Cesarzowa to fabularyzowana biografia chińskiej cesarzowej Wu Zetian, jedynej kobiety, której udało się rozpocząć własną dynastię. Żyła ona w latach 624-705 n.e., należy więc założyć, że jest to dzieło o wiele bardziej fabularyzowane, niż biograficzne, chociaż Shan Sa spędziła aż trzy lata, aby dowiedzieć się ze źródeł i opracowań o władczyni i jej czasach jak najwięcej.
Książkę, a więc i biografię cesarzowej, z łatwością można podzielić na trzy części. W pierwszej zapoznajemy się z dzieciństwem i wczesną młodością Światłości, bo tak ma na imię przyszła monarchini, oraz o tym, jak żądna przygód dziewczynka trafia do Zakazanego Pałacu, gdzie 10.000 pięknych, bogatych, utalentowanych kobiet czeka na łut szczęścia, kiedy to Cesarz być może właśnie ją wybierze na swoję konkubinę, albo kolejną żonę. Druga część to związek z nowy Cesarzem, synem tego, któremu Światłość została początkowo przypisana. Najpierw staje się jego konkubiną i przypieczętowuje swoją pozycję rodząc mu dwóch synów, podczas gdy prawowita małżonka nie może zajść w ciążę. Bystra, pragmatyczna, ale i okrutna, Światłość razem z mężem pracuje nad tym, aby upartą radę cesarską zmusić do uznania abdykacji dotychczasowej cesarzowej, by następnie samej zasiąść obok swojego męża jako Pani Nieba i Ziemi. Intrygi, samobójstwa, reformy i zmiany przeprowadzane sprytnie, czy okrutnie, a wszystko po to, by zyskać więcej władzy lub utrzymać się na swoim miejscu – z tego głównie składa się część środkowa. Ostatnia natomiast przedstawia cesarzową jako już starszą kobietę, czczoną władczynię, uwielbianą przez poddanych i cenioną przez cesarskich doradców za swoją mądrość, rozwagę i pracowitość. Ostatecznie, jako już naprawdę schorowana i zmęczona staruszka, zostaje odepchnięta od władzy przez swoich siostrzeńców i dzieci.
Nie należy zapominać o namiętności, która jest najważniejszym pilarem tej powieści. W zasadzie każda przedstawiona w niej postać na namiętość „choruje” i często przez nią właśnie kończy swe życie. Zazdrość o kochanków jest na cesarskim dworze taką samą trucizną, jak zazdrość o władzę. Przypuszczam, że niektóre, dość obfite, opisy igraszek cesarzowej z mężczyznami, jak i kobietami, w tym własną siostrą, mogłyby przyprawić nawet średnio pruderyjne osoby o rumieniec, albo chociaż uniesioną brew.
Język Shan Sy jest dostatecznie gęsty i elokwenty by opisać przepych chińskiego dworu. Taniec przymiotników z rzeczownikami w tej powieści musi być pewnego rodzaju zapisem dwóch melodii wygrywanych na cytrze i bambusowym flecie, które tak często pojawiają się pod koniec powieści. Na pewno w tak obrazowych opisach, pełnych koloru i zapachu, pomaga autorce jej talent malarski. Pomimo mojego podziwu dla języka i stylu powieści, muszę jednak przyznać, że okazjonalnie mnie on nudził i przybijał. Nie wiem też, czy podczas czytania kiedykolwiek choć trochę polubiłam główną bohaterkę, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że to postać sztampowa, przewidywalna, czy papierowa. Na pewno w jakiś sposób udziela się czytelnikowi jej niezwykła siła – kombinacja wierzeń buddyjskich, sztywnego pojęcia honoru, rozsądku i prób zrozumienia miłości, ale i rozczarowują, nawet jeżeli są zrozumiałe, biorąc pod uwagę dworskie intrygi, jej okrucieństwo i nieufność.
P.S. Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałam, jak otagować tę powieść, gdyż Shan Sa jest Chinką zamieszkałą we Francji i piszącą po francusku. Wrzuciłam ją więc i do literatury chińskiej i do literatury francuskiej. To nie pierwszy tego typu dylemat, który mam, i na pewno nie ostatni.
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2012-02-27
"Cesarzowa" Shan Sa
2012-02-24
Piątkowy raport książkowy (5)
W następnej kolejności: Jest tyle wspaniałych książek do wyboru! Ale właśnie po to, między innymi, rozpoczęłam moje piątkowe raporty – żeby zdrowo zawężać sobie możliwości kolejnych lektur. Nie żeby stanie godzinami przed półkami z książkami i drapanie się po głowie nie było przyjemne, ale wolałabym ten czas spożytkować inaczej, np. po prostu na czytanie. Zastanawiam się nad kolejną książką Coetzee'go, albo Ceremony rdzennej Amerykanki z plemienia Laguna, Leslie Marmon Silko.
Poezja: W poezji u mnie albo Louise Glück ze zbiorkiem Meadowlands, albo Jayne Cortez z Somewhere in Advance of Nowhere. Ta pierwsza jara mnie raczej średnio, zbiorek ma być trochę dyskusją z homerowską Odyseją, chociaż zanurzonej we współczesności. W zasadzie zawsze lubiłam takie intertekstualne klimaty, ale tutaj wypada to jakoś blado, chociaż jej styl jest jednym z tych, które sobie cenię – jest oszczędny. Nie lubię kiedy poeta się tak wykrwawia mi na posadzkę swoimi metaforami, że aż się niedobrze robi od widoku i zapachu.
O wiele ciekawsza jest poezja Jayne Cortez, chociaż ciężko dostać jej tomiki. Ten, który posiadam, jest jedym z nowszych, więc było o niego łatwiej. Cortez para się twórczością, którą zaszufladkowano, po części, jako poezję jazzową, gdyż jej rytmika przypomina jazzowe i bluesowe improwizacje. Sama poetka wykonuje swoją poezję do muzyki jazzowej razem z zespołem The Firespitters, z którym nagrała kilka płyt. Brzmi to naprawdę świetnie, Jayne Cortez ma niesamowity głos, taki kpiący i zdystansowany. Jej utwory pewnie nie są dla wszystkich, poetka potrafi być wulgarna, kiedy trzeba, a jej nieprzeciętne porównania i epitety częściej opisują brzydotę i codzienność, niż piękno. Tutaj można posłuchać utworu z jednej ze starszych płyt autorki, gdzie towarzyszy jej jedynie bas:
2012-02-22
"Każdy umiera w samotności" Hans Fallada
Po lekturze tej książki zdałam sobie sprawę, jak dawno nie przeczytałam niczego, co wciągnęłoby mnie po same uszy. Kiedy byłam trochę młodsza zdarzało się to dość często. Potem, być może, stałam się zbyt wymagająca, albo zbyt przytępiona, żeby przewracać strony jak szalona, chociaż czytam bardzo dużo.
Każdy umiera w samotności opowiada historię małżeństwa, które sprzeciwiło się nazistowskiemu reżimowi podczas drugiej wojny światowej. Anna i Otto Quangel, niewykształceni robotnicy zamieszkali w Berlinie, których syn właśnie poległ na wojnie, piszą kartki z hasłami wzywającymi do stawiania oporu władzy, do włoskiego strajku, zaprzestania finansowania partii itd. Takie kartki jedno z małżonków zostawiało w jakimś często przez ludzi uczęszczanym miejscu, np. biurowcu, w widocznym miejscu. Małżeństwo liczyło na to, że ludzie będą przekazywać między sobą kartki, być może sami zaczną je pisać i podrzucać. Nie zdawali sobie sprawy, że w 1940 społeczeństwo niemieckie było już tak zastraszone, że ten, który kartkę zobaczył i zaczął czytać, to od razu, drżąc i pocąc się, odnosił ją do najbliższego reprezentanta władzy / policji, nie skończywszy jej nawet czytać. W ten oto sposób wobec Quangelów toczy się śledztwo początkowo prowadzone przez skrupulatnego inspektora Eschericha.
Prawie od samego początku wiadomo, jak książka się skończy, a mimo to nie można się od niej oderwać. Oprócz dwóch głównych bohaterów wymienionych powyżej, powieść pełna jest wielu innych, jaskrawo i wyraźnie przedstawionych, niekoniecznie równie silnych i pewnych w swych zamierzeniach jak Quangelowie, postaci. Pomimo powagi fabuły, nie brakuje tutaj poczucia humoru, dystansu, ale też i cichej nadziei na to, że już wkrótce będzie lepiej, co pod koniec książki potwierdza sędzia Fromm mówiąc, że im coraz gorzej jest teraz, to tym prędzej będzie lepiej. A ja, w trakcie czytania, zastanawiałam się, czy opozycja w ogóle posiada sens jeśli opieramy się samotnie, jeżeli nie udaje nam się na nikogo wpłynąć, by zauważył prawdę, albo przynajmniej wysilił się na obiektywizm. I w końcu stwierdzam, że tak, owszem, posiada to sens. Świadomość, że Otto i Anna dokonali właściwego wyboru towarzyszy im do końca książki. I to ona jedynie zostaje z nimi do końca. Być może jest to sama esencja człowieczeństwa. Obecnie, naturalnie, czasy i okoliczności są inne, ale zawsze jest coś, co nie daje spokoju, co nie jest do końca w społeczeństwie (politykę już tam przemilczmy) „załatwione”, odmienione, chociaż wszyscy upierają się, że jest. Możemy na własną rękę szukać prawdy, zbierać argumenty z różnych stron, czytać książki na dany temat. Na szczęście nie grozi nam już kara śmierci za to. No, może czasami lekki ostracyzm, kiedy się za dużo wykładów znajomym sadzi, np. o feminizmie.
Podobno Fallada napisał Każdy umiera w samotności w 24 dni, po tym jak jego znajomy, poeta, podrzucił mu akta Otto i Elise Hemplów, na historii których oparta jest powieść. Mimo faktu, iż autor bazował na konkretnych dokumentach (chociaż twierdzenie, że bazowanie na faktach ułatwia pisanie, w przeciwieństwie do fantazjowania, jest kwestią mocno dyskusyjną), nie mogę wyjść z podziwu, że zbudował tak skomplikowaną konsktrukcję, zawiązał i poprzeplatał tyle wątków, w trochę ponad trzy tygodnie! Polecam tę książkę wszystkim wielbicielom dobrej, gęstej, wciągającej prozy, którzy nie są tak łasi na happy endy, jak większość klientów księgarni, w której kiedyś pracowałam.
2012-02-17
Piątkowy raport książkowy (4)
Właśnie przeczytane: Pedro Páramo Juana Rulfo.
Teraz czytam: Każdy umiera w samotności Hansa Fallady. Jestem gdzieś na osiemdziesiątej stronie z pięciuset stron dużego formatu i muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem. Książka wciąga od samego początku, a czytelnik jest niezmiennie przejęty i zdenerwowany poczynaniami bohaterów, ale przede wszystkim wciągnięty do granic możliwości w to co się dzieje i ma się wydarzyć. Zdałam też sobie sprawę jak słabo znam XX-wieczną i najnowszą literaturę niemiecką. A jest przecież Sebald, jest Böll, jest Remarque. Mam nadzieję to niedopatrzenie jakoś naprawić w przyszłości.
Równocześnie czytam też już niedawno zakupiony zbiór opowiadań Edith Pearlman Binocular Vision. Książka była finalistką zeszłorocznej National Book Award, więc moje oczekiwania, niestety, automatycznie były raczej wysokie. I na razie jestem rozczarowana. Bohaterowie opowiadań są irytujący, przemądrzali. Pearlaman w swoich opowiadaniach zamieszcza wiele postaci z innych kultur (niż europejska, czy żydowska, gdyż głównymi bohaterami opowiadań są Żydzi), albo umiejscawia akcję w miejscach innych niż Europa / USA, co się chwali, chociaż podejście tych tekstów do „Innego” jest takie jakieś... protekcjonalne. Ale może to tylko mi się tak wydaje? Albo to celowy zabieg? Może zarozumiale myślę, że jestem na takie zabiegi wyczulona i od razu wiem, czy tekst ironizuje, czy nie, ale tak naprawdę nie jestem w tym aż tak dobra jak myślałam? Hm.
W następnej kolejności: No to jeśli czytelniczo byłam już dość długo w Ameryce – Stanach i Meksyku, a teraz jestem w Europie, to może następne Chiny? Jakieś Chiny lżejsze, bo mam wrażenie, że będę potrzebowała oddechu po Falladzie. Pewnie zdecyduję się albo na Cesarzową Shan Sy, albo Cesarzową Orchideę Anchee Min. Ale, kto wie, może będę się czuła zupełnie na siłach, żeby zawędrować gdzieś indziej?
Skoczę na chwilę na podwórko nacieszyć się epizodycznym, lutowym słońcem (U mnie jest dzień!).
P.S. Zastanawiam się dlaczego od kilku dni obrazki, które są w porządnej jakości, po wrzuceniu na bloggera wyglądają, jakby ktoś nimi wytarł podłogę w publicznej toalecie? EDIT: A, już się wyjaśniło, jak to naprawić.
2012-02-16
"Pedro Páramo" Juan Rulfo
Trochę zazdroszczę Meksykanom takiego pisarza, jak Juan Rulfo, nawet jeśli wydał jedynie tę powieść i zbiór opowiadań. Bo w studwudziestostronicowej książce Pedro Páramo mieści się prawdopodobnie cała historia Meksyku, a przynajmniej wszystkie namiętności, które tym krajem odwiecznie szarpały.
O Juanie Preciado, narratorze powieści, nie dowiadujemy się zbyt wiele. Tylko tyle, że odbywa podróż do miejscowości Comala, gdyż matka poprosiła go na łożu śmierci o to, by odszukał swojego ojca, Pedro Páramo. Juan spełnia jej życzenie, nawet pomimo własnej woli, bo jego obietnica, że zrobi to o co prosiła go matka, zbytnio go uwiera i męczy. Wioska okazuje się kompletnie opuszczona. Preciado jednak nigdy nie jest sam, bo Comala jest pełna duchów, szeptów i hałasów. Z tej pajęczej i przerażającej tkaniny wiadomości dowiadujemy się o Comali z czasów Páramo i jego rodziny, o jej mieszkańcach i jej grzechach. Każdy dialog Preciada z innymi jest pełen sprzecznych i niepewnych informacji. Mniej więcej w połowie książki narrator zreszta umiera i prowadzi dialog z Doroteą, z którą leży w tym samym grobie (Czy on w ogóle kiedykolwiek żył?). Od tego momentu to ona staje się bardziej narratorką opowieści.
Pomimo skromnych rozmiarów, na kartkach Pedro Páramo pełno fascynujących postaci, którymi kierują często niezrozumiałe motywy prowadzące do jeszcze mniej zrozumiałych czynów. Bardzo interesująca refleksja nasuwa się podczas analizy Ojca Rentería, księdza, który często odmawia ostatniej posługi przez wzgląd na grzeszność zmarłego. Nie odmawia jednak podobnych usług tym, którzy dobrze płacą – udziela pochówku synowi Pedra, Miguelowi, zabójcy brata Renteríi i gwałciciela siostrzenicy, gdyż Pedro dużo mu za ten pochówek płaci. Stąd zresztą bierze się w Comali tyle niespokojnych dusz – nikt ich należycie nie pochował. Analogicznie, Meksyk, mimo iż jest krajem głęboko katolicki (choć jest to katolickość specyficzna, niepozbawiona elementów wierzeń rdzennych), często z tym katolicyzmem walczy (jest on m.in. utożsamianych z konkwistą), próbuje podchodzić do jego miejsca w kulturze i dalszym rozwoju narodu bardziej neutralnie, ale nie potrafi się jakoś od niego uwolnić. Myślę, że każda strona tej powieści jest pełna podobnych analogii, mnie akurat najbardziej zainteresowała ta religijna.
Styl Rulfo prezentuje to, co nazywam sugestywnym minimalizmem - pomimo krótkich i oszczędnych opisów czujemy noc w Comali na własnej skórze. Dialogi również są bardzo oszczędne, ale nie brakuje w nich zaskakujących, skłaniających do nagłych przemyśleń, stwierdzeń. Każde z tych zdań czytelnik chce smakować powoli i uważnie. Podobno Juan Rulfo pisząc setki stron tej powieść uczył się wyrzucania z niej tego, co niepotrzebne, i jest to bardzo widoczne. Nie ma zdań-łączników, zdań-uzupełnień, zdań-zapychaczy. To opowieść doskonała, sama esencja.
Jako ciekawostkę podam oklepany fakt (ha!), że Pedro Páramo uznaje się za prekursora nurtu realizmu magicznego, a ponoć sam Márquez zna tę lekturę na pamięć i stanowiła ona dla niego ogromną inspirację (w postaci Pedra można się dopatrzyć trochę tych wszystkich márquezowych generałów).
Bardzo się cieszę, że przeczytałam tę perełkę.
2012-02-15
Rekomendacje z bloga "A Striped Armchair"
2012-02-13
"The Mixquiahuala Letters" Ana Castillo
The Mixquiahuala Letters to krótka książeczka autorstwa meksykańsko-amerykańskiej autorki, Any Castillo. Wcześniej udało mi się przeczytać inną jej książkę, trochę obszerniejszą, So Far from God, gdzie pisarka za pomocą realizmu magicznego rozprawia się z codziennością małego miasteczka w stanie Nowy Meksyk. Letters jednak różnią się pod względem proporcji poruszanych problemów. Podczas gdy, tak jak So Far, utwór ten eksploruje tematykę scalania wielu tożsamości - meksykańskiej, indiańskiej, amerykańskiej, w jedną, to przede wszystkim królują w nim przemyślenia natury feministycznej.
Na narrację The Mixquiahuala Letters składa się wyłącznie czterdzieści listów napisanych przez Teresę do Alicii. Żaden z listów nie jest datowany, a z tekstu można wynieść, że ich kolejność nie jest chronologiczna. Konstrukcja jest ukłonem w stronę Cortázara, gdyż listy można odczytywać w trzech kolejnościach: dla konformisty, cynika i Kichota. Autorka dodaje jednak, że wielbiciele krótkich form literackich mogą po prostu czytać listye po kolei, tak jak są w książce zamieszczone i ponumerowane. Poszłam więc na łatwiznę i tak właśnie zrobiłam, chociaż kusiła mnie kolejność dla cynika. O moim wyborze zadecydował jednak fakt, że każda z tych kolejności wykluczała niektóre listy, a ja chciałam przeczytać całość.
Ana Castillo jest nie tylko powieściopisarką, ale także, a może przede wszystkim, poetką. Staje się to dość widoczne, gdy czytelnik bliżej przyjrzy się formie jaką listy przyjmują - okazjonalnie podzielone na wersy, jak wiersze, czasem akapity rozpoczynają się bliżej prawej strony kartki, pojedyncze słowa przenoszone są do nowej linijki, brakuje kropek. W całym tekście, angielskie słowo „ja”, „I”, pisane zawsze dużą literą, tutaj jest z małej, nawet jeżeli rozpoczyna zdanie. Poetyckość tej prozy nie opiera się jedynie na formalnych rozwiązaniach tego typu. Opisy, głównie przeżyć wewnętrznych, ale także otoczenia obu kobiet, są często gęste od zaskakujących porównań i epitetów.
Pomimo niechronolignie przedstawionej fabuły, można na temat życia oraz związku Teresy i Alicii wysnuć następujące wnioski: Obie są dobrymi, wieloletnimi przyjaciółkami po przejściach; Teresa jest Amerykanką meksykańskiego pochodzenia, poetką i pisarką (wierzę, że alter ego autorki), Alicia jest również Amerykanką, już bez iberoamerykańskich korzeni, zagubioną, bardzo szczupłą i długowłosą artystką. Poznały się w stolicy Meksyku podczas warsztatów poświęconych meksykańskiej kulturze. Jakiś czas później (Rok? Pięć lat?) odbywają podróż do Meksyku ponownie, wdają się w dziwne romanse z mężczyznami, a ich znajomość przechodzi raz po raz prawdziwą próbę. Ostatnie listy natomiast podsumowują to, co wydarzyło się w życiu obu kobiet przez kilka ostatnich lat (kiedy, wnioskuję, obie mają po trzyzieści, bądź trzydzieściparę, lat), żadna z nich nie może poszczycić się osiągnięciem pełni szczęścia, co prawdopodobnie ich nie rozczarowuje i nie dziwi, gdyż żadna nigdy nie wierzyła w jej osiągnięcie.
Zarówno Teresa i Alicia próbują się odnajdywać w kolejnych związkach z mężczyznami, pomimo dużej dozy asertywności, zwłaszcza w przypadku Teresy, wiele lat zajmuje im zrozumienie w jaki sposób można żyć wyłącznie sobą i dla siebie. Teresa wielokrotnie dzieli się w listach refleksjami o tym, jak obie zresztą wiedzą, kończy się życie wielu kobiet, początkowo zakochanych, zbyt późno odkrywających, że życie z tym, kogo wybrały jest nie do wytrzymania:
Po jakimś czasie przyzwyczaja się do zaniedbywania siebie jeszcze gorzej niż on. Jej paznokcie są poobgryzane do samych kłykci. Zapomina o jedzeniu, albo je, kiedy nie jest głodna. Jej kłopoty z zasypianiem czynią jej twarz obwisłą niczym kufa starego psa. Ma dwadzieścia sześć lat. (tłum. moje)
Takie przemyślenia i wnioski, to nie jedyne manifesty feministyczne. Podczas wyprawy przyjaciółek do Meksyku, muszą one wiele razy bronić swojego prawa do tego, czym są – podróżującymi, młodymi kobietami, które chcą dowiedzieć się podczas podróży jak najwięcej o sobie samych. Spotykając mężczyzn często muszą umieć wybrnąć z definicji tychże na temat „kobiet wyzwolonych,” zazwyczaj uciekając się jednak do sztuczek i kłamstw. Jednocześnie, mimo iż czasami decydują się nawiązać bliższą znajomość z danym mężczyzną, szybko zauważają, że do niczego ona nie prowadzi.
Jest to pełnokrwista opowieść o przyjaźni niewyidealizowanej, o dorastaniu na przekór oczekiwaniom innych, o niezmordowanym poszukiwaniu siebie. Ana Castillo posiada dość niezwykły styl oraz poczucie humoru. Mam nadzieję przeczytać więcej jej książek, poezji, jak również i feministycznych esejów.
2012-02-11
"Światłość w sierpniu" William Faulkner
Mniej więcej w połowie lektury z ust głównego bohatera Światłości w sierpniu pada pytanie o to kiedy ludzie, w których żyłach płynie inna krew przestaną się nienawidzić. Znając miejsce i czas akcji powieści: stan Mississippi (miasto Jefferson w fikcyjnym hrabstwie Yoknapatawpha), prawdopodobnie koniec lat 20-tych, początek 30-tych XX wieku, pytanie to nie powinno dziwić, jednak czy naprawdę tak wiele od tego czasu się zmieniło?
Joe Christmas jest sierotą, nieślubnym dzieckiem, podobno w jednej czwartej Murzynem. „Podobno,” gdyż tak naprawdę nawet on sam nie jest o tym w pełni przekonany. Jego skóra jest biała, z wyglądu może przypomina ludziom trochę obcokrajowca. Dostrzegają jego inność, rezerwę, pozorną wyniosłość. Jednak, gdy tylko się dowiadują, że „ma w sobie murzyńską krew” zaczynają go traktować tak, jakby był Murzynem, czyli podle. Christmas sam nie wie kim jest, od czasu do czasu identyfikuje się z którąś grupą, ale przez większość czasu jest w stanie wojny z obiema – białą i czarną. Rozbita, czy wymykająca się, tożsamość sprawia, że mężczyzna nie ma żadnych wartości, których mógłby się uczepić, wokół których uformować swoje „ja.” Przez kilkanaście ostatnich lat swojego życia bez przerwy ucieka, nawet kiedy stoi w miejscu.
Innymi bohaterami, równie odizolowanymi, są: Byron Bunch, Lena Grove i Gail Hightower. Lena i Bunch tworzą parę niczym Maria i Józef. Ona, podróżująca pieszo z samej Alabamy, w zaawansowanej ciąży, w poszukiwaniu ojca dziecka; on, ciężko pracujący, uczciwy i bogobojny (ale nie fanatyczny) trzydziestoparolatek, który się w niej zakochuje. Lena jednak uparcie dąży do odnalezienia ojca dziecka – mężczyzny, nawet nie tyle złego, co głupiego, pustego i miernego. Gail Hightower, natomiast, jest nieczynnym już w zawodzie pastorem, który kompletnie wycofał się z życia publicznego po tym jak społeczeństwo znienawidziło go za to, że niedostatecznie dopilnował swojej, zdradzającej go, żony, która ewentualnie zostaje zamordowana w jednym z hoteli w Memphis. Jedynym znajomym Hightowera jest Byron Bunch. Pastor żyje wciąż przeszłością, ale nie własną, lecz swojego dziadka, zabitego podczas Wojny Domowej. Jego pamięć próbuje odgrywać projekcje, jak to jego waleczny dziadek zostaje zestrzelony z konia podcza bitwy, jednocześnie gdzieś z tyłu głowy pamiętając, że ponoć zastrzelono go w kurniku za wykradanie kur.
Bohaterów w książce jest znacznie więcej, niektórzy występują tylko epizodycznie, choć Faulkner nie omieszkał nakreślić czytelnikowi pewnych faktów, często nieprzyjemnych, z życia prawie każdego z nich. Jednocześnie jego przedstawienie postaci zawsze jest niesamowicie subiektywne, zazwyczaj jest ono podobane w postaci pół-plotki, którą ktoś komuś opowiada. Czytelnik początkowo próbuje osądzać, przeciwstawić sobie bohaterów i ich postępowania, żeby w końcu przyznać, że nie potrafi i nie powinien tego robić.
Czy mogę tak za jednym zamachem przedstawić wszystkie problemy, które Światłość porusza? Te najjaskrawsze to rasizm i poszukiwanie tożsamości. Z rasizmem spotykamy się w książce na każdym kroku, nawet te postacie, które stają w obronie czarnoskórych, robią to z dość spaczonych, dziwnych powodów, jak np. panna Burden, stara panna pochodząca z Północy, która od ojca nauczyła się współczucia dla nich, ale tak, jakby to byli ludzie w jakiś sposób gorsi, wymagający litości. Czarnoskóra osoba jest, w domyśle, złodziejem, mordercą, ale także tchórzem. Jest tępa i kłamliwa. Tak na południu USA uważano jeszcze 80 lat temu. Ale bardziej przeraża fakt, że tak się uważa w wielu miejscach do dziś. Poszukiwanie własnej tożsamość i nieumiejętność jej odnalezienia ściśle wiąże się z problemem rasy, czy też, po prostu, tej innej „krwi.” W społeczeństwie tak posegregowanym i obwarowanym murami należy się zadeklarować ze swoją przynależnością, nie ma w nim miejsca na eklektyzm, łączenie zwyczajów, poglądów, opowieści, przekonań. Ktoś znajdujący się na granicy przynależności, tak jak Christmas, nie potrafi się odnaleźć ani w rzeczywistości, ani we własnym umyśle.
Innym problemem jest okrutny mizoginizm, wynikający głównie z fanatyzmu religijnego. Kobiety tkwią tutaj w nieszczęśliwych, koszmarnych wręcz, związkach, rodzą dzieci bez przekonania, chociaż z nadzieją, że dziecko sprowadzi na nie miękkość. Poszukują tej miękkości, a dostają twardość i ostrość. Gdy wkracza tu religia i fanatyczne wypowiedzi McEacherna, zastępczego ojca Christmasa, czy Hinesa, który jest z kolei Christmasa biologicznym dziadkiem, możemy dostrzec tę niewzruszoną dychotomię, która na setki lat usprawiedliwiła uznawanie kobiety (czy odmiennych ras / wyznań / tradycji) jako coś gorszego: święte-grzeszne, jasne-ciemne, Biały-Murzyn, mężczyzna-kobieta.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała również o niezwykłym faulknerowskim stylu. Proste zdania, potoczny język, a jednak żadne z tych zdań nie jest do końca jasne, występuje między nimi pewna rozłączność, a nawet dysonans. Chyba jeszcze bardziej dobitnie objawia się to w dialogach, gdzie postaciom często ciężko się wyrazić, komunikować z drugą osobą. Sposób prowadzenia narracji przypomina taki dywanik utkany z wielu łat, niektóre z nich mocno wytarte, inne są z nowego, ale dziwacznego materiału – opowiadania w opowiadaniach, ludzkie życiorysy nakreślone w dialogach, albo w podaniach („Mówiono”, „Niektórzy twierdzili...”). To nie francuska powieść realistyczna, gdzie autor mógłby nam opowiedzieć, co która z postaci jadła na obiad każdego dnia swojego życia, oraz co ich pierwsze miłości powiedziały księdzu na pierwszej spowiedzi. Faulkner sam swoich bohaterów chyba do końca nie zna, po trochu nimi jest, a po trochu ich nie rozumie. Być może bohaterowie nasunęli mu się na myśl, gdy doświadczał tej dziwnej światłości w sierpniu, kiedy można odczuć nieuniknioną zapowiedź jesieni, a jej obserwator zdaje się cofać do czasów, które pamiętamy nie z książek, ale czujemy instynktownie, że były, zanim postawiliśmy między sobą mury i wykopaliśmy fosy.
Smog - “Red Apple Falls”
Landing - “Centrefuge”
2012-02-10
Piątkowy raport książkowy (3) - będący stosem
Ach te raporty i raporty! Ale wystrój się zmienił, bo tamtego miałam już tak strasznie dosyć. A teraz jest przestronnie, czysto, i nawet nie straciłam nic z moich pobocznych linków i innych cudów. Bardzom kontent.
Poza raportami wkrótce rozpoczną się i recenzje, bo ukończyłam wczoraj o 3:30 Światłość w sierpniu (Ups, to chyba było dzisiaj w takim razie). Raport zresztą nie będzie raportem typowym, ale stosem. Miałam nic nie kupować do kwietnia, ale cóż. Po drodze miałam urodziny, jakoś tak zmiękłam po brzegach - Bo jak to tak, książki nie kupić sobie na urodziny? A czemu tylko jedną? Dostałam na urodziny 15% rabatu od thriftbooks.com, Walentynkowe zniżki od Barnes & Noble, no i tyle było z moich postanowień.
Oto efekty:
Od góry:
A People's History of the United States Howard Zinn. Bardzo się jaram tą książką. Historia USA przedstawiona z perspektywy ludzi wykluczonych - kobiet, ludzi o innej rasie niż biała, biednych itd. Ci co przeczytali, albo ją uwielbiają, albo jej nienawidzą (tak ciężko przyjąć kilka słów krytyki!). Jak tylko zakończę czytać The Life and Times of Mexico, to się za nią zabieram.
Binocular Vision Edith Pearlman. Zbiór opowiadań, których akcja toczy się w wielu niezwykłych miejscach na świecie. Poza tym przepiękna okładka i oprawa graficzna książki w ogóle.
Pedro Páramo Juan Rulfo. Jedna z najważniejszych meksykańskich powieści. Uznaje się, że to właśnie ta książka rozpoczęła nurt realizmu magicznego. Także nie mogę się doczekać lektury.
Latinos Earl Shorris. Książka tego samego autora, który napisał The Life and Times of Mexico - jedną z moich obecnych lektur. Historia Meksyku jest trochę zbyt chaotyczna, pełna anegdot, może i ciekawych, ale trochę zbijających z tropu. Być może kompulsywne przytaczanie anegdot przez Shorrisa będzie się lepiej spełniało w tej książce - przedstawieniu Latynoamerykanów żyjących w USA.
The Bradshaw Variations Rachel Cusk. Już od dawna chciałam przeczytać coś tej autorki. Na razie wypróbuję ten tytuł.
The Collected Stories Amy Hempel. W Polsce panuje szał na Alice Munro (patrz: książka poniżej), a wygląda na to, że Amy Hempel, podobnie jak Munro, jest mistrzynią opowiadania. Jestem bardzo ciekawa, jak zbudowane są jej opowiadania, zwłaszcza, że wiele z nich jest raptem na półtorej strony.
Hateship, Friendship, Loveship, Marriage Alice Munro. Jakże i ja mogłabym jej nie spróbować? Zwłaszcza, że klaustrofobiczna tematyka, to małe miasteczko z którego się ucieka, jest mi bliska. Zobaczymy jak się ta znajomość rozwinie. Ogólnie, jak widać, wzięło mnie na opowiadania, a to po części dlatego, że sama mam zamiar się zabrać za ich pisanie. O!
Beijing Coma Ma Jian. Kolejne spotkanie z Jianem!
Feminisms: An Anthology of Literary Theory and Criticism edytowana przez Robyn R. Warhol i Diane Price. Kiedyś miałam pożyczoną, teraz sama sobie sprawiłam. Bardzo przydatna podczas pracy naukowej w skali makro i mikro (ja tylko reprezentuję na razie tę ostatnią).
Kot mojego męża zawinął się w kłębek i wygląda jak ciasto z czarną bitą śmietaną. A ja mam parcie na kuchnię w tej chwili, zrobię sałatkę z tuńczykiem, to mi na pewno przejdzie, będę mogła wrócić do książek.
Lubię piątki, nawet kiedy są zupełnie zwyczajne.
2012-02-03
Piątkowy raport książkowy (2)
Właśnie przeczytane: Women of the Silk Gail Tsukiyamy. Jak już wspominałam tydzień temu, kiedy to byłam w trakcie jej lektury, powieść nie należała do zbyt szczególnych, ani wyjątkowych. Ot, takie czytadełko, które kończy się nijak. Styl uniwersalny, każde dziecko po kilku lekcjach poprawnego, miłego, kreatywnego pisania mogłoby napisać podobną powieść. Zbyt wiele informacji o chińskich zwyczajach, czy historii też nie otrzymujemy, raczej takie ogóły, które można wyczytać praktycznie gdziekolwiek. Wielkie Łee Tam.
Teraz czytam: Światłość w sierpniu Williama Faulknera. Niesamowity kontrast z książką powyżej. Już od pierwszych zdań dają się zauważyć niezwykły styl oraz wnikliwa obserwacja odzwierciedlona w opisach otoczenia, które roztapiają się na języku i wplatają we włosy. Od razu zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że świetnego autora można rozpoznać od pierwszych zdań. Od razu też naszły mnie wątpliwości, czy zachwycam się zdaniami Faulknera, bo należą one do Faulknera (i ja o tym wiem), czy dlatego, że po prostu są one najzwyczajniej w świecie dobre. Wiele bym dała, by ktoś kiedyś przeprowadził na mnie eksperyment i dał mi do poczytania kilka książek różnych autorów bez podawania tytułu i autora. Rezultaty mogłyby być czasem zaskakujące.
W następnej kolejności: Albo The Mixquiahuala Letters meksykańsko-amerykańskiej autorki, Any Castillo, krótkiej powieści w listach, której forma jest pewnego rodzaju hołdem w stronę Cortazara (listy można czytać w trzech różnych kolejnościach: kolejność dla konformisty, dla cynika i dla Kichota). Albo Sitt Marie Rose Etel Adnan – libańsko-amerykańskiej pisarki – bardzo krótka powieść charakteryzująca się, z tego co zdążyłam o niej przeczytać, dość wymagającą narracją, gdzie kilku narratorów opowiada o śmierci Marie Rose Boulos, poddanej egzekucji przez chrześcijańską milicję, podczas gdy w Libanie trwa wojna domowa.