Trochę zaniedbałam bloga, ale miałam strasznie towarzyski tydzień. Poza tym z mężem przygotowywaliśmy leśny domek na otwarcie wiosenno-letniego sezonu ogniskowo-relaksacyjnego i nawet nie zauważyłam, jak szybko te kilka ostatnich dni zeszło.
Jednak, jako że wciąż niczego nowego nie ukończyłam, bo jestem w trakcie lektury niesamowitych Dzikich łabędzi, postanowiłam wrzucić coś, co napisałam, chyba z nudów (?), jakiś czas temu: pierwszą część mojej historii czytania, czyli: jak to się zaczęło, jak się zmieniało i dlaczego trwało. Mam nadzieję, że za jakiś czas dopiszę dalsze części.
Mój dom nie był pełen książek, chociaż nie był ich zupełnie pozbawiony. Moi rodzice nigdy nie byli wielkimi czytelnikami. Jako nauczyciele matematyki pewnie nigdy nie dostrzegali większego sensu w przeprawianiu się przez stronice opasłych woluminów. Moja mama jest przynajmniej fanką gazet i magazynów, choć okazjonalnie przeczyta i książkę (Ostatnio cykl Cukierni pod Amorem). Mój tata jest fanem tylko skomplikowanych wzorów matematycznych. Nie jestem przykładem na to, że ludzie kochający książki tworzą kolejnych kochających książki, ani na to, że ludzie, których książki zbytnio nie obchodzą tworzą kolejnych takich ludzi.
Moje pierwsze, zamglone wspomnienie to książka. Przeglądam ją, ale nie umiem dobrze jej trzymać, więc sama się zamyka. Ta książka to prawdopodobnie jedna z trzech moich najczęściej przeglądanych książek z obrazkami – książek do nauki języka rosyjskiego. Nigdy nie zapomnę tych charakterystycznych ilustracji niedźwiedzi, kotów, szczupaków i trolejbusów. W okresie przedczytelniczym cyrylicę musiałam widzieć częściej niż pismo łacińskie. To ostatnie też musiałam jednak widzieć dość często, bo mając cztery lata ciągle pytałam rodziców, co to jest, jak jest "s" i "z" razem, albo "r" i "z". Ukoronowaniem tych pytań było głośne przeczytanie zagadek w magazynie dla dzieci pt. Miś (Czy to jeszcze wydają?).
Mimo iż rodzice miłośnikami czytelnictwa nie byli, nie mogłam nigdy narzekać na brak książek. Dziecięcych, cienkich książeczek miałam całą szafę, m.in. co najmniej 30 bajeczek z kultowej serii Poczytaj mi, mamo! Czytałam je wszystkie po milion razy. Wiele bym dała by móc jeszcze raz przeczytać historię o kurze, co leciała aeroplanem.
Szybko zaczęłam wykorzystywać umiejętność czytania nie tylko do zajmowania sobie czasu lekturą bajek, ale do rozwijania innych zainteresowań – m.in. czytania o zwierzętach i, ogólnie, o szeroko pojętej przyrodzie. Rodzice zaprenumerowali dla mnie Zwierzaki niemal od początku ukazywania się tego miesięcznika (Czy dziś w ogóle są na rynku podobne?). Miałam też mnóstwo popularnonaukowych książek dla dzieci, głównie o zwyczajach zwierząt (Zielona seria Tajemnice zwierząt!). Lecz fikcję także czytałam chętnie i często. Czytanie było moją jedyną rozrywką oprócz wychodzenia na podwórko: nie znosiłam zabawek, lalki strasznie mnie nudziły, rysowanie szło niespecjalnie. W książkach nikt mi nie mówił, że dostatecznie się nie staram, albo że coś robię nie tak...
Były dzieci z Bullerbyn, Plastuś, Kasia, Karolcia, Cudaczek-wyśmiewaczek (szkoda, że się tak pod koniec nawrócił), w końcu Pollyanna i Ania (brak Pyzy! Czy kiedyś to nadrobię?). A kilka lat później wiele powieści dla nastolatek z okresu PRL, albo znalezionych w domu, czy u babci, albo wypożyczane z biblioteki. Kilka podobnych powieści, ale amerykańskich, odrzucało mnie, były obce i nijakie w porównaniu z problemami polskich nastolatek lat 60-tych i 70-tych, które jako makijażu używały kremu Nivea, a na włosy sypały talk, żeby nie były tłuste. Tak też trafiłam na powieści Musierowicz, które strasznie pokochałam. Na stare lata pewnie zakupię całą Jeżycjadę i jeszcze raz przeczytam (Nie wiedziałam wtedy, że w latach 2008-2011 sama będę mieszkała na Jeżycach, bardzo blisko Roosevelta 5). Miałam także fazę na “literaturę wilczą”, kiedy to napawałam się powieściami Londona i Curwooda o zimnej Kanadzie, wilkach i człowieczej naturze.
I w tym momencie, kiedy siedzę pochłonięta lekturą Zewu krwi w wieku około 12-13 lat, zamykam część pierwszą mojej historii czytania.
3 komentarze:
Ahaha. Też miałam Zwierzaki od pierwszego numeru i wszystkie książki z serii Tajemnice Zwierząt. Zresztą w Polsce gdzieś nadal są, bo przecież szkoda by było wyrzucić. Nawet roczniki Zwierzaków się uchowały.
"Cudaczek wyśmiewaczek"! Moja pierwsza ukochana książka! Wreszcie ktoś kto też ją pamięta :)
Pozdrawiam
Kolejna czytająca córka matematyczki ;)
@ Kinga: Po tym wpisie mnie wzięła taka nostalgia, że przeglądałam sobie tomy Tajemnic Zwierząt na allegro i cieszyłam się, jak głupia widząc te, które miałam. Może powinnam wyszukać jeszcze "Zwierzaki".
@ Basia: Czy Ty też wolałaś, kiedy Cudaczek Wyśmiewaczek był wredny i robił sobie jaja z tych wszytkich denerwujących dzieci, a zakończenie Cię rozczarowało?
Prześlij komentarz