Strony

2010-11-03

"The Rose Tattoo" Tennessee Williams


Wydana w 1951 roku sztuka znana (czy tam "znana") w Polsce pod tytułem "Tatuowana róża". To trzecia sztuka Williamsa, którą przeczytałam. Może nie równie delikatna jak "Szklana menażeria", ale i tak pomyślana w ten sposób, żeby chciało się myśleć. To lubię.

Co mi się podoba u Williamsa? Te niezrównoważone bohaterki! O ileż lepiej reprezentują faktyczną, wewnętrzną kobiecą energię, niż to oklepane i sztucznie im (nam) doklejone "ciepło" i "chęć tworzenia domowego ogniska". Skąd on zresztą to wszystko wiedział? Ano niektórzy krytycy twierdzą, że wszystkie te kobiety, to tak naprawdę stłamszeni homoseksualni mężczyźni. Czyli Williams we własnej osobie. Ale myślę, że w zasadzie wychodzi na to samo, jedni i drudzy reprezentują grupy, którym poważnie okrojono prawo do opowiedzenia swojej historii, do wyrażenia się. "Nikt mnie nie bierze serio. Jak tu nie zwariować?"

"The Rose Tattoo" różni się trochę od "The Streetcar Named Desire" i "The Glass Menagerie" przesadnym nagromadzeniem symboli (zwłaszcza do przesadyzmu postąpiono z różą), znaków i przesądów. Główna bohaterka wywołuje sprzeczne uczucia. Trzy lata po śmierci męża, który zresztą miał inną babę, ona wciąż żyje tylko wspomnieniami o nim. Temperamentna kobieta, która potem opowiada ku uciesze sąsiadek tuż przed swoim domem, jak to kochała się ze swoim mężem codziennie, teraz odmawia sobie wszelakiej przyjemności i tego samego oczekuje od dorastającej córki. Swój temperament okazuje w inny sposób i po prostu SZALEJE i doprowadza do szału innych. Aż do spotkania pewnego faceta, który jest kopią (kiepską) jej męża.

Wszystko to niby zawiera jakieś elementy komediowe i slapstickowe, ale ja się aż tak specjalnie ich nie dopatrzyłam. Dla mnie większość miała charakter bardziej tragiczny i tragizujący. Motyw tłumionej seksualności, która wpływa na nasze życie i (tak!) samopoczucie, został przez wielu skrytykowany jako płytki. Płytki czy nie, i jakkolwiek nie każdy lubi się do tego przyznawać, wpływ seksualność na nasze życie ma OGROMNY. Trzeba zresztą pamiętać, że sam Williams nie oddzielał seksu od uczuć, emocji, pasji. Bo i zresztą na co komu taki seks.

"The memory of a love don't make you unhappy unless you believe a lie that makes it dirty".

Tak sobie trochę czytałam na temat tej sztuki w "Tennessee Williams: a guide to research and performance" i "Tennessee Williams: a casebook" (do obczajenia na Google Books) i nie zauważyłam w tych opracowanio-esejach wzmianki o zazdrości, chęci posiadania całego człowieka. Serafina, główna bohaterka, myślała, że mąż należał tylko do niej (także w łóżku). Kiedy okazało się, że się co do tego pomyliła, roztrzaskała urnę z prochami męża o ścianę.

To samo robimy my, kiedy kogoś mocno kochamy. Wysłuchujemy o przeszłości tej drugiej osoby, kiwamy głowami, tak miałeś kiedyś kogoś tam i kogoś jeszcze. Ale szybko, jak najszybciej wyrzucamy to z pamięci. "Nie chcę tego wiedzieć. Jesteś MÓJ".

Jednocześnie wiedza o tym, że ktoś nie był, nie jest, i być może nie będzie należał tylko do nas, czyni nas wolnymi. Nie ponosimy już tej strasznej odpowiedzialności za bycie dla kogoś osobą JEDYNĄ. Rzucamy urną o ścianę i nakierowujemy swoją energię na rzeczy słuszne, na rzeczy, których potrzebujemy, na rzeczy, w które głęboko wierzymy.

Uff. No i dobrze.

Brak komentarzy: