Strony

2010-12-31

"Romans Teresy Hennert" Zofia Nałkowska

Oto i Nałkowska. Znamy "Medaliony", znamy "Granicę". Ta ostatnia zresztą, kiedy czytałam ją jako lekturę szkolną, przyprawiała mnie o siermiężną nudę.

"Romans" jest książeczką krótką (180 stron), więc postanowiłam dać jej szansę. Tematem powieści jest... cóż, romans, a raczej obsesyjne zauroczenie jakim darzy Teresę Hennert, zamężną kobietę w średnim wieku, enigmatyczny pułkownik Omski. Oprócz nich poznajemy całe tabuny innych bohaterów: profesora Laternę o epikurejskim spojrzeniu na świat, pogardzającego nim syna przesyconego chęcią zmian i rewolucji, wrażliwą kurę domową z wyboru - Binię, zmęczonego wyrzutami sumienia poetę Lina itede itepe, na tym lista naturalnie się nie kończy. Przy tak małej objętości i tylu bohaterach czasem ciężko ogarnąć i zrozumieć na czym polegają ich problemy i skąd się biorą.

Niezrozumienie bierze się także skąd indziej. Powieść jest głęboko osadzona w realiach Polski po I Wojnie Światowej często mówi mimochodem o aktualnych ówcześnie problemach, o których trudno wiedzieć współczesnemu czytelnikowi. Chyba że jest on specjalistą od historii międzywojennej. Tak naprawdę czasami ma się wrażenie, że cały "romans" i inni bohaterowie są tylko pretekstem do snucia różnych polityczno-społecznych rozważań. Niektóre z nich są jednak uniwersalne, jak np. długi wywód profesora Laterny pod koniec utworu przekonywujący o tym, że choćbyśmy nie wiem jak się zapierali, polityka jest w naszym życiu, jesteśmy poddani jej działaniom, tworzymy ją. Albo następujący wywód jego syna, Andrzeja: "To, co było wszędzie i co kompromituje ludzi, przerzuca się na jedną stronę frontu, aby kompromitowało nację. I oto te fakty są potrzebne jako zarzewie. Są płodne, są wciąż rodzące nienawiść i chęć odwetu, są nieśmiertelne."

Styl Nałkowskiej jest dość przejrzysty, a jednocześnie gęsty. Opisy są nie za długie, ale zawierają w sobie wiele szczegółów. Bardzo filmowe sceny. W niektórych opisach ukryta jest symbolika. Na przykład w kilkustronicowej relacji z konkursu hippicznego, gdzie konie zostają podzielone na te piękne i te bez gracji, niezależnie od tego jak dobrze udaje im się pokonywać przeszkody. A "przecież jednak biegają, skaczą, trudzą się, nie wiedząc o tym, że żyją bez piękności."

Polecam tę książkę fanom dwudziestolecia międzywojennego i klasycznie skonstruowanych powieści do przeczytania w dwa wieczory. Na mnie nie wywarła ona szczególnego wrażenia, pomimo ciekawych fragmentów, ale cieszę się, że dałam Zofii Nałkowskiej drugą szansę. Żeby nie było, że szkoła mi ją obrzydziła!

2 komentarze:

Ewa pisze...

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

Ja też znam Nałkowską tylko z czasów szkolnych. Z Medalionów, które zrobiły na mnie wielkie wrażenie i Granicy, której nie zdołałam doczytać do końca. Cieszę się, że o niej przypomniałaś. Dzięki temu pomyślałam sobie, że warto sprawdzić, jak odbiorę jej pisarstwo po latach, gdy mam inne doświadczenia i zainteresowania, niż w szkole. Wielokrotnie przekonałam się już, że to, co było dla mnie w młodości szczytem nudziarstwa, w dorosłym życiu zachwycało, i odwrotnie - ulubieni autorzy z lat młodzieńczych okazywali się pomyłką, gdy wracałam do ich książek.

pani Katarzyna pisze...

Dzięki. Wszystkiego najlepszego życzę Tobie również.

Kiedy chodziłam do szkoły średniej uwielbiałam klasykę, więc trochę dziwne, że "Granica" nie przypadła mi do gustu. Ale za to podchodziłam krytycznie do rzeczy, które podobały się zbyt wielu ludziom, z tego względu bardzo negatywnie nastawiłam się do "Mistrza i Małgorzaty", a skoro się uprzedziłam, to i mało się faktycznie zachwyciłam. Muszę więc koniecznie jeszcze kiedyś przeczytać tę książkę jeszcze raz.