Strony

2010-11-29

"W sercu kraju" J.M. Coetzee

No, to jest dopiero książka! Chociaż naprawdę nie wiem, co mam myśleć o Coetzee'm. To trzecia jego powieść, którą przeczytałam. Wszystkie mną wstrząsnęły. Ale to dziwny wstrząs. To trochę wstrząs, a trochę i otrząs - z plugastwa, ciemności, zła. I nie to, że Coetzee mnie tym obrzuca. To jeszcze nie byłoby najgorsze. On to ze mnie wydobywa. Więc z jednej strony zastanawiam się zawsze, czytając go, dlaczego on mi to robi i czym sobie na to zasłużyłam. A z drugiej strony, cóż, podoba mi się to.

Podobnie było z tą powieścią. Stanowi ona monolog wewnętrzny kobiety żyjącej w kompletnym odosobnieniu, jeśli nie liczyć szorstkiego ojca-mruka i służby, która zwraca się do niej per "panienko". Niech nikogo nie zwiodą niepozorne dialogi. One też przynależą do tego, przesiąkniętego mroczną poezją, monologu. Biała kobieta, chuda i zniszczona, "w sercu kraju" jakim jest Południowa Afryka. Czy to nie przywodzi trochę na myśl "Jądra ciemności" Conrada?

Dla mnie motywy przewodnie były dwa:

1. Seksualność, namiętność, pożądanie jako siły nad którymi nie można zapanować, ani nakierować. Siły, które niszczą, spalają, ale są nie do odrzucenia. Może zwłaszcza dla kobiety, tak odosobnionej. Stają się wszystkim, nie mając nigdzie ujścia. Zastanawia mnie co właściwie Coetzee w swoich książkach wyprawia z kobietami. Czy chce dać im głos? Czy chce je do walki o głos jakoś zmusić? Czy wręcz przeciwnie, chce je go pozbawić? Ale to ostatnie byłoby zbyt proste... "[P]ytam tylko o jedno, pytam nieśmiało, z powątpiewaniem, płaczliwie - czy nie można zrobić z pożądaniem czegoś innego, niż wyłącznie starać się ze wszystkich sił posiąść przedmiot żądzy, planując tak czy siak nadaremnie, ponieważ całe przedsięwzięcie może się skończyć jedynie zagładą rzeczy pożądanej?" Jesteśmy skazani na sianie zniszczenia, podczas gdy sami rozpadamy się na kawałki.

2. Umowność i iluzja, czyli co stanowi nasze życie, to co w wyobraźni, czy to co poza nią, to co zwą rzeczywistością? Czy może jedno i drugie nieskończenie nakłada się na siebie i nadpisuje się wzajemnie? Czy to co zdarzyło się w powieści, wszystkie morderstwa, ucieczki, nocne wędrówki po domu, strzały, filiżanki kawy, wydarzyły się naprawdę, czy były tylko opowieścią snutą przez znudzoną zaschniętą starą pannę? Nie dowiemy się prawdy, nie poznamy czym jest prawda z tej książki. Być może ona nie istnieje, bo żyjemy wszyscy w jakimś "sercu kraju", gdzie nie ma nikogo, kto by nam powiedział czym ona jest.

Skończyłam ją wczoraj w nocy i wciąż jestem pod wrażeniem. Trochę wstyd mi, że nie przeczytałam jej w oryginale, jednak... trzeba przyznać, że jest fantastycznie przełożona przez panią Magdalenę Konikowską. Myślę, że to dobrze, że przetłumaczyła to kobieta. Chociaż byłoby super, gdyby przetłumaczył ją również i mężczyzna. Można by zrobić niezmiernie ciekawe porównanie obu tłumaczeń i oryginału!

Aha, i jeszcze taka mała uwaga. Z tyłu książki, na okładce, tam gdzie zwykle są streszczenia fabuły i parę słów o pisarzu, Znak walnął jeszcze dobitnie napis "Studium psychozy". O rany, nie znoszę jak mi tak walną na okładce, studium psychozy, studium schizofrenii, studium klimakterium. Nie chcę, żeby szufladkowano tak dla mnie książkę. Czytam czyjąś historię, bohater jest na równi ze mną, czytam go i jednocześnie czytam siebie. Jeżeli z góry mi ktoś mówi, że to jest studium choroby jakiejś, to tak jakby kazał mi patrzeć na tego bohatera przez szybkę jak na zwierzę. Dajcie sobie spokój, wydawnictwa, z takimi sensacjami. Literatura piękna, to nie podręczniki do psychiatrii.

2010-11-28

Nowe książki! Znowu.



"Jak zmieniałam zdanie" i "Nie myśl, że książki znikną" na zasadzie: Mówisz, masz. Tzn. zapragnęłam ich i poszłam sobie je kupić. A przy okazji kupiłam tego niepozornego Borgesa, bo był przeceniony na 9 złotych. Niewiarygodne! Mogliby wszystkie jego książki tak wycenić, bo wszystkie ceny jakie wyśrubowali w kosmos Prószyński i S-ka tym jego wspaniałym, ale cienkim książeczkom, są smutne i przykre.

A w domu, dokąd jadę jutro, czekają na mnie cztery inne książki... Szkoda, że tak szybko ich nie czytam, jak nabywam.

P.S. Okropne to zdjęcie wyszło! Myślałam, że każdy cymbał umie robić zdjęcia, ale jednak nie. Ups.

2010-11-23

"Pchli pałac" Elif Şafak

Jest takie jedno marzenie wielu ludzi, uchodzące za odwieczne, żeby podglądać sąsiadów, albo lokatorów jakiegoś bloku, domu czy kamienicy. Marzenie, żeby oglądać te bloki tak, jakby ktoś (lub coś) usunął z nich jedną ścianę odsłaniając wszystkie mieszkania. To nigdy nie należało do moich marzeń, ale i tak podobała mi się powieść Elif Şafak, gdzie autorka usuwa ścianę z jednej kamienicy zwanej Pałacem Cukiereczek.

Lubię, kiedy bohaterów jest wielu, a mimo wszystko ich losy współoddziałują na siebie. Lubię to, mimo iż, lub właśnie dlatego że, to takie nierealne. Nawet ostateczne podsumowanie, bardzo humanistyczne, ale również złowieszcze, twierdzące, że "to, co uważamy za przypadek, podkreśla jedynie znaczenie tego, co jest wynikiem naszych osobistych działań", jest równie nierealne. Ale czaruje mnie. Jedno drugiego wcale nie wyklucza.

Wydaje mi się, że ta książka, przede wszystkim, poza przypadkami, logiką, nieznanym i realnym, poza owadami i ludźmi, opiewa władzę jaką posiada twórca. To właśnie on usuwa dla nas tę ścianę, tworzy lokatorów, rozstawia ich dla nas jak lalki w domu dla lalek... A potem na końcu przyznaje się, że napisał tę powieść w więzieniu, aby przezwyciężyć strach przed robactwem. Wiem, że ujawnianie się twórcy, zwłaszcza we wstępach i zakończeniach, czy gdziekolwiek, była praktykowana już milion razy. Ale Şafak robi to tak rozbrajająco szczerze. "Podobało się wam przedstawienie? No, mnie też, mogłam zabić jakoś czas tworząc je dla was. Dziękuję."

A poza tym: Ach, ta Turcja. Taki mi się ten kraj odległy wydaje, a taki bliski przez swoje hermetyczne szaleństwo.

2010-11-20

Nowości, na które czyham

Przede wszystkim: nowy Murakami. To się rozumie samo przez się. Można dyskutować, czy Murakami to tylko postmodernistyczne wypociny, czy sztuka przez szumiące SZ, ale to się po prostu bardzo dobrze czyta. Za każdym razem, kiedy obcuję z jego prozą, mam wrażenie, że jestem zmuszona zejść do najniższych i najbardziej obmierzłych piwnic swojego mózgu, i jeszcze na dodatek mi się to podoba. Więc nic więcej nie pozostaje, tylko go czytać.

Poza tym, nie taka znowu bardzo nowa nowość, ale jeszcze tego nie posiadam: "Jak zmieniałam zdanie" Zadie Smith. Parę lat temu przeczytałam w jakiejś gazecie jej bardzo motywujący ni to esej, ni to artykuł, o tym dlaczego pisarz MUSI pisać. Zastanawiam się, czy jest zawarty w tym tomie, albo czy w ogóle reszta esejów jest równie dobra.

No i "Noc i dzień" Virginii Woolf. Generalnie to nie jestem jej wielką fanką, za bardzo to trochę ą ę na moje prostackie gusta, ale ta książka wydaje się mieć naprawdę intrygującą fabułę. I jest gruba, a to zawsze dobrze. Przez ostatnie lata się tyle Woolf nawydawali, za moment okaże się, że napisała tego więcej niż Nora Roberts. Ale to dobrze, dobrze. Lubiana przeze mnie, czy raczej niekoniecznie, takie przypływy dobrej literatury są zawsze mile widziane, a na polskim rynku wydawniczym nie zdarzają się zbyt często.

[EDIT] I zupełnie, ale to zupełnie zapomniałam o "Nie myśl, że książki znikną" Eco & Carrière. Jak mogłam!

2010-11-16

"Sister Carrie" Theodore Dreiser


Jest rok 1889 i 18-letnie dziewczątko o imieniu Caroline Meeber wyjeżdża z rodzinnego miasta do ogromnego Chicago. W pociągu spotyka młodego mężczyznę, wyśmienicie ubranego. A ubrania mówią same za siebie, sugerują nieodkryty świat materialnych cudów. W ten oto sposób nasza Carrie zakochuje się w tych materialnych cudach, w tym co one reprezentują - jakiś nowy wspaniały świat. I już się nie odkocha. Ale nieszczęśliwa to miłość.

A jak już jesteśmy przy miłości, Carrie nie pała miłością do tych dwóch mężczyzn, którzy stają się częścią jej życia. Nie kocha i nie pragnie ich. Są oni jedynie rzeczami, które można otrzymać od świata, są tymi rzeczami, dzięki którym otrzymuje się inne, jeszcze lepsze, rzeczy. Pierwszy z nich, Drouet, ten spotkany w pociągu, zostaje zupełnie naturalnie poświęcony na rzecz starszego, ale i bogatszego, Hurstwooda. Nie żeby jeden czy drugi posiadał wiele bezcennych zalet, bardzo zwyczajni ci panowie, świecą pierścieniami, spinkami do krawata, ale poza tym nie wychylają się ze zbyt wielkimi tkliwościami i niepokojami serca. Tak więc pewnego dnia zakochany w Carrie (a raczej w tym co ona reprezentuje - młodości) Hurstwood popełnia (dość naciągane, ale to literatura w końcu) szaleństwo i podstępem "porywa" dziewczynę najpierw do Montrealu, potem do Nowego Jorku... Nowy Jork jest wspaniały i straszny jednocześnie, wspaniałość udziela się Carrie, a straszność Hurstwoodowi...

Nie chcę męczyć fabuły, bo po co wszystkim ją zdradzać. Powieść, naturalistyczna, nie szokuje jednak jak np. "Nana" Emila Zoli, czy chociażby nasze rodzime "Dzieje grzechu" Żeromskiego. Jest raczej grzeczna w opisach. Jeśli ktoś czyta w oryginale, to interesujące będzie oddanie przez Dreisera potocznej mowy, a czasem slangu, amerykańskiego angielskiego. A miłośnik dużych miast zakocha się w sugestywnych opisach Chicago i Nowego Jorku.

Nie wiem czy wszyscy polubią Carrie. Nie wiem czy wszyscy będą współczuć Hurstwoodowi. Ale właśnie tacy bohaterowie, wzbudzający dużo sprzecznych uczuć, odnajdują coś w nas samych, jakieś cechy z których może nie jesteśmy zadowoleni, ani dumni. Odnajdują je, wyciągają na światło dzienne, musimy stawić im czoła.

Może nie jest to cudo światowej beletrystyki. Ale to dobry, solidny kawałek literatury, książka którą mogę polecić na te smętne listopadowe wieczory. Mam nadzieję, że polskie tłumaczenie (a istnieje chyba tylko jedno stare wydanie) można gdzieś znaleźć w bibliotekach!

Jako bonus, dwa cytaty:
"The world is full of desirable situations, but, unfortunately, we can occupy but one at a time. It doesn't do us any good to wring our hands over the far-off things."

"If honest labour be unremunerative and difficult to endure; if it be long, long road which never reaches beauty, but wearies the feet and the heart; if the drag to follow beauty be such that one abandons the admired way, taking rather the despised path leading to her dreams quickly, who shall cast the first stone?"

2010-11-14

"The Life of Elizabeth I" Alison Weir

UFF! Męczyłam tę książkę trochę ponad rok, i powiadam wam, zmęczona jestem jak diabli. Ostatnie dwa rozdziały czytałam tylko wybiórczo, bo już nie mam siły się z tym użerać.

Dlaczego tak ciężko jak na ugorze? Jakie ku temu powody? Sama się zastanawiam. Czy to wina pisarki, czy samej Elżbiety. Bo nudne miała to życie, trzeba to przyznać otwarcie. Wiem, że w porównaniu z akcjami jakie odwalała Maria Stuart każdy prawie wychodzi blado, ale np. Maria Antonina - niby klaustrofobiczna atmosfera trochę, ale jej biografię pióra Antonii Fraser czytało się wyśmienicie. No ale po kolei, po kolei. Czyja to wina?

Autorki? Alison Weir. Bardzo się sprzedaje w Stanach, masę tych książek napisała, głównie o Tudorach (dzieciach, żonach, kochankach, stajennych i podczaszych Henryka VIII), ale też np. o Eleonorze Akwitańskiej. Biografia Elżbiety jest dobrze opracowana, każdy moment jej życia opisany, wszystko poparte cytatami z samych źródeł u źródeł. Wszystko pięknie, ale jakoś się tego czytać nie chce.

Wina samej bohaterki? Cóż, królowa miała swoich faworytów, jeździła sobie po państwie, straszliwie się wkurzała (jeśli już się wkurzyła), pakowała często różnych lordów do więzień, bo się żenili bez jej zgody. I takie tam. W zasadzie to wszystko działo się w kółko: faworyci, wyjazdy, wkurzanie się, pakowanie lordów to Tower. Aha, nie zapomnijmy też o tym, że przez długi czas żonglowała różnymi międzynarodowymi potencjalnymi wybrankami na męża. To zresztą było chyba najmądrzejsze, co mogła zrobić. I skąpa była jak szkot z Poznania (co może też, w gruncie rzeczy, nie jest takie złe). No cóż, nie zapałałam do niej zbyt wielkim uczuciem. Jej historia jakoś mnie nie urzekła. Jak by ktoś się mnie zapytał (na podobnej zasadzie jak się pyta na maturze "Na czym polega artyzm Bogurodzicy?"): Na czym polega wielkość tej królowej? Odpowiedziałabym, że: No właśnie nie wiem, co bym odpowiedziała. Może na tym, że naprawdę zależało jej na zwykłych ludziach, a przynajmniej umiała przekonywająco to okazać. Za to na pewno duży plus.

To ja już wolę kolejną z rzędu biografię Marii Stuart przeczytać. Wygląda na to, że kocham tragizm, nie lubię solidnego, ale nudnego, status quo. Więc idę się utopić w łyżce maślanki. Na razie.

2010-11-13

Nowe książki!



Nowe książki, nowe zakupy, ajajaj!

Wygląda jakbym była trzepnięta na punkcie tureckiej literatury, ale nie jestem. Przeczytałam jak dotąd dwie powieści Pamuka ("Nazywam się czerwień" i "Śnieg"), które niezwykle mi przypadły do gustu, i ogólnie mam do tego pisarza jakiś dziwny i tajemniczy (i jaki przyjemny!) pociąg (oj!). A na tę książkę Elif Şafak, to od dawna się przymierzałam, wydaje się być naprawdę ciekawa, w stylu "co tam słychać u różnych ludzi, wejdźmy im do domu z buciorami i obaczmy." Jednocześnie nie wygląda na zbyt ciężkostrawną lekturę.

Ach jak dobrze, jak dobrze znów coś mieć na koncie, kupować książki, ja dada di da DA!

Chciałabym już teraz, natychmiast czytać nowe książki. I te powyżej i inne nowości, co smętnie poustawiane są po kątach, Coetzee, Eco, "Historia seksualności", cuda niewidy. Ale na razie czasu NI MA.

2010-11-10

"Fear of Flying" Erica Jong


Bohaterka tej książki jest bardziej pretensjonalna ode mnie, co jest niezwykłe. Ale nie ma to znaczenia, gdyż ta powieść i tak jest fenomenalna. Jedna z tych, które ratują życie, jeżeli tylko im na to pozwolić.

A nie każdy może dać jej wejść na głowę, bo może go będzie raził język, może, tak zwana, "postawa bohaterki", może fakt, że powieść nie opiera się w zasadzie na jakiejś niezwykłej fabule.

Kobieta opowiada o swoim życiu i zastanawia się co z nią nie tak, że zawsze czuje się winna i zawsze potrzebuje być kochana. W pogoni za jakimś nieokreślonym mężczyzną, który ją wybawi. Żeby nareszcie, w końcu, wpaść na to, że najważniejsze, to nie potrzebować NIKOGO. Wydaje się proste w teorii, ale jak ciężko osiągnąć taki stan w rzeczywistości.

Przed rozpoczęciem lektury, drogie Panie (bo co tam Panowie myślą, jak to czytają, to któż to może wiedzieć?), należy porzucić wszelkie nadzieje; wszystkie wstydliwe fantazje, samooszukiwanie się, bezpieczna wizja przyszłości, wszystko to Erica Jong rozdziobie na kawałki, wywali wronom na pożarcie. Nie ma, że boli. Bo najgorsze to przyglądać się sobie poprzez oczy bohaterów własnych fantazji, poprzez oczy mężów i rodziców (związek z rodziną także jest szeroko dyskutowany), byłych kochanków i sióstr. I w efekcie zupełnie stracić kontakt z samą sobą.

Dużo tu też o pisarstwie, o spełnianiu się pisząc. O ucieczce w pisanie (jak również i czytanie). Bohaterka ostatecznie właśnie pisanie rozumie jako narzędzie, dzięki któremu może nawiązać ze sobą kontakt, wystarczyć sama sobie. To jest tylko jej na zawsze. Jej praca.

Lektura ta wpasowała się idealnie w moje życie. Bo jestem obecnie w jednym z tych schyłkowych, kiedy nie wiadomo co ze sobą zrobić (Zresztą w książce gdzieś tam napisane jest "your twenties are as screwed up as your teens"). "Fear of flying" bije po twarzy, ale jak dobrze potem się dochodzi do siebie. Na przykład w wannie z gorącą wodą rozmyślając o poezji bez, nawet w wyobraźni, liczenia się z niczyim zdaniem, bez chęci przypodobania się jakimkolwiek fantazjom, bez dopasowywania się do wizji siebie jako kochanki, żony, córki. Może matki.

Rzecz czytałam po angielsku. Po polsku chyba Kameleon to wydał jako "Strach przed lataniem" wraz z innymi powieściami Jong, ale kiedy, to licho wie. Może po allegro krąży. Pewnie zresztą ma jakąś koszmarną okładkę, ale niech ona nikogo nie zmyli, to nie jest romansidło! A odwołań do literatury i popkultury tam tyle, że czasem igły wcisnąć nie idzie. Są też dalsze części przygód tej samej bohaterki. Nigdy nie przepadałam za sequelami i duperelami, ale skoro ta powieść i tak opiera się w lwiej części na życiu samej autorki, więc może i sequele mają jakiś sens.

Ostatecznie w naszym życiu aż się roi od sequeli.

2010-11-09

Tęcza w językach kilku.



Rubens maznął sobie kiedyś taką oto tęczę (podwójną). Trochę niemrawa, ale kobity są, owce są, woły, ktoś tam na flecie zaiwania, więc tragedii nie ma.

Parę dni temu podjęłam się przeczytania paru wierszy Federica Garcíi Lorci (o jeny, jak ciężko z tymi odmianami) w oryginale jak i w tłumaczeniu na angielski. W ten oto sposób dowiedziałam się jak jest po hiszpańsku "tęcza", a potem sprawdziłam jak to zjawisko się mieni po rosyjsku.

Zaczniemy jednak klasycznie, imperialistycznie, po angielsku, skoro już tak świat opanował:

- rainbow (Old English: reġnboga) - prozaiczne jak sam diabeł, bo: jest deszcz, który formuje łuk. Naturalnie każdy jak to słyszy, to widzi te tęczowe kolory, bo wiadomo, że to co tym słowem znaczone, to właśnie ten kolorowy łuk. Ale analizując samo słowo - zero w nim koloru. Więc prędzej to będzie coś w stylu tęczy z powyższego obrazu.

Hiszpański:

- arco iris, gdzie arco to łuk, a iris... przede wszystkim tęczówka (w angielskim także - iris), ale czemu również nie miałby to być irys? Czasem samo iris także może oznaczać tęczę. Uroczo to brzmi, działa na wyobraźnię, tak jak język (gdy był żywym, myślącym tworem) by chciał we wszystkich słowach zawsze wybrzmiewać. No ale to hiszpański przecież.

Rosyjski:

- радуга (wym: RAduga) - rosyjski przykład obrazuje, jak dla mnie, pewnego rodzaju masakrę brzmieniowo-skojarzeniową. Brzmienie nieładne, niemiłe. Trochę jak imię wiedźmy, która ma oswojonego szczura. Przyznam się, że moje kompetencje nie brną tak daleko, żeby zbadać etymologię tego słowa. Tyle tylko wiem, że дуга, to łuk. рад natomiast to bycie radym i gdyby złożyć to w całość powstałaby sielska wizja zaprzeczająca brzmieniu słowa ALE obawiam się, że w tym dzieleniu słowa na wyrazy trochę mnie poniosło i to wcale nie jest tak.

Ale poeta by powiedział, że czemu nie?

Ale i tak dłuuugo jeszcze irysowego, radego, deszczowego łuku na razie nie zobaczymy.

Cytaty - "Fear of Flying" Erica Jong

"Was it a voice? Or was it a thump? Something even more primitive than speech. A kind of pounding in my gut which I had nicknamed my 'hunger-thump'. It was as if my stomach thought of itself as a heart. And no matter how I filled it - with men, with books, with food, with gingerbread cookies shaped like men and poems shaped like men and men shaped like poems - it refused to be still. Unfillable - that's what I was. Nymphomania on the brain. Starvation of the heart."

"How can I know what I think unless I see what I write? My writing is the submarine or spaceship which takes me to the unknown worlds within my head. And the adventure is endless and inexhaustible. If I learn to build the right vehicle, then I can discover even more territories. And each new poem is a new vehicle, designed to delve a little deeper (or fly a little higher) than the one before."

"When a man says no, it's no. When a woman says no, it's yes, or at least maybe. There is even a joke to that effect. And little by little, women begin to believe in this view of themselves. Finally, after centuries of living under the shadow of assumptions, they no longer know what they want and can never make up their minds about anything. And men, of course, compound the problem by mocking them for their indecisiveness and blaming it on the biology, hormones, premenstrual tension."

"Write for your own eyes only. If you think about the public, any public, you're likely to be blocked."

2010-11-03

"The Rose Tattoo" Tennessee Williams


Wydana w 1951 roku sztuka znana (czy tam "znana") w Polsce pod tytułem "Tatuowana róża". To trzecia sztuka Williamsa, którą przeczytałam. Może nie równie delikatna jak "Szklana menażeria", ale i tak pomyślana w ten sposób, żeby chciało się myśleć. To lubię.

Co mi się podoba u Williamsa? Te niezrównoważone bohaterki! O ileż lepiej reprezentują faktyczną, wewnętrzną kobiecą energię, niż to oklepane i sztucznie im (nam) doklejone "ciepło" i "chęć tworzenia domowego ogniska". Skąd on zresztą to wszystko wiedział? Ano niektórzy krytycy twierdzą, że wszystkie te kobiety, to tak naprawdę stłamszeni homoseksualni mężczyźni. Czyli Williams we własnej osobie. Ale myślę, że w zasadzie wychodzi na to samo, jedni i drudzy reprezentują grupy, którym poważnie okrojono prawo do opowiedzenia swojej historii, do wyrażenia się. "Nikt mnie nie bierze serio. Jak tu nie zwariować?"

"The Rose Tattoo" różni się trochę od "The Streetcar Named Desire" i "The Glass Menagerie" przesadnym nagromadzeniem symboli (zwłaszcza do przesadyzmu postąpiono z różą), znaków i przesądów. Główna bohaterka wywołuje sprzeczne uczucia. Trzy lata po śmierci męża, który zresztą miał inną babę, ona wciąż żyje tylko wspomnieniami o nim. Temperamentna kobieta, która potem opowiada ku uciesze sąsiadek tuż przed swoim domem, jak to kochała się ze swoim mężem codziennie, teraz odmawia sobie wszelakiej przyjemności i tego samego oczekuje od dorastającej córki. Swój temperament okazuje w inny sposób i po prostu SZALEJE i doprowadza do szału innych. Aż do spotkania pewnego faceta, który jest kopią (kiepską) jej męża.

Wszystko to niby zawiera jakieś elementy komediowe i slapstickowe, ale ja się aż tak specjalnie ich nie dopatrzyłam. Dla mnie większość miała charakter bardziej tragiczny i tragizujący. Motyw tłumionej seksualności, która wpływa na nasze życie i (tak!) samopoczucie, został przez wielu skrytykowany jako płytki. Płytki czy nie, i jakkolwiek nie każdy lubi się do tego przyznawać, wpływ seksualność na nasze życie ma OGROMNY. Trzeba zresztą pamiętać, że sam Williams nie oddzielał seksu od uczuć, emocji, pasji. Bo i zresztą na co komu taki seks.

"The memory of a love don't make you unhappy unless you believe a lie that makes it dirty".

Tak sobie trochę czytałam na temat tej sztuki w "Tennessee Williams: a guide to research and performance" i "Tennessee Williams: a casebook" (do obczajenia na Google Books) i nie zauważyłam w tych opracowanio-esejach wzmianki o zazdrości, chęci posiadania całego człowieka. Serafina, główna bohaterka, myślała, że mąż należał tylko do niej (także w łóżku). Kiedy okazało się, że się co do tego pomyliła, roztrzaskała urnę z prochami męża o ścianę.

To samo robimy my, kiedy kogoś mocno kochamy. Wysłuchujemy o przeszłości tej drugiej osoby, kiwamy głowami, tak miałeś kiedyś kogoś tam i kogoś jeszcze. Ale szybko, jak najszybciej wyrzucamy to z pamięci. "Nie chcę tego wiedzieć. Jesteś MÓJ".

Jednocześnie wiedza o tym, że ktoś nie był, nie jest, i być może nie będzie należał tylko do nas, czyni nas wolnymi. Nie ponosimy już tej strasznej odpowiedzialności za bycie dla kogoś osobą JEDYNĄ. Rzucamy urną o ścianę i nakierowujemy swoją energię na rzeczy słuszne, na rzeczy, których potrzebujemy, na rzeczy, w które głęboko wierzymy.

Uff. No i dobrze.