Strony

2010-12-31

"Romans Teresy Hennert" Zofia Nałkowska

Oto i Nałkowska. Znamy "Medaliony", znamy "Granicę". Ta ostatnia zresztą, kiedy czytałam ją jako lekturę szkolną, przyprawiała mnie o siermiężną nudę.

"Romans" jest książeczką krótką (180 stron), więc postanowiłam dać jej szansę. Tematem powieści jest... cóż, romans, a raczej obsesyjne zauroczenie jakim darzy Teresę Hennert, zamężną kobietę w średnim wieku, enigmatyczny pułkownik Omski. Oprócz nich poznajemy całe tabuny innych bohaterów: profesora Laternę o epikurejskim spojrzeniu na świat, pogardzającego nim syna przesyconego chęcią zmian i rewolucji, wrażliwą kurę domową z wyboru - Binię, zmęczonego wyrzutami sumienia poetę Lina itede itepe, na tym lista naturalnie się nie kończy. Przy tak małej objętości i tylu bohaterach czasem ciężko ogarnąć i zrozumieć na czym polegają ich problemy i skąd się biorą.

Niezrozumienie bierze się także skąd indziej. Powieść jest głęboko osadzona w realiach Polski po I Wojnie Światowej często mówi mimochodem o aktualnych ówcześnie problemach, o których trudno wiedzieć współczesnemu czytelnikowi. Chyba że jest on specjalistą od historii międzywojennej. Tak naprawdę czasami ma się wrażenie, że cały "romans" i inni bohaterowie są tylko pretekstem do snucia różnych polityczno-społecznych rozważań. Niektóre z nich są jednak uniwersalne, jak np. długi wywód profesora Laterny pod koniec utworu przekonywujący o tym, że choćbyśmy nie wiem jak się zapierali, polityka jest w naszym życiu, jesteśmy poddani jej działaniom, tworzymy ją. Albo następujący wywód jego syna, Andrzeja: "To, co było wszędzie i co kompromituje ludzi, przerzuca się na jedną stronę frontu, aby kompromitowało nację. I oto te fakty są potrzebne jako zarzewie. Są płodne, są wciąż rodzące nienawiść i chęć odwetu, są nieśmiertelne."

Styl Nałkowskiej jest dość przejrzysty, a jednocześnie gęsty. Opisy są nie za długie, ale zawierają w sobie wiele szczegółów. Bardzo filmowe sceny. W niektórych opisach ukryta jest symbolika. Na przykład w kilkustronicowej relacji z konkursu hippicznego, gdzie konie zostają podzielone na te piękne i te bez gracji, niezależnie od tego jak dobrze udaje im się pokonywać przeszkody. A "przecież jednak biegają, skaczą, trudzą się, nie wiedząc o tym, że żyją bez piękności."

Polecam tę książkę fanom dwudziestolecia międzywojennego i klasycznie skonstruowanych powieści do przeczytania w dwa wieczory. Na mnie nie wywarła ona szczególnego wrażenia, pomimo ciekawych fragmentów, ale cieszę się, że dałam Zofii Nałkowskiej drugą szansę. Żeby nie było, że szkoła mi ją obrzydziła!

2010-12-29

"O literaturze" Umberto Eco

Ten ładnie wydany zbiór esejów zakupiłam już dość dawno w jakiejś miłej duszy i portfelowi cenie. Leżało to na półce i czekało na swój szczęśliwy dzień. W końcu, skoro czeka na mnie także lektura "Dzieła otwartego" oraz "Nie myśl, że książki znikną", stwierdziłam, że nie warto się opierać, chodzić wkoło Umberto Eco na palcach, tylko się za to zabrać.

Nie jest to jednak pierwsza rzecz Eco, z jaką miałam do czynienia. Wieki temu przeczytałam "Tajemniczy płomień królowej Loany" i jedyne co z tego pamiętam, to że główny bohater kolekcjonował cytaty o chmurach. Więc nie bardzo wiem, czy to się liczy. Była też krótka i urocza przygoda z "O bibliotece". Przez ostatnie 2 lata na pewno miałam też styczność z jego paroma artykułami, lub ich fragmentami, z dziedziny semiologii / teorii literatury. A więc teraz nareszcie coś mającego znamiona CAŁOŚCI. Eseje na mój ulubiony temat: "O literaturze".

Umberto Eco jest fanem Joyce'a i Borgesa, czego bynajmniej nie ma ochoty ukrywać. Wreszcie rzucił mi trochę świata na ogólny sens "Finnegans Wake" tego pierwszego i zaintrygował hipertekstualnością twórczości drugiego. Naturalnie musiał tu znaleźć się również esej "O symbolu" będący przyganą do przyzwyczajenia jakim stało się wywalanie każdego tekstu "na lewą stronę", doszukiwanie się wszędzie drugiego znaczenia. Są rozważania o stylu, pouczenia na temat pożyteczności fałszu, nie tylko w literaturze. Eseje lawirują pomiędzy filozofią, teorią literatury, historią, lingwistyką. Prawdziwa uczta dla mojego mózgu, a jednocześnie doświadczenie uczące pokory - jeszcze dużo nauki przede mną.

Najbardziej przypadł mi do gustu esej zatytułowany "Ironia intertekstualna i poziomy lektury", bo intertekstualność należy do moich głównych pod-zainteresowań (Szuflada: literatura, przegródka: teoria literatury, pudełeczko: intertekstualność ;)), a włoski badacz wszystko ciekawie przedstawia nam, także na podstawie własnych dzieł, problem spostrzegania przez czytelnika elementów intertekstualnych, odniesień do innych tekstów; określa kim jest czytelnik semantyczny, a kim czytelnik krytyczny. Drugim naprawdę fascynującym dla mnie rozdziałem był ten ostatni, w którym Eco opowiada o własnym pisarstwie, o tym jak skrupulatnie przygotowywał się do kreowania świata swoich powieści, o tym jak wielokrotnie poprawiał maszynopisy, notatki i wydruki, o tym jaki smutek ogarniał go za każdym razem kiedy pisanie dobiegało końca.

Nie wszystko jednak jest aż tak cudowne, bo trzeba przyznać, że momentami eseje trochę nużą. Sam autor wydaje się czasem zmęczony zazwyczaj klarownym, nawet lekko żartobliwym, stylem, i zaczyna sadzić zdania niezwykle i uczenie ciężkie. Niektóre szkice cierpią przez to bardziej, niż inne. Jeden z nich całkowicie pominęłam, nie ze względu na zawiłości jednak, a na całkowitą nieznajomość tematu. Chodzi o esej zatytułowany "Mgły Valois" - bardzo szczegółowa (nawet opatrzona dwoma rysunkami!) analiza opowiadania "Sylwia" Gérarda de Nervala, którego nie znam.

Mimo wszystko zaznaczyłam sobie wiele fragmentów i lekturę uważam za udaną. Polecam wszystkim, którzy lubią czytać... właśnie "o literaturze" :)

2010-12-26

Wypasione stosy świąteczno-zbierackie

Nareszcie po raz pierwszy od X czasu publikuję porządne stosy zamiast 2-3 nowych książeczek (bo zawsze chcę się szybko pochwalić, a nie czekać aż się z nich uzbiera pełnokrwisty stos).

Pierwszy z nich, ten bardziej kolorowy, to prezenty na święta:



Od dołu:

"Dziennik, tom 1" Sławomir Mrożek - Bardzo się cieszę z tej pozycji. Jakoś fakt wydania tych dzienników umknął mojemu wrażliwemu na nowości literackie oku, ale teraz będę trzymać rękę na pulsie, bo w drodze są jeszcze dwa tomy.

"Muzeum niewinności" & "Cevdet Bej i synowie" Orhan Pamuk - Czy muszę tu coś dodawać? Przechodzę metafizyczne szczytowanie à la Kordian, kiedy myślę o lekturze tych dwóch książek.

"1Q84" Haruki Murakami - No to zobaczymy co tam nowego Haruki nawymyślał i czy będzie warto czekać na następną część. Miejmy nadzieję. Aczkolwiek, szczerze powiedziawszy, wszelkie pomysły "trylogiczne" przyprawiają mnie o lekkie mdłości.

"Wykluczeni" Elfriede Jelinek - Nareszcie, nareszcie. Chora powieść napisana chorym stylem Jelinek. Dla takich doznań się żyje. W ogóle muszę zakupić więcej jej rzeczy.


Teraz pora na stos trochę bardziej wymięty i blady. Pierwsze cztery książki od góry pożyczyłam od babci, a pozostałe zakupiłam na allegro:



Od góry jadąc:
Dwie małe książeczki z opowiadaniami Tadeusza Różewicza i Tadeusza Hołuja. Tego pierwszego opowiadania raczej znam wszystkie, ale nie szkodzi przeczytać je jeszcze raz w takim jednowieczorowym formacie. Tego drugiego nie znam, aczkolwiek nazwisko obiło mi się o uszy.

"Romans Teresy Hennert" Zofia Nałkowska - Zaczęłam nieopatrznie czytać pierwsze kilka stron i... chyba się wciągnęłam.

"Dubrowski" Aleksander Puszkin - Ładne stare wydanie z drzeworytami.

"Matka i córka" & "Raj" Alberto Moravia - Nie czytałam jeszcze nic tego autora, a ostatnio wydawnictwo Znak (bodajże) go ożywiło na polskim rynku, więc warto się obznajomić. "Matka i córka" to powieść wydana w starej serii Nike Czytelnika (Ta grafika przedstawiająca rzeźbę Nike z Samotraki zawsze wyglądała dla mnie raczej jak jakiś przerażający kaszaloto-słoń. Ups.). "Raj", natomiast, to zbiór opowiadań, który ma okładkę tak idiotycznie brzydką, że jest to aż niewiarygodne. Przy okazji recenzji, kiedyś tam, na pewno nie omieszkam jej ujawnić w pełnej krasie.

Te pisma wybrane Norwida, które tu widnieją, to listy. Jestem jego wielką fanką i bardzo chętnie poczytam sobie go także w wersji bezrymowej.

"Proza nagła" & "Gwiazda spada" Jalu Kurek - Te dwie książki zamówiłam przez przypadek, ale to za długa i zbyt nudna historia, żeby ją przytaczać. Wszystkiemu winne jest moje nieogarnięcie. Ale kosztowały mnie dodatkowo tylko 6 złociszy, więc niech będzie. "Proza nagła" wydaje się ciekawa. Są to różnego rodzaju zapiski i pomysły na opowiadania jednego z naszych czołowych futurystów. "Gwiazda spada" jest natomiast dość podejrzaną pozycją, bo nigdzie nie ma do niej jakiegokolwiek opisu i w ogóle NICZEGO. No zobaczymy, takie niespodzianki też są czasem dobre.

I to już wszystko na teraz. Czytam dalej, bo nowe nabytki zobowiązują (?) ;)

2010-12-25

"The Bloody Chamber" Angela Carter

Jedną z największych zbrodni polskich wydawców jest niemal całkowity brak zainteresowania prozą Angeli Carter. Kilka jej powieści zostało przetłumaczonych, w tym niedawno wydana przez Znak pt. "Mądre dzieci". Jednak mały zbiorek opowiadań będący tematem tego wpisu, czy chociażby "Love", książkę, którą uważam za arcydzieło, chociaż czytałam ją dobre parę lat temu, ich czytelnik polski, a niezainteresowany czytaniem w oryginale, raczej nie pozna. A szkoda!

"The Bloody Chamber" to na nowo przez Carter napisane bajki... Czerwony Kapturek, Sinobrody, Piękna i Bestia, Kot w Butach. Czy muszę dodawać, że nie są to bajki dla dzieci? Przede wszystkim dlatego, że przesycone są cielesnością, tą drugą stroną legend i baśni, która nigdy nie jest w nich eksponowana, a jedynie sugerowana przez wilka pożerającego babcię, albo przez Sinobrodego zabijającego swoje żony. Autorka daje tym ziarnkom przemocy i związków męsko-damskich, jakimi raczą nas oryginalne opowieści, rozkwitnąć w baśnie pełne namiętności. Namiętności, które jest jak róża - odurza zapachem, rani do krwi.

Wszystkie opowiadania skupiają się na związkach między kobietą a mężczyzną, gdzie więcej się traci, niż zyskuje. Te związki są pułapką, odosobnieniem, przekleństwem, ale jednocześnie są nieuniknione. Kobiety z tych opowiadań nie są zakochującymi się słodkimi idiotkami. Są, owszem, bezbronne, ale bezbronne wobec tego, co dzieje się z nimi, wewnątrz, nie bezbronne wobec tego co na zewnątrz. Ich ciało nie jest ofiarą dla mężczyzn. Jest zagadką, to w nim mieszka zagubiona, ale namiętna, dusza, więc posiada ono tajemniczą siłę.



Język. Jest piękny. Gęsty jak miód, odurzający. Zdania następują po sobie jak leniwe koty, trudno oderwać wzrok od ich majestatycznych niespiesznych kroków. Takie bajki mogłabym czytać często ;)

Jeden z cytatów, który sobie wypisałam. Nie reprezentuje on może piękna stylu Angeli Carter w 100%, ale jest niezwykły, mimo (czy może właśnie dlatego) iż mówi o powszechnym, dobrze znanym (każdemu kto kocha) pragnieniu:
"His skin covers me entirely; we are like two halves of a seed, enclosed in the same integument. I should like to grow enormously small, so that you could swallow me, like those queens in fairy tales who conceive when they swallow a grain of corn or a sesame seed. Then I could lodge inside your body and you would bear me."

Muszę zapolować na więcej jej powieści gdzieś, może nawet kupię te "Mądre dzieci". Bo warto.

Cóż, wiedziałam, że jak zacznę Witkacego, to będę go miętlić długo, więc w międzyczasie czytam też inne rzeczy... Zwłaszcza, że mam nowy świąteczny stos z książkami, które najchętniej zaczęłabym czytać wszystkie na raz od razu. Stos może zaprezentuje jutro ;)

2010-12-17

Ponownie nowe książki.

Wiecznie tylko kupuję i kupuję, aż jestem tym znudzona. Jeszcze za chwilę powinny przyjść jakieś dziwne tytuły z allegro. Oj.



Od lewej:
"No właśnie co" Samuel Beckett - wreszcie żeśmy się w tym zimnym kraju doczekali dzieł wybranych Becketta. O jak dobrze. Jestem ogromną, niemalże wyznaniowo-opętańczą, fanką "Czekając na Godota", ale niczego więcej nie czytałam jeszcze. Wstyd i żal.

"Nauczyciel pożądania" Philip Roth - znowu jakieś hardkory dołujące Philipa Rotha. Na razie nie przeczytam, bo mam dosyć dołów i bez tego :P Okładka brzydka jak obrażony pawian, ale trzeba pochwalić Zysk, że wydał na niefajnym papierze, w miękkiej nijakiej oprawie, ale dzięki temu UWAGA! cena jest normalna, czyli 19 zł. A z drugiej strony druk sam w sobie jest przyzwoity i nie za mały. Żeby tak wszyscy chcieli wydawać takie tanie pockety takich nazwisk jak Roth... Ech.

"Ciotka Julia i skryba" Mario Vargas Llosa - bo to sromota okrutna, że jeszcze nic nigdy nigdzie jego. Oprócz napoczętych "Miasta i psów" lata temu... Ale to się nie liczy!

Książki zakupiłam w przypływie gotówki w poznańskiej księgarni "Jedynka". Chodziły jakieś słuchy, że księgarnia miała upaść, ale na razie działa i bardzo się cieszę, że udało mi się ją wesprzeć, zamiast wtykać pieniądze do i tak już nimi zapchanego Empiku (Wystarczy, że tam film na prezent kupiłam, bo nie znam alternatywy jeśli chodzi o filmy. Chyba, że jakaś inna sieciówa :/).

2010-12-14

"Likwidacja" Imre Kertész

Kupiłam "Likwidację" już dawno za kilka złotych, bez przekonania, ot tak. Bez przekonania dlatego, że lata temu przeczytałam "Kadysz za nienarodzone dziecko" i nie przypadła mi ta książka do gustu ani trochę. Ale cóż, miałam wtedy jakieś 17-18 lat, w głowie bajzel stylu Żeromskiego i poezji Skamandrytów, to co się dziwić, że Kertésza nie czułam ni w ząb.

Do tej książeczki, cieniutkiej, podeszłam więc bez żadnych specjalnych oczekiwań. I rozczarowałam się, tak jak lubię najbardziej, czyli pozytywnie. Główny bohater, redaktor Keserű, po śmierci tłumacza i pisarza B. poszukuje "powieści życia", którą B. musiał przecież napisać. I napisał. Ale nikt nigdy jej nie przeczyta, bo powieść ta jest tylko eksplikacją odmowy radości życia przez B., a także, pod jego wpływem, przez jego żonę, Judit. Nikt nigdy jej nie przeczyta, bo ta powieść pozostanie tylko pomiędzy nimi.

Dużo tutaj refleksji na temat czytania i pisarstwa. "Tak drzemie we mnie wiele książek, lepszych i gorszych. Najrozmaitszych. Zdania, słowa, akapity i wersy, niczym niespokojni sublokatorzy, nagle budzą się do życia, wałęsają się samotnie, albo rozpoczynają w mojej głowie hałaśliwy dialog, którego nie potrafię uciszyć". Redaktor nazywa to "chorobą zawodową", ale to może tyczyć się każdego, kto nie potrafi żyć bez książek.

Związki i relacje międzyludzkie stanowią esencję tej krótkiej powieści. Zwłaszcza damsko-męskie. Zastanawia, na początku, że tak dużo w nich goryczy a tak mało miłości. Ale już za chwilę okazuje się, że dużo w nich miłości, a goryczy jest tylko odrobina, ale jest to absolutnie niezbędna odrobina. Ponadto - historia, obezwładniająca, dusząca, ale nadająca kształt. Koniec komunistycznej dyktatury, kolejna zmiana, nie jest w tej książce czymś pozytywnym. Oznacza kres ucisku, ale stanowi nieznane, wątpliwe, puste. Odkształceni przez poprzednie wydarzenia bohaterowie mogą się wreszcie rozrosnąć według własnej woli. Ale chyba już nie potrafią...


Teraz moją lekturą jest "Pożegnanie jesieni" Witkacego, tak się cieszę, że nareszcie się za niego zabrałam, bo to był czas najwyższy! No!

2010-12-12

"Nowe życie" Orhan Pamuk

Z początku, po kilkudziesięciu pierwszych stronach, miałam wrażenie, że przechodzę przez odczarowanie. Że jednak nie wszystko co Pamuk napisał jest świętością i że nie trzeba tak przeżywać. I kiedy właśnie zaczęłam sobie tak arogancko poczynać w myślach, pod koniec musiałam przyznać ze skruchą: To jednak mnie rozwala.

Zaczyna się od książki. Książki, która może tak naprawdę symbolizować je wszystkie. Główny bohater po jej przeczytaniu rozpoczyna nowe życie, rozpoczyna je, chociaż wydaje mu się, że tylko go poszukuje. Spotyka również inne osoby, także czytelników tej samej książki, które radzą sobie z ciężarem nowego życia jak mogą. Czy książka symbolizuje tylko i wyłącznie intertekstualną plątaninę cytatów, wizji, opisów przeżyć, znaków? Oznacza ona również ciężar egzystencji świadomej, ciężar wszystkich uczuć i poczynań, kronikę konfliktu świata rzeczywistego i świata naszej wyobraźni.

"Nowe życie" jest dosłownie kopalnią symboli i tysięcy możliwych odczytań. Kiedy wracam do tej, ukończonej poprzedniego dnia, powieści, jedno skojarzenie goni drugie, nie dając dojść do słowa trzeciemu (Chociaż to nic dziwnego, w moim mózgu tak się często dzieje). Jazda autobusami po całym kraju, dusze przedmiotów, filmy, zapamiętane i postrzegane fragmentami, upał o 9-tej rano. Z prozą Pamuka jest jak z poezją, trzeba, za przeproszeniem, obnażyć wszystkie swoje emocjonalne sensory w kontaktach z nią. Nie ma co za dużo wątpić, rozmyślać o noblach, ani o stosunkach wschód-zachód za bardzo też nie, ani nawet o literackich wpływach. Trzeba po prostu czytać i poddać się przygniatającej nostalgii za tym co było i przeleciało przez palce szybciej niż zdążyliśmy się temu przyjrzeć.

Co podoba mi się też u tego autora, a to dopiero trzecia jego powieść, którą przeczytałam, to absolutny brak stygmatyzacji czynów i uczuć powszechnie uznawanych za karygodne (morderstwa, zazdrości, nienawiści, zawiści). Refleksja na ich temat jest pełna pokory. Wszystkie te mroczne aspekty są nieuniknione, są nieodłączną częścią życia, włącznie z morderstwem, choć może postrzeganym bardziej metaforycznie...

Cytat z recenzji "The Guardian" walnięty na przodzie okładki mówi: "Można na punkcie tej książki obsesji". Zazwyczaj jak czytam takie rzeczy to prycham, i tak też musiałam na początku na to zareagować, ale po skończonej lekturze książki, nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. "Nowe życie" przyprawiło mnie o co najmniej jeden sen bezpośrednio zainspirowany książką, o którym nie mogę przestać myśleć!

Ale pora kończyć te wynurzenia. Jeszcze tylko dodam, że cieszę się, że od Świętego Mikołaja dostanę "Muzeum niewinności" i "Cevdet bej i synowie" :D

2010-12-11

A teraz muzycznie...

Wygląda na to, że 90% notek, które tu zamieszczam jest o książkach. Jednak nie żywię się tylko książkami. Bo muzyki, na przykład, słucham kiedy tylko mogę. Może nie wywołuje ona u mnie tyle żrąco-palących emocji, co za nastolatki (ech tobyłyczasy!). Ale wciąż ciężko by było bez niej żyć...

Od jakiegoś roku, dwóch lat zrobiłam się też dość muzycznie patriotyczna i regularnie śledzę bloga We Are from Poland, a jak mnie coś zaciekawi, to kupuję. Bo to co leci po radiach, ci polscy wykonawcy mainstreamowi, to jakiś żart jest. Można by się załamać, ale jak dobrze poniuchać i poszukać, okazuje się, że polskiej ambitnej muzyki jest sporo. Szkoda tylko, że wielu z tych wykonawców decyduje się tak ostro obstawiać przy śpiewaniu po angielsku. No ale to taki trend wszędzie na świecie.

Więc zaprezentuję pokrótce, bo czemu i nie, co tam ostatnio u mnie gra, śpiewa i brzęczy polskiego właśnie.

Po pierwsze, nie będę oryginalna, album "Blanik" Indigo Tree. Minimalistyczna okładka niewiele mówi o ich klimatach, ale okładka debiutanckiej płyty już tak. Znajduje się na niej zdechła żaba z wywalonym jęzorem. Ale jak to, taka urzekająca muzyka, jak to do żaby zdechłej tak przyrównywać? No bo to się ze stawem kojarzy, a muzyka jest jak ze stawu, tu rzęsa wodna, tam żaba, tu muł i błoto. Ale jest słonecznie, mimo wszystko zielono, ciepło i naturalnie. Bo melodie są ciepłe i naturalne, aczkolwiek przynależą tylko do mikrokosmosu jedynego w swoim rodzaju stawu jakim jest Indigo Tree. Można usiąść na brzegu, zamoczyć stopy w ciepłej wodzie, trochę się zamulą pięty, co tam. Trzeba dać się ponieść, a raczej położyć. I słuchać. Nie wiem jak to zrobili, ale druga płyta jest tak samo dobra jak pierwsza. Znowu staw, żaba, rzęsa, trzcina. Wszystko takie znane, a tak nowe. Każda melodia już zasłyszana, a jednak nieznana. Naprawdę dobra rzecz.

Po drugie, "Western Lands" Kristen. Posiadam dwie pierwsze płyty tej grupy, zakupiłam je w dość zamierzchłych czasach (być może był to jakiś przed-zryw muzycznego patriotyzmu), a pozostałe dwie znam tylko pobieżnie, trochę i z doskoku. A tę zakupiłam sobie i nie za bardzo wiem, co o niej myśleć. Specyficzny klimat z pierwszych płyt pozostaje, słuchanie Kristen można porównać do pobudki w nieznanym, pustym mieszkaniu na blokowisku o godzinie piątej nad ranem, kiedy wschodzące słońce odbija się od białych ścian. I niekoniecznie jest to pobudka na kacu (chociaż jest taka opcja). Ich muzyka ma też w sobie coś jazzującego. Podsumowując te bajzlaste spostrzeżenia, nowa płyta jest jak poezja Franka O'Hary, nie do końca kumam, ale czasem znajdę wyrywek i skrawek, który mnie olśni, dlatego czytam / słucham dalej...

Po trzecie, będzie bardzo króciutko, bo chciałam tylko zachęcić wszystkich, którzy lubią Muzykę Naprawdę Dziwną, do ściągnięcia albumu Maria Celeste, za darmochę na ich stronie. Fajnie grają, ale nie każdemu może to przypaść do gustu. Trochę momentami "łoją", mało słucham muzyki "łojącej", jednak czasem trzeba. Dziś sobie zapuściłam tę płytę i niektóre teksty mnie rozwaliły, są absurdalne i mocne. No i po polsku!

Jutro wieczorem będzie recenzja Pamuka chyba, bo zostało mi tylko 60 stron, a po południu będę miała 3 godziny bardzo nudnych wykładów... Boję się nawet, że te 60 stron nie wystarczy :P

2010-12-06

"When We Were Orphans" Kazuo Ishiguro

To pierwsze moje spotkanie z Ishiguro i oceniam je raczej nijak. A wielka to szkoda i lekka rozpacz, bo to w końcu nie byle kto, ale I-shi-gu-ro. Nie wiem czego się spodziewałam, może krzyżówki McEwana i Murakamiego z domieszką jakiejś grzmiącej postkolonialnej nuty. No postkolonializm zarysowany jest w tej powieści, owszem. Ale grzmi słabo. Raczej pobrzmiewa z lekka...

Książka ma jakieś 370 stron z czego pierwsze 250 można uznać za długą, bardzo długą uwerturę. Mamy w tym mega wstępie wspomnienia głównego bohatera, co nieco o jego obecnych poczynaniach, oraz opis poznania tej Kobiety (a na imię jej Sarah było). Sam nasz bohater jest dość nudnawy i beznamiętny. W zasadzie niewiele się o nim dowiadujemy. Może tylko tyle, że jest detektywem i że jest irytujący. Jego Kobieta jest równie denerwująca. Fakt, że mówiła całkiem serio (chociaż kto ją tam wie) o związku tylko ze znanym, ogółowi "dobrze robiącym", mężczyzną jak o życiowej misji, nie przekonuje mnie do niej ani trochę.

A jaki styl! Każde zdanie jest odmierzone linijką i chyba suwmiarką również. Czegoś takiego nie widziałam jeszcze. Ja rozumiem, akcja się odbywa z dawien dawna, głównie pod koniec lat 30-tych, ale TE zdania, TE zdania! Ktoś by powiedział "No to co, elegancki, smokingowy, operetkowy styl pisania. Co w tym złego?" Niby nic. Ale po stu takich stronach człowiek się czuje taki zmaltretowany przez krystaliczność angielskiej składni, że nie wie co ma ze sobą zrobić. Kazuo, poluzuj!

No więc jeśli bohaterowie tacy sobie, styl nie-tego, to może akcja? Akcja, owszem, na ostatnich 100 stronach. Nawet nie najgorsza, aczkolwiek nie pozbawiona patetyczności. Smutne zakończenie, nawet (NAWET!) nasuwa parę refleksji ogólnie egzystencjalnych, ale trochę za późno, trochę za słabo, i trochę zbyt naiwnie to nasuwanie się odbywa. Plus chyba tylko za zobrazowanie pewnego okresu historii Chin, o którym nie miałam zbyt wiele pojęcia.

Ale to może wina nieadekwatnego czytelnika, czyli mnie. Pewnie jestem trochę niesprawiedliwa, ale rozczarował mnie ten Ishiguro. Seriously.

2010-12-03

"Sztuka pierdzenia" Pierre Thomas Nicolas Hurtaut

Nie wiem co mnie pokusiło, ale od pierwszych zapowiedzi wydawnictwa słowo / obraz / terytoria wiedziałam, że muszę tę książkę zdobyć. Uwielbiam absurd w postaci czystej, czy, jak w tym przypadku, trochę przybrudzonej "mokrą materią". Na szczęście to mała książeczka, taka kieszonkowa, więc była niedroga. Mimo wszystko ładnie wydana, na grubym papierze. W środku ryciny (bez obawy, bardzo neutralne), starodawna stylizacja druku i, co zabawniejsze, strony pachną wydatnie nową książką nie bacząc na to, co opisują ;)

Sama treść jest naturalnie żartem, esejem w pseudonaukowym stylu o rodzajach pierdnięć i o zbawiennym ich skutku. Można jednak odczytać puszczanie wiatrów w szerszym sensie, jako... radość życia, nie podleganie konwenansom (takie staromodne słówko, ale jak bardzo zawsze aktualne!), pozbywanie się tego co nas zatruwa (a nie są to zawsze przecież tylko bąki ;)).

Trzeba też przyznać, że tłumacz, Krzysztof Rutkowski, musiał wykonać kawał dobrej roboty nad tą malutką ciekawostką. Niełatwo tłumaczyć teksty, które są żartobliwe, mimo iż utrzymane w poważnym tonie. Zresztą być może język polski jest też dostatecznie wdzięczny i obfity w rubaszności, podobnie jak francuski, co mogło ułatwić tłumaczowi zadanie. Ale i tak chwała mu za to, że na polski grunt sprowadził ten raczej nieznany drobiazg. Wydaje mi się, że angielskie tłumaczenie, na przykład, chyba nie istnieje...

Polecam na dobre trawienie!

2010-12-01

Mini stosik



Skromny ten stos, odrobinę zaśniedziały, naukowy i natchniony. Dziś wolę od góry:

"Sztuka pierdzenia" Pierre-Thomas-Nicolas Hurtaut - Niezmiernie mnie cieszy posiadanie tej książeczki. Zaczęłam już ją poczytywać w przerwach między Ishiguro (który ani mnie grzeje, ani ziębi, szczerze powiedziawszy). Określenie "uroczo obrzydliwy" nabiera nowego znaczenia, jeśli kiedykolwiek jakieś miało.

"Córka Tuśki" Gabriela Zapolska - pora na klasykę! Mieszczańska duszna atmosfera, gra pozorów i inne przyjemności. Spodziewam się dołów.

"Nikt nie rodzi się kobietą" - wybór tekstów feministycznych. Zaintrygowała mnie wzmianka o tej pozycji w "Gender dla zaawansowanych" Ingi Iwasiów, a na allegro była za prawie bezcen. Takie deale to ja lubię.

"Seks, narkotyki i czekolada" Paul Martin - ostatnio interesuję się tematyką przyjemności (głównie seksualnej, ale nie tylko) od strony socjologicznej i kulturoznawczej (+ różnych okołodziedzin), a ta książka wspaniale się wpisuje w mój coraz to większy zbiór na ten temat.