życiu prywatnym.
- Ruszyć królowe. Posiadam już mini-biblioteczkę (czyli pół półki ;)) tytułów o przeróżnych królowych, albo żonach króli, mimo to ostatnio niespecjalnie się tym parałam. Oprócz tej wymęczonej biografii królowej Elżbiety, którą recenzowałam chyba w listopadzie; może to ona mnie tak zniechęciła.
No cóż, życzę sobie szczęścia!
A teraz pora na krótką recenzję książki ukończonej niecały tydzień temu. Recenzja krótka, bo "Seks, narkotyki i czekolada" Paula Martina, to pozycja popularnonaukowa studiująca naturę przyjemności i ewentualnych uzależnień do których różne przyjemności prowadzą. A ja specjalnie dużo refleksji na temat tego typu książek nie snuję. Mówi ona głównie, jak sam tytuł mówi, o seksie, alkoholu, tytoniu, narkotykach i czekoladzie. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się opracowania aż tak skupionego na biologicznych i chemicznych wyjaśnieniach problemu, no ale autor jest biologiem, więc nie ma co się dziwić.
Jednak obawiać też się nie trzeba, bo nie są to jakieś mętne, skomplikowane wyjaśnienia. Nie ma tu wzorów i wykresów, ani tabelek. Książkę czyta się naprawdę dobrze i czytelnik co chwila jest zasypywany różniastymi ciekawostkami, np. że wibrator powstał pod koniec XIX wieku, jako lekarstwo na kobiecą histerię; że picie eteru, kiedy jego spożycie było u szczytu popularności, powodowało łatwopalne beknięcia i pierdnięcia, co w połączeniu z pomieszczeniami ogrzewanymi kominkami prowadziło czasem do zgubnych skutków; czy, w końcu, że "[l]udzie, którzy zbudowali cywilizację europejską, w większości permanentnie znajdowali się na rauszu", ponieważ czysta pitna woda stała się powszechnie dostępna dopiero w XIX wieku, więc ludzie woleli się napić np. wina...
Obok tych sensacji, Martin szkicuje również postać hedonisty, objaśnia jaki wpływ ma na nas nuda i jak bardzo poczucie przyjemności różni się od pragnienia. Większość z tych przemyśleń jest twardo jednak sprowadzona do biologiczno-chemicznych enzymów, hormonów i części mózgu, więc nie ma tu miejsca dla rozmetafizycznionych i gdybaczy (do których pewnie jakoś się zaliczam). Warto też wspomnieć, że książka uczyniła dla mnie dwie ważne rzeczy: Nakłoniła mnie do przejścia z czekolady mlecznej na czarną (autor o tej pierwszej mówi "podróbki" ;D) i uspokoiła, że kofeina jakoś specjalnie nie szkodzi, a jeśli już, to raczej pomaga (kocham kawusię!).
Ciekawa rzecz. Nie samą fikcją człowiek żyje!
2011-01-02
Muzyczne smaczki z roku 2010.
Książkowego podsumowania w tym roku nie sporządzam, ponieważ bloga regularnie prowadzę dopiero od listopada. Co prawda przez cały rok dodawałam książki na GoodReads i oceniałam, ale bez jakichś bardziej rozwiniętych recenzji, a nie chcę się opierać na "gwiazdkach" w swoich rankingach ;) Jak dobrze pójdzie, chętnie sporządzę takie książkowe podsumowanie za rok...
Tymczasem chciałam jakoś sensownie, ale niezbyt rozwlekle, ogarnąć ten rok muzycznie. Wybrałam 5 najlepszych piosenek tego roku, każda z konkretnych (czyli wymyślonych przeze mnie) kategorii.
Kategoria: piosenka wykonana przez plumkające na gitarze dziewczę śpiewające o smutnych rzeczach, ale w miarę żywo:
Sarah Jaffe - "Better than Nothing"
Sarę lubię nie tylko za to, że jest w moim wieku (prawie co do dnia), ale także za niewiarygodną zdolność do brzmienia inaczej od innych plumkających na gitarze i fortepianie dziewcząt, pomimo stosowania tych samych środków. Jej wokal jest mocny, jednocześnie brzmi tak jakby jej na niczym nie zależało. To co niepozorne potrafi przekuć w monumentalne, to co na pozór ugładzone w bezkompromisowe i szczere. Ten utwór idealnie to obrazuje. Mam nadzieję, że przy następnych płytach (W tym roku wyszła jej pierwsza), pozostanie Sarą Jaffę, i nie przeistoczy z jedną z tych innych tonących w morzu kobiecych singerek songwriterek, których czasem nie odróżniam od siebie.
Kategoria: piosenka wykonana przez plumkającego na gitarze faceta, który na dodatek dobrze wygląda:
The Tallest Man on Earth - "The Wild Hunt"
Tak naprawdę jakakolwiek piosenka z "The Wild Hunt" byłaby dobra jako reprezentacyjna i zabijająca swoim prostym, folkowym geniuszem. Jest to dla mnie płyta roku i jedno z muzycznych odkryć życia. To taka muzyka, która sprawia, że czuję się dobrze sama w sobie. Słuchanie jej przypomina odkrycie po kilkugodzinnej wędrówce w śniegu i ciemnościach chatki w lesie, w której pali się pozytywne, ciepłe światło. Poza tym tak rzadko dzisiaj o głos równie niepowtarzalny... Tak, tak. Jestem zauroczona.
Kategoria: piosenka do baunsów:
Yeasayer - "Rome"
Yeasayer mieli jednak lepszą płytę pierwszą, "All Hour Cymbals", i nie jestem zbyt oryginalna mówiąc to. Ale płyta z tego roku ma jednak kilka utworów, które są wyjątkowe, do nich zalicza się właśnie "Rome". Nietypowe aranżacje, tuziny dźwięków i motywów atakujących znienacka. Zupełne szaleństwo, a jednak oswojone, przemyślane. Sposób śpiewania także jest bardzo nietypowy, co również odzwierciedla ta piosenka. Rzadko słucham muzyki tak żywej, bo wydaje mi się, że w tej "dziedzinie" ciężko o rzeczy dobre. Że łatwiej znaleźć ambitnych smutasów, niż wesołków ;)
Kategoria: utwór zaliczany do jakiegoś dziwnego gatunku zwanego 'neoklasycznym', a w rzeczywistości są to po prostu muzyczne doły z przodującym udziałem skrzypiec i fortepianu:
Max Richter - "Infra 5"
Właściwie mogłabym tę kategorię nazwać Max Richter. On nie tylko powinien zwyciężać we wszystkich kategoriach, ale i być kategorią samą w sobie. Wielbię jego muzykę od paru dobrych lat i wciąż nie mogę uwierzyć, że to się DZIEJE, że ta muzyka żyje i że ja, taka mróweczka, mogę sobie ją puścić i ona dla mnie gra. Smutek w czystej postaci, przeszłość w formie absolutnej, kołdra z nostalgii, wieczna jesień. A "Infra 5" chyba najdobitniej to wyraża z całego nowego albumu. Polecam dla wywoływania dogłębnej egzaltacji.
Kategoria: utwór do spania:
Eluvium - "Cease to Know"
Słucham bardzo dużo takiej sennej muzyki, przez wytrawnych znawców zwanej muzyką ambientową. ;) Eluvium samo w sobie w zasadzie pasuje również do poprzedniej kategorii, ale na tegorocznym albumie mniej fortepianu niż na poprzednich (Zresztą i tak nikt z Maxem Richterem nie da rady wygrać). "Cease to Know" daje niesamowite poczucie okiełznania i opisywania czasu, który jest, ale nie upływa. Który jest tak naprawdę wyobrażeniem, a nie faktem realnym. Który temat mógłby być lepszą kołysanką?
Jeżeli ktoś byłby z jakichś względów zainteresowany jakie albumy, moim zdaniem, były najlepsze w roku 2010, może zajrzeć tutaj.