Poddałam się „modzie na Munro” i wcale nie żałuję. Jeśli moda, to tylko taka - wartościowo przeciwstawna do „szału” np. na Pięćdziesiąt twary Greya (dzięki tej książce powstało za to wiele zabawnych recenzji, a to zawsze jakieś uzasadnienie dla jej istnienia). Wracając jednak do mojej lektury... Jak kiedyś może wspominałam, niechętnie zabieram się za zbiory opowiadań, chociaż mam dużo szacunku dla tej formy – bezlitosnej, bo ciasnej, gdzie niepotrzebne, czy niezręczne akapity mogą wszystko popsuć, podczas gdy w powieści pozostałyby, w najgorszym razie, niezauważone. Współcześni pisarze przyzwyczaili mnie do opowiadań-migawek, drobnych, acz wymownych, sytuacji z życia, czasami są to opowiadania-charakterystyki, gdzie robi się miejsce dla interesujących postaci, abyśmy mieli szansę ich poznać. Z pisarstwem Alice Munro jest trochę inaczej.
Jej opowiadania są po części charakterystykami, jednak ich akcja nie ogranicza się do pojedynczych sytuacji, a ma strukturę bardziej powieściową. Każde z opowiadań z tego tomu ma potencjał zostania powieścią – to jednak nie byłyby powieści dorównujące opowiadaniom. Przedstawione historie są doskonale wydestylowane, nie ma pobocznych wątków, pustosłowia, filozofowania. Są postacie, są związki. Jest cała paleta niebanalnych uczuć i spostrzeżeń. Zauważyłam również nieprzeciętną technikę narracyjną – czytelnik zazwyczaj jest „wrzucony” w sam środek, nie tyle wydarzenia, co egzystencji danych osób i przez następne kilka stron musi dokonać wysiłku, aby zrozumieć panujące relacje, czy chronologię niektórych wydarzeń. Większość, jeśli nie całość, opowiadań w Hateship, Friendship... jest skonstruowana w ten sposób, ale ta wtórność nie irytuje.
Trochę straszne są związki małżeńskie w tym tomie, wręcz okropne. Munro zazwyczaj, zdaje się, tkwi w latach 60-tych i 70-tych, bez względu na to, kiedy wydaje swoje książki, co niejako usprawiedliwa inercję zamężnych kobiet, chociaż nie wszystkie z nich są tak samo grzeczne i przykładne. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, autorka umieszcza w swoich tekstach wiele komentarzy odnośnie miejsca (czy też jeg braku) kobiet w społeczeństwie, czyni to bez moralizowania, bardzo inteligentnie, między słowami. Odszyfrowanie tych komentarzy sprawiało mi dużo satysfakcji. Z jakiegoś względu opowiadania w pierwszej osobie uważam za gorsze od tych, gdzie narracja prowadzona jest w trzeciej. Te ostatnie nieodmiennie były ciekawsze, barwniejsze i pełniejsze. Tę narracyjną zagadkę, być może, uda mi się wyjaśnić podczas lektury jej kolejnych opowiadań. Bo na pewno będą kolejne.
"Biedny nasz nieoszacowany phofesoh chhonicznie chohy na nieuleczalny wymiot" - mistrz Gombro
2012-10-19
"Hateship, Friendship, Courtship, Loveship, Marriage" Alice Munro
2012-10-16
"Ilustrado" Miguel Syjuco
Zwyciężczyni Man Asian Literary Prize z 2008, powieść Ilustrado autorstwa Miguela Syjuco, pozostawiła mnie raczej obojętną, chociaż również nieco skonfundowaną. Fundamentem fabuły jest fakt, iż główny bohater postanawia napisać biografię znanego na całym świecie filipińskiego pisarza – Crispina Salvadora – który traci życie w tajemniczych okolicznościach, czemu towarzyszy zniknięcie rękopisu, w zamierzeniu kontrowersyjnej, powieści. Bohater, noszący imię autora, powraca ze Stanów na Filipiny, aby tam przeprowadzić wywiady ze znajomymi i rodziną Salvadora, i wyjaśnić zaginięcie niedoszłej powieści, jak również kontynuować pracę nad biografią.
Istotą Ilustrado nie jest jednak treść, ale forma, w jakiej książka została napisana – niczym folder z pozbieranymi notatkami i urywkami tekstów. W folderze znajdziemy opisy perypetii głównego bohatera podczas jego pobytu w Manili, jak również wspomnienia jego ostatniego, długotrwałego, lecz ostatecznie nieudanego, związku; fragmenty właśnie przygotowywanej przez niego biografii Crispina Salvadora, czy urywki powieści, wywiadów, czy esejów tego ostatniego; a także skrawki odnośnie aktualnych poczynań Miguela skomponowane w trzeciej osobie... Wszystko przemieszane, choć niechybnie wskazujące na wzajemny związek pisarzy – tego wielkiego, i tego aspirującego. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Crispin Salvador tak naprawdę nie istnieje, a Syjuco wykonuje kawał świetnej roboty odmalowując go jako postać całkowicie realną, o kompletnej biografii, zamieszanej w szalone dzieje Filipin i reszty świata.
Niestety, nie wszystkie części lektury reprezentowały ten sam poziom. Niewypałem, moim zdaniem, były fragmenty z domniemanych książek Salavadora, bez kontekstu zwyczajnie nudne, o nijakim stylu. Być może były kluczem do rozwiązania zagadki, znajdując się akurat w takim, a nie innym, miejscu między rozdziałami, ale ja tego klucza niestety nie znalazłam. Z kolei eseje, czy wypowiedzi w trakcie wywiadów fikcyjnego autora są o wiele bardziej intrygujące. Podobnie wspomnienia rozmów z Crispinem, one to najpełniej uwidaczniają jego inteligencję i nieuchwytność. Urywki z życia Miguela natomiast, podczas gdy ciekawe, niewiele powiedziały mi o Filipinach, oprócz potwierdzenia kilku oklepanych faktów, o których już wiedziałam (że skolonizowane przez Hiszpanię, potem przejęte przez USA, były świadkiem przewrotów i korupcji władz) i oprócz wskazania paru ogólnych cech poczytywanych za typowo filipińskie (np. narzekanie na wszystko – co brzmiało bardzo znajomo). Chociaż przypuszczam, że to niesprawiedliwe... Być może na siłę chciałam dostrzec w tej książce egzotyczność, podczas gdy problemy Filipin brzmią bardzo znajomo - zbyt duży wpływ kościoła na politykę, zaabsorbowanie obywateli medialnymi bzdurami (w tle akcji toczy się proces bogatej rodziny, która kazała niańce wypić butelkę wybielacza, po tym jak ta zaniedbała ich dziecko i pozwoliła mu utonąć w wannie, bo była zajęta wysyłaniem smsa), bunt "młodych" przeciwko konserwatywnym "starym"... W gruncie rzeczy Ilustrado to bardzo osobista powieść skupiająca się bardziej na losie młodego mężczyzny, który stara się posklejać ze skrawków różnych historii własne życie, niż na podziałach na świecie, czy losie ludzkości. Przez osobę Salvadora autor próbuje nam okazjonalnie przekazać, jakie funkcje, jego zdaniem, powinna spełniać literatura światowa, czy literatura post-kolonialna, ale temat nie został, jak dla mnie, wystarczająco rozwinięty.
Powieść filipińskiego autora na pewno posiada znamiona wybitności, zahacza o istotne tematy literaturoznawcze, czy egzystencjalne, a jej konstrukcja, chociaż czasem irytująca, moim zdaniem, jest godna podziwu. Samo jej czytanie wydaje się natomiast dość nierówną jazdą – oscylującą między nudą i rozczarowaniem, a zaabsorbowaniem i inspiracją.
2012-10-05
Piątkowy raport książkowy (18)
Właśnie przeczytane: The Colour Rose Tremain, o gorączce złota w Nowej Zelandii pod koniec XIX wieku. Małżeństwo przybywa z Anglii na nieprzewidywalną wyspę, aby rozpocząć tam wspólne życie. Dzielnie zmagają się z nieprzyjazną pogodą, jak i z własnymi materialnymi brakami, do czasu kiedy Joseph znajduje w pobliskim stawie złoto. Najważniejsi w tej powieści są bohaterowie, pełnokrwiści, pełni niedoskonałości. Zdecydowana, nieprzeciętna, godna podziwu Harriet, którą pociągają przygody i niebezpieczeństwa, zaskarbiłą sobie moją sympatię, chociaż pod koniec książki postać ta zostaje, niestety, sprzedana nijakiemu sentymentalizmowi. Joseph z kolei jest absolutnie beznadziejną postacią, nie dlatego, że autorka popełniła jakieś błędy, czy niedociągnięcia w jego kreacji – wręcz przeciwnie, odmalowała przekonywująco jednego z najbardziej antypatycznych mężczyzn bez charakteru z jakimi miałam okazję się zetknąć w literaturze. Nie czytałam do tej pory niczego związanego z gorączką złota, ani tak naprawdę niczego, co działoby się w Nowej Zelandii (jak to możliwe?), więc The Colour pozwolił mi na wgląd w nieznane dotąd dziedziny i krajobrazy. Poza tym bardzo beztrosko się to-to czyta. Polecam do lżejszego czytania tym, którzy nie lubują się w typowych czytadłach.
Zdążyłam przeczytać również Sirindingo Pisingollo i inne dziwne opowiadania kubańskiego pisarza i artysty Samuela Feijóo. Bardzo osobliwe, żartobliwe króciutkie historyjki o cyrkowym klimacie, nie tylko dlatego, że Feijóo często pisze właśnie o cyrku, ale też dlatego, że w jego opowiadaniach pojawiają się często egzotyczne zwierzęta (zwłaszcza słonie!), jak również ludzie traktujący swoje porażki z humorem, niczym grupa clownów, albo którzy niebezpiecznie lawirują między smutkami, jak akrobaci. Do reszty nie pasuje tylko jedno opowiadanie, trochę chaotyczne zdarzenie z czasów rewolucji, które było jednak lekko nudne, nawet dla takiej fanki wszelkich rewolucji jak ja. Jest również kilka opowiadań metafikcyjnych, gdzie autor zwraca się do czytelników dzieląc się z nimi refleksjami na temat tego, o czym właśnie pisze, lub ma napisać. Najbardziej urzekło mnie to z nich, które autor pozostawił niedokończonym, a od którego jednak musiał się uwolnić przenosząc je na kartkę. Cytuję w całości ostatni akapit tego opowiadania:
”A jeżeli po starannym opisaniu tej osobliwej historii o miłości, po znalezieniu dla niej godnego zakończenia, być może nawet pasującego do dziwnego charakteru całości, czytelnik, który zawsze czeka na więcej i na coś wspaniałego, na intrygę tyleż zagmatwaną co finezyjną, znajdzie mniej, niż się spodziewał, i to coś bardzo prostego i znanego, co nie będzie miało sensacyjnego finału, tylko zjawi się jak zwyczajny wiatr w południe, jak zwyczajny uśmiech albo zwyczajne krzesło czy zwyczajna szklanka, które przez fakt, że stale widzi się je i używa, tracą już swój urok?”
Teraz czytam: Wczoraj rozpoczęłam Ilustrado Miguela Syjuco i wciąż jestem zbyt wcześnie w książce, aby móc o niej powiedzieć coś więcej, oprócz tego, że: tak, dałam się nabrać i myślałam, że Crispin Salvador jest postacią realną, ale niezrównane Internety mnie wyprowadziły z błędu... To bardzo inspirujące, kiedy ktoś tak realnie pisze o nieistniejącej postaci. Ale co niby wskazuje na tę realność? Sfingowane przypisy? No, ale refleksję opiszę w prawidłowej, mniejszej, czy większej, recenzji, już po lekturze.
Zmagam się też z Mobym Dickiem Melvilla, a właściwie od tygodnia nie przeczytałam ani jednej linijki, a jestem mniej więcej, i jak się przymnknie oko na parę stron, po lekturze jednej trzeciej całości. Bardzo chcę przeczytać ten fundament amerykańskiej powieści, i pewnie to zrobię, aczkolwiek może mi to zająć tyle samo czasu ile trwało polowanie na białego wieloryba.
W następnej kolejności: Sama nie wiem, ostatnio nie planuję kolejnych lektur, wolę się bawić w długie zastanawianie się i wybieranie. Wiem tylko, że chcę czytać więcej non-fiction, bo też ostatnio kupuję coraz więcej tego typu książek.
Poezja: Ostatnio czytam wspaniały tomik Joy Harjo, amerykańskiej poetki natywnej, She Had Some Horses. Lubię, kiedy poeci umieją opisywać naturę i jej siły w sposób, który mnie nie nudzi. Tym znającym angielski polecam na wieczór lekturę Anchorage.
2012-09-27
"Prowadzący umarłych" Liao Yiwu
Prowadząc umarłych to kompilacja 28 rozmów przeprowadzonych przez chińskiego poetę i powieściopisarza Liao Yiwu ze swoimi rodakami. Oryginalna wersja zawierała około sześdziecięciu rozdziałów, jednak wydawnictwa zagraniczne postanowiły ją skrócić do 28 najciekawszych i jestem pewna, że polska wersja pokrywa się z wersją po angielsku, którą ja czytałam (prawdopodobnie była tłumaczona z angielskiej wersji?). Charakterystyczne dla większości rozmówców jest ich wykluczenie, egzystowanie na obrzeżach społeczeństwa – założeniem Liao było właśnie ukazać historie tych, którzy na co dzień milczą, bo milczeć muszą, lub do milczenia już od dawna się przyzwyczaili. Tak jest w przypadku Zhanga Zhi-ena, który, po zabiciu magicznego węża Ma zapada na tajemniczą chorobę, która zostaje dość nonszalancko zidentyfikowana jako trąd. Odtąd Zhang musi żyć w odosobnieniu razem z żoną, mimo iż tak naprawdę trędowaty nie jest. Na marginesie żyje także wyznawczyni Falun Gong będącym swoistym dyscyplinowaniem ciała i umysłu, tak by dążyć do poczucia szczęścia, spokoju i zdrowia. Falun Gong uznane zostało przez władzę Chin Ludowych za szkodliwą sektę, chociaż wyznawcy tego ruchu (o ile można użyć tego słowa?) nigdy nie robili nikomu krzywdy. Rozmówczyni Liao – Chen – której Falun Gong niezmiernie pomogło w życiu, nie chce odrzucić tej dyscypliny, przez co naraziła się na wielokrotne bicie i tortury ze strony policji, nie wspominając o tym, że spędziła wiele miesięcy w szpitalu psychiatrycznym, chociaż nic jej nie dolegało.
Historia z Chen należy do niewielu bardziej współczesnych opowiadań. Liao wyraźnie preferuje wywiady z osobami starszymi, ponadsiedemdziesięcioletnimi. Osoby te, w taki czy inny sposób, również zostały wykluczone ze społeczeństwa, dzięki najpoważniejszym dwudziestowiecznym wydarzeniom w Chinach – Wielkiemu Skokowi Naprzód, Wielkiemu Głodowi, Kulturalnej Rewolucji. Buddyjscy mnisi przyglądają się z ciężkim sercem, jak Czerwona Gwardia niszczy kilkusetletnie posągi, księgi i obrazy. Wielu oddanych rewolucjonistów z dnia na dzień staje się prześladowanymi i złamanymi „prawicowcami”. Niektórzy rozmówcy stracili podczas historycznych zawirowań całe rodziny.
To nie jest jednak zbiór heroicznych i dramatycznych opowieści. Wiele postaci, z którymi rozmawia Liao, popełniło sporo rzeczy niegodziwych, przykrych i strasznych, jeszcze więcej z nich było biernych wobec cierpienia innych. I to jest chyba najpiękniejsze – prawdziwość tych historii, które potrafią doprowadzić do łez, ale również wywołać uśmiech, dobitna ludzkość każdej z 28 bohaterów rozmów, bez próby heroizacji, ani bez jedoznacznego potępienia.
Jeszcze jedną cudowną rzeczą w tej książce jest sam Liao Yiwu i jego interakcja z innymi, która polega właśnie na rozmawianiu, a nie „przeprowadzaniu wywiadu.” Charakteryzuje go niesamowita empatia, a mądre słowa, którymi potrafi podsumować wydarzenia z życia swoich interlokutorów, wydają się trafne nie tylko czytelnikowi, ale również tym ostatnim. Mimo to, Liao potrafi również skrytykować, choć zawsze nieco żartobliwie, te osoby, których zachowanie wydaje się szczególnie naganne, bądź bezsensowne bez większego uzasadnienia, tak jak jest w przypadku mężczyzny żyjącego tylko po to by przekraczać nielegalnie granicę z Myanmarem (Birmą), czy Hong Kongiem, a który zawsze ostatecznie „wpada” i trafia do aresztu. Liao podsumowuje go jako beznadziejny przypadek.
Polecam tę książkę wszystkim zainteresowanym Chinami, a także wszystkim, którzy cenią sobie dobry reportaż i uwielbiają się zaznajamiać z życiem codziennym ludzi z odmiennych kultur, z dalekich krajów i kontynentów. Możliwe, że dla tych początkujących w temacie Chin trudno będzie zrozumieć istotę niektórych wydarzeń, od których roi się we wszystkich spośród prawie trzydziestu rozmów, ale kilka rozdziałów, jak i parę informacji wyczytanych chociażby na wikipedii, na pewno dociekliwym czytelnikom wszystko szybko rozjaśni.
2012-09-24
"Small World" ("Wysepka") Andrea Levy
Wysepka, bo taki tytuł ma wydanie polskie, to ciepła i mądra powieść, która, pomimo tych nudnych przymiotników, którymi ją właśnie opisałam, nie jest na granicy byle jakiego czytadła. Ponad 500-stronicowa książka, dzięki ciekawym zabiegom narracyjnym, zaznajamia czytelnika z historiami czterech postaci – Hortense, Gilberta, Queenie i Bernarda. Każda z nich opowiada o pewnym rozdziale swojej przeszłości, jak również o wydarzeniach, które związują wszystkich bohaterów ciasnym supłem, mających miejsce w roku 1948, w Londynie.
Hortense i Gilbert pochodzą z Jamajki, a przyjeżdżają do Londynu w poszukiwaniu przysłowiowego „lepszego życia”. Gilbert już wcześniej był w Anglii, gdyż walczył na wojnie razem z brytyjczykami, więc zdawał sobie sprawę z tego, że zamiast „lepszego”, to życie będzie po prostu „inne”. Hortense natomiast nie miała zielonego pojęcia czego się spodziewać i na swojej „wysepce”, za każdym razem, gdy myślała o Wielkiej Brytanii, widziała siebie w domku, przy kominku, niespiesznie popijającą gorącą herbatę. Bardzo intrygująca z nich para - towarzyski, dyplomatyczny Gilbert i wyniosła, kategoryczna Hortense, ale oboje nie zastanawiali się nad dopasowaniem, kiedy dokonali transakcji – ona pożycza mu pieniądze na podróż z Jamajki do Wielkiej Brytanii, on się z nią tuż przed odjazdem żeni i, kiedy już osiądzie w Londynie, obiecuje po nią posłać, aby mogła do niego dołączyć. To jedyny sposób, aby marzenia obojga o trochę większej wysepce spełniły się.
Kiedy po jakimś czasie Hortense dołącza do Gilberta jest przerażona warunkami, w jakich on egzystuje – jeden pokój ze zlewem i ogrzewaniem gazowym, które trzeba opłacać co jakiś czas monetą. A pokój, to jeden z kilku, które wynajmuje Queenie, niegdyś córka rzeźnika, obecnie żona urzędnika bankowego, Bernarda, który od 3 lat nie wraca z wojny. Hortense nie może zrozumieć, jak ciężko było Gilbertowi znaleźć chociażby i to miejsce z powodu... koloru jego skóry.
Kilkakrotnie spotykałam się w Internecie ze stwierdzeniami, że w Europie, czy konkretnie Wielkiej Brytanii, rasizm nie stanowił wielkiego problemu w porównaniu z rasizmem amerykańskim. Być może, rzeczywiście, ten problem nie był w Europie tak wyrazisty, co zresztą uwidacznia się w książce – Gilbert ostatecznie przyznaje, że podczas wojny bardziej od nazistów nauczył się nienawidzić amerykańskich żołnierzy, mimo iż, jako nacje, byli po tej samej stronie. Nie oznacza to jednak, że europejski problem rasizmu był marginalny. Według powieści Levy, nikt nie chciał czarnoskórych przyjąć na pokój, ani do pracy, ani na studia, mimo iż obiecano wszystkim żołnierzom możliwość studiowania. Problem w tym, że Gilbert marzył o prawie, a czarnoskóry mężczyzna studiujący prawo był nie do przetrawienia dla Brytyjczyków. W zamian polecono mu kierunki bardziej techniczno-zawodowe, co było dla naszego bohatera niczym policzek. Trzeba przyznać również, że nie tylko czarnoskórzy znajdowali się na celowniku brytyjskich filistrów. Ci ostatni poagardzali też ludźmi biednymi i kiedy domy gorzych klas społecznych zostały zburzone przez bombardowania, klasa średnia pałała świętym i, według nich słusznym, oburzeniem, że muszą użyczać „ludziom tego rodzaju” własne mieszkania. Lecz czarnoskórzy - to było dla wielu zupełnie nie do pomyślenia! W książce kilkakrotnie pojawia się populistyczny i pozornie logiczny argument wypowiadany przez różne postacie, że przecież walczyli na wojnie po to, żeby każdy miał swój kraj, przede wszystkim, żeby Brytyjczycy mieli Wielką Brytanię, a tu proszę, przybysze z kolonii, na dodatek czarnoskórzy. Na sugestię, że Jamajczycy, czy obywatele innych brytyjskich kolonii, walczyli ramię w ramię o ich kraj, wzruszali jedynie ramionami. Myślę, że Andrea Levy ukazuję kawał bardzo ciekawej historii brytyjskiej, chociaż niezbyt chlubnej dla samych Brytyjczyków. To jednak bardzo ważne, żeby i Brytyjczycy, jak również i inne narody, uczyli się dalej na starych błędach, by nie popełniać ich na nowo.
Obecny multikulturalizm Londynu, który głęboko wpisuje się w jego charakter, świadczy o tym, że Wielka Brytania bardzo wiele się od 1948 roku nauczyła, czego pozostaje tylko życzyć wielu innym państwom. Small Island jest natomiast idealną lekturą dla tych, którzy są ciekawi konfliktów między kulturami i mają ochotę na kawał dobrej, lecz nie ciężkostrawnej, literatury.
2012-09-22
Stos książkowy, wrześniowy
Dawno nie było stosiku, więc przedstawiam absolutnie beznadziejne zdjęcie (Nie potrafię robić zdjęć nawet prostym obiektom, haha) najnowszego stosu. Oczywiście między tym stosem, a poprzednim prezentowanym zakupiłam z milion innych tytułów, ale postanowiłam zaprezentować jedynie najnowsze nabytki, a konkretnie - wtorkowe zakupy.
Od góry:
Drinking Coffee Elsewhere (Pijąc kawę gdzie indziej) ZZ Packer - Kilka miesięcy temu czytałam zbiór opowiadań różnych autorów - Księga innych ludzi - którego Zadie Smith była redaktorem. Sam zbiór nie był specjalnie zachwycający, ale opowiadanie tej autorki było jednym z lepszych. Bardzo więc się ucieszyłam, kiedy znalazłam egzemplarz jej opowiadań za bardzo symboliczną cenę.
If on a winter's night a traveler... (Jeśli zimową nocą podróżny) Italo Calvino - Od jakiegoś czasu chciałam przeczytać... Chociaż ostatnio mam wrażenie, że zrobiłam się jakaś za stara (?) na literackie eksperymenty. Może właśnie ten tytuł udowodni mi, że jednak nie.
Mr. Potter Jamaica Kincaid - Bardzo podobała mi się inna książka tej karaibskiej autorki – Lucy. Mam nadzieję, że ta też będzie stanowiła udaną lekturę.
Norwegian Wood Haruki Murakami - Po (zbyt) długiej lekturze 1Q84 na długo miałam dość Murakamiego, ale pora chyba odświeżyć z nim relacje, zwłaszcza, że tak wielu jego powieści jeszcze nie czytałam.
Purple Hibiscus (Fioletowy hibiskus) Chimamanda Ngozi Adichie - Najwyższy czas również rozpocząć przygotę z literaturą afrykańską i wydaje mi się, że Adichie to dobra autorka na początek.
Women of Sand and Myrrh (Kobiety z piasku i mirry) Hanan al-Shaykh - Autorka z kraju muzułmańskiego (a konkretnie: Libanu)? Zawsze jestem na tak.
Life in a Medieval Castle Joseph & Frances Gies - To właściwie bardziej dla mojego męża, ale ja też bardzo chętnie przeczytam. Uwielbiam dowiadywać się, jak wyglądało zwyczajne życie w średniowieczu (czy innych historycznych epokach).
Tar Baby Toni Morrison Jestem w szoku, że tłumaczenie tej książki na polski nie istnieje (Czy może się mylę?), brakuje w polskiej wersji kilku innych jej tytułów. Byłam przekonana, że dostępny jest jej niemalże cały dorobek (może oprócz jakichś tam literackich esejów) w moim ojczystym języku, ale się myliłam. Dziwne. Tłumaczy się tyle badziewia, ale na resztę tytułów noblistki nikt się nie pokusił!
A Colour Rose Tremain - Od jakiegoś czasu na różnych moich listach, rekomendacjach i czym tam jeszcze. Istnieje kilka tłumaczeń jej różnych powieści na rynku polskim, ale akurat nie tego tytułu. Hm.
Woman: An Intimate Geography (Kobieta: Geografia intymna) Natalie Angier - Boję się ilu rzeczy mogę nie wiedzieć ;)
In Siberia (Po Syberii) Colin Thubron - Mam już Cień Jedwabnego Szlaku, ale bardzo chciałam posiadać również tę Syberię. Wypadałoby którąś z nich teraz przeczytać zanim zakupię kolejną książkę tego autora ;D
The Mexico Reader - Z serii readerów o poszczególnych krajach Ameryki Łacińskiej wydawanej przez Duke University Press. Każda książka zawiera najistotniejsze eseje, artykuły i teksty źródłowe dotyczące różnych aspektów historii i kultury danego kraju. Chcę mieć je wszystkie oczywiście, ale na razie posiadam Meksyk i Peru.
Chciałabym mieć jeszcze jakieś inne hobby, które nie zajmuje dużo miejsca, np. kolekcjonowanie starożytnych zapałek, renesansowych szpilek, albo wyżutych gum z całego świata. Mogłabym się wtedy skupić na tym i zachować kilka metrów nieuksiążkowionych wokół siebie...
Ale ileż można narzekać ciągle na to samo...
2012-09-20
"Czarne mleko" Elif Şafak
Od kiedy tylko Czarne mleko pojawiło się na polskim rynku, bardzo chciałam tę książkę przeczytać, zwłaszcza, że za sobą miałam lekturę dwóch innych powieści Şafak, które stanowiły wielce satysfakcjonujące literackie spotkania. Tak więc udało mi się wreszcie nabyć, polskie tłumaczenie właśnie – ładna szata graficzna, oprawa twarda, trudno, przeboleję te parę groszy (zwłaszcza, że nie żałowałam wydawać pieniędzy na dodatkowy bagaż, aby tylko móc przewieźć z Polski jak najwięcej książek!). Sama lektura? Średnia.
Temat bardzo mnie zainteresował – depresja poporodowa. I nie dlatego, że jestem nieprzyjemną osobą, która nie chce posiadać potomstwa, ale chętnie poczyta, jak innym jest z nim źle, ale dlatego, że jestem dość przyjemną (jeśli mam ochotę), współodczuwającą osobą, która nie chce, by jakiekolwiek kobiece sprawy były jej obce. Cieszę się, że o depresji poporodowej mówi się coraz więcej (jak również i o tym, że można po prostu dzieci NIE CHCIEĆ mieć, ale to osobny temat), co prowadzi do pełniejszego zrozumienia kobiet, które, zostając matkami, odkrywają, że macierzyństwo to niekoniecznie tylko słodki raj i ostateczne spełnienie wszystkich marzeń. Jednak, szczerze? W Czarnym mleku niewiele jest o tej depresji. Większość książki to pewnego rodzaju analiza osobowości przeprowadzona na samej sobie, ale jest to analiza zupełnie powierzchowna. Wydaje mi się, że obsadzenie siebie w centrum całej powieści było błędem. Rozumiem, że książka miała być dla Şafak pewną terapią, i że dlatego chciała pisać właśnie o sobie, ale szkoda, że wygląda to ostatecznie jakoś... sztucznie i infantylnie. Być może turecka pisarka nie chciała ranić bardziej szczerymn i osobistym pisaniem najbliższych, jak również i swojego dziecka (a właściwie, obecnie, w liczbie mnogiej – dzieci). Próbuje przedstawić całą sytuację z przymrużeniem oka, z humorem, ale nie wychodzi to specjalnie zabawnie, raczej nijako. Wielka szkoda, bo to naprawdę interesujący, a w literaturze niedostatecznie wyeksploatowany, temat i chyba byłoby lepiej, gdyby autorka przedstawiła wyimaginowaną historię, gdzie główna bohaterka cierpiałaby na podobną depresję, zamiast pisać o sobie.
Fragmenty o innych pisarkach i ich podejściu do macierzyństwa są ciekawe, ale udowadniają jednak tylko truizm, że trudno przewidzieć czy komuś posiadanie dziecka zaszkodzi, wyjdzie bokiem, zainspiruje, czy uskrzydli. Poza tym, daje to też wrażenie wyizolowania tematu – „No to proszę bardzo - macierzyństwo u pisarek, a tak w ogóle to ja też jestem pisarką, mam tyle spraw na głowie, tyle osobowości, czy mogę być matką?” A depresja poporodowa dotyka nie tylko pisarki, czy, ogólnie, kobiety zajęte Ważkimi Biznesami, ale także te, które od dziecka marzyły tylko i jedynie o zostaniu żonami i matkami. Niby Şafak trochę wspomina i o tym, ale jednak ma się wrażenie, że ta książka została napisana... wyłącznie dla niej. I w porządku, nie mam nic przeciwko terapeutycznemu pisaniu, ale nie wiem czy należy od razu to pisanie publikować... Czytało się przyjemnie, lekko, tylko że spodziewałam się zupełnie innego literackiego kalibru i bardziej dogłębnego omówienia tematu. Trudno.
2012-09-08
To co świetne, co takie sobie, i co w ogóle nie wyszło
Ponieważ cały sierpień spędziłam w Polsce, nie miałam czasu na pisanie recenzji, mimo iż nie zaniechałam samego czytania. Postanowiłam zebrać wszystko do wora, łącznie z kilkoma (nieukończonymi) lekturami sprzed wyjazdu. Najpierw przedstawię listę sierpniową, kolejność nie jest przypadkowa – rozpoczynam od lektur najbardziej udanych i zjeżdżam w stronę tych mniej.
Piaskowa Góra & Chmurdalia Joanna Bator – Chciałabym, żeby uczucia, które obie te książki mi podarowały, pozostały ze mną na dłużej. Wrażenie „dobrego losu”, poczucie indywidualności i wyjątkowości. Ale pozytywne przesłania książkowe zawsze się mi jakoś rozłażą i znikają, na dłużej zostają tylko te negatywne, niepewność i bezsens losu, chociażby, które inne książki mi czasem "podarowują". A szkoda. Oba tytuły są fantastyczne. Nie potrafię oprzeć się wyjątkowemu stylowi pisania, zawsze miałam do tego słabość, a styl Bator jest taki, jakim ja chciałabym dysponować będąc pisarką – celny, odarty z ozdobników, z poczuciem humoru, który pobrzmiewa jednak niezidentyfikowanym smutkiem. Już dawno żadna powieść nie miała dla mnie równie osobistego wymiaru. Tylko czemu te wszystkie piękne rzeczy, których mnie Bator nauczyła, które mi przetłumaczyła, nie pozostały ze mną na dłużej?
Matki Teodora Dimowa – Sięgnęłam po ten tytuł zupełnie od niechcenia, bo się telepał na półce, i zaskoczyło mnie, jak świetnie się czytało tę niedługą powieść. Książka opisuje życie poszczególnych nastoletnich dziewczyn i chłopaków, którzy, nie znajdując zrozumienia, ani troski, u rodziców, zwracają się po pomoc do nowej wychowawczyni – Jawory. Relacje dzieci z rodzicami są odmalowane po mistrzowsku, smutny obraz ukazujący, jak bardzo rodziciele nie trafiają w potrzeby własnych synów i córek, pod warunkiem, że w ogóle ich dostrzegają.
Urania J.M.G. Le Clézio – Sądząc po tematyce: mezoamerykańska utopijna kraina, geograf i badacz, który zaplątał się w jej istnienie, ukazanie wachlarza problemów społecznych, książka powinna podobać mi się trochę bardziej. Być może to dlatego, że utopijna kraina nie przypadła mi zbytnio do gustu, bo nie wierzę w krainy bezideologiczne. Być może dlatego, że Urania miała duży potencjał, który jakoś się rozpełznął na boki. Opisy wiosek, przyrody, jak i postaci były ciekawe, ale obawiam się, że całość powieści, jej miąższ, szybko uschnie w zakamarkach mojej pamięci. To była moja pierwsza książka Le Clézio i wydaje mi się, że nie oddaje tak zupełnie talentu tego autora. Być może kiedyś sięgnę po jakiś inny tytuł.
Rzeczy Georges Perec – Za Perekiem i jego Życiem. Instrukcją obsługi ganiam już od lat, ale jakoś nie udaje mi się jej kupić (Wiem, wiem, Korporacja Ha!Art wznowiła – 100 złotych za egzemplarz - dobry, ale smutny, żart). Tymczasem wpadła mi w ręce ta mała książeczka, która jest ciekawa przede wszystkim z socjologicznych względów – opisuje nudne życi młodych ludzi, którzy pragną posiadać wspaniałe rzeczy: meble, sprzęty kuchenne, ubrania, kosmetyki, jedzenie. Nie mają ochoty przy tym parać się poważną pracą, gdyż wtedy nie będą mieli czasu na nacieszenie się owymi rzeczami. W pewnym sensie, przedstawiona para lubi patrzeć na siebie z perspektywy osoby trzeciej i oceniać, czy już wyglądają dostatecznie stylowo i świetnie, czy może jeszcze nie. Z takim zachowaniem można spotkać się i dziś, kto wie czy nie częściej (Rzeczy zostały wydane w 1965). Z tego względu obserwacje Pereca okazały się interesujące. Jeśli chodzi natomiast o wymiar literacki, książka niczym takim nie zachwyca, może oprócz trafnych i sugestywnych opisów... rzeczy.
Miasto Ł. Tomasz Piątek – Ten sierpień był chyba Miesiącem Pierwszych Spotkań, bo z tym autorem także dopiero się zaznajomiłam. Być może ten tytuł nie był jednak najlepszym, jaki mogłam wybrać na pierwszy ogień, bo w ogóle mnie nie porwał. Perypetie rodziny, oczami głównego bohatera, przy czym łatwo założyć, iż tym bohaterem jest właśnie autor. Krótka powieść bez konkretnej fabuły, ani konkretnego przekazu, co specjalnie mi nie przeszkadza, ale... właśnie, to taka książka „spoko”, „no, fajnie się czytało”, „taka tam”, a to oznacza, że rychło zapomnę, że w ogóle kiedykolwiek miałam z nią do czynienia. Jedyne, co się tutaj wybija, to niezwykle równościowe, partnerskie traktowanie zwierząt, psa i dwóch kotów, które są tu niemalże na pierwszym planie. Książka jest też niepozbawiona oryginalnego humoru.
Namalowane Okno Jose Carlos Somoza – Jest to prawdopodobnie najbardziej niefortunny tytuł, od której można zacząć przygodę z Somozą. Zgaduję, bo nie chce mi się wierzyć, żeby inne jego dzieła były równie nijakie. Trochę mądrogłupiego filozofowania o kinie i obrazie, a wszystko obserwujemy oczami bezosobowego, niemalże pozbawionego jakichkolwiek cech, narratora, kolekcjonera zdjęć Jodie Foster, który trafia do magicznego kina „Soledad” i spotyka „zaczarowanych” przez obraz kinowy ludzi. A tak poza tym jego dziesięcioletni synek jest umierający, a małżeństwo stopniowo się rozpada. I tak się zmieniają rozdziały – kino, rodzina, kino, rodzina, chociaż nie ma między nimi nic wspólnego, nic się nie zazębia, i tak właściwie już to leci do dziwacznego końca. Brzmi może i nawet ciekawie? Ale nie jest.
A na zakończenie pora na gorzkie żale, a mianowicie dwie książki, których, jeszcze w lipcu, nie udało mi się przeczytać, więc je po prostu porzuciłam, bo nie miałam na nie siły. Żeby te książki to były jeszcze jakieś szmatłame badziewia, idiotyzmy, ale NIE. Tak się składa, że oba te tytuły POWINNY mi się podobać. A jednak. Nie bardzo.
Wspominałam już kiedyś wcześniej, że nie radzę sobie z Górą duszy chińskiego noblisty Gao Xingjiana. No i odstawiłam po 100 stronach z 500. Musiałam się wielotkrotnie zmuszać, żeby czytać dalej, dawkowałam sobie po kilka stron chociażby, po rozdzialiku (a rozdzialiki krótkie), jeszcze doszłoby do tego, że za przeczytanie każdej strony obiecałabym sobie nagrodę w postaci rządka czekolady. Dlaczego? Naprawdę nie wiem. Piękne opisy, pewne eksperymenty z narracją, stoicki, ale zagubiony narrator, cisza. Być może trzeba być w określonym stanie ducha – tak, właśnie „stanie ducha”, a nie „humorze” - aby przebrnąć przez tę książkę? Może jestem za młoda (tak!), by zrozumieć jej niewzruszoną skalistość, nieprzenikalność? To nie jest zła książka, niczym mnie nie zirytowała, ale zwyczajnie nie mogłam się na niej skupić, nie mogłam jej chyba też do końca zrozumieć. Może kiedyś...
Następny tytuł to jeszcze fatalniejsza moja porażka - Śmierć Artemia Cruz niedawno zmarłego meksykańskiego piarza Carlosa Fuentesa. Dotarłam do połowy, żeby zdać sobie sprawę, że w ogóle nie jestem ciekawa absolutnie niczego w tej historii, że się strasznie męczę i że myślę z rozmarzeniem o wielu innych książkach do czytania. Być może maczyzm głównej postaci okrutnie mnie drażnił. Jak również i oryginalne zabiegi narratorskie. Bardzo rzadko porzucam książki, kiedy jestem już na półmetku, ale na tę nie miałam już siły. Może powinnam spróbować Fuentesa coś innego. Może kiedyś...
2012-07-26
"Stracone złudzenia" Honoré de Balzac
Balzac. Kiedy to ostatni raz go czytałam? Chyba jak byłam jeszcze w szkole średniej. Tak, obowiązkowy Ojciec Goriot i chyba jeszcze Eugenia Grandet, która średnio przypadła mi do gustu. Ale teraz spontanicznie wybrałam właśnie Stracone złudzenia w tłumaczeniu na angielski, bo kiedyś zakupiłam za symbolicznego dolara. Czytało mi się ją na tyle fantastycznie, że zastanawiałam się (i wciąż się zastanawiam) dlaczego przez ostatni rok odsunęłam się od klasyki. Oczywiście wolę teraz literaturę ze wszystkich zakątków świata, a co się z tym wiąże, współczesną (trudno o klasyczną literaturę np. z Południowowschodniej Azji), ale to nie powinno przeszkadzać w rzuceniu na czytelniczy ruszt jakiegoś klasycznego tytułu od czasu do czasu.
Ci Balzacowscy bohaterowie! Dawid i Lucjan, przyjaciele od czasów szkolnych, są idealistyczni, poetyczni i liryczni. Niestety, kiedy wracają ze szkół do rodzinnego Angoulême, życie staje się dla nich mniej łaskawe. Dawid odziedzicza (a właściwie zostaje zmuszony do jej kupienia) drukarnię swojego ojca-kutwy (excuzes-moi!) podczas gdy Lucjan, utrzymywany głównie przez swoją zubożałą siostrę i matkę (ojciec Lucjana był bliski wynalezienia leku na podagrę, więc roztrwonił na eksperymenty wszystko co miał w nadziei, że stanie się bogatym człowiekiem. Zanim to się jednak nim stał, to umarł). Lucjan jednak ma nadzieję wkroczyć w wyższe sfery, jako poeta, ale również jako faworyt zamężnej pani de Bargeton. Ta ostatnia, już nie pierwszej młodości, kobieta, po wywołanym skandalu (z winy Lucjana zresztą) postanawia przenieść się do Paryża i, w sekrecie, zabiera ze sobą ulubieńca.
Paryż, zimny, dumny i przebiegły, weryfikuje jednak ich uczucia. Kochankowie zauważają po jakimś czasie prowincjonalność tej drugiej osoby, w końcu pani de Bargeton, pod opieką kuzynki, markizy d'Espad, ucina kontakt z Lucjanem zupełnie. Ten ostatni najpierw, po wielu dniach smutnego ślęczenia w bibliotece, poznaje Daniela d'Artheza, a następnie jego przyjaciół, którzy tworzą grupę inteligentów. Ci wierzą w poezję Lucjana, wierzą w jego sukces i zalecają mu ciężką pracę. Po jakimś czasie Lucjan jednak, zapoznawszy się z pewnym dziennikarzem, zmierza w kierunku paryskiego, płytkiego życia na pokaz. Słabość tego bohatera uderza na niemal każdej stronie, a jednocześnie jest przerażająco ludzka. Nie można parzeć na tego idealistę, stopniowo zmieniającego się w cynika (chociaż, może i nie?), i zakładać, że samemu by się nie postąpiło podobnie. Naiwność naszego bohatera czasem nawet drażni, ale nie można się jej dziwić. Paryż urobi go na swoją modłe, a następnie wypluje - gdy Lucjan już nie będzie nikomu potrzebny do intryg. A od intryg aż się tu skrzy i są tak skonstruowane, że trudno uwierzyć, żeby nawet Balzac mógł sam to wymyślić – musiał zasłyszeć!
Druga część książki opowiada nam o losach Dawida, który ożenił się zresztą z mądrą i śliczną siostrą Lucjana. Razem starają się wyżyć z przynoszącej coraz mniejsze zyski drukarni (dzięki konkurencji przebiegłych jak lisy braci Cointet), podczas gdy Dawid pracuje nad wynalezieniem papieru, który miałby być produkowany z powszechnie dostępnych roślin. Papier ten byłby o wiele tańszy od obecnie wyrabianego. Bracia Cointet knują jednak koniec tej rodziny, jednocześnie starają się odebrać Dawidowi jego wynalazek. Ta intryga to prawdziwa fabularna wirtuozeria, zasłyszana czy nie, i pokaz nieamowicie klarownego sposobu przeprowadzenia fabuły. Sam Dawid jest też trochę ślamazarny, bez tej, błogosławionej w XIX-wiecznej Francji, żyłki do interesów, co wykorzysta więcej, niż kilka osób, nawet bliskich.
Czyta się Stracone złudzenia znakomicie, aczkolwiek przez pierwsze sto stron przebrnęłam dość wolno. Jednak akcja nabiera tempa stopniowo i toczy się niczym śnieżna kula – pod koniec z prędkością niemalże światła, i prowadzi do dość dziwnego, a jednak tak prawdziwego (dla mnie przypadki są zawsze wiarygodne) zakończenia.
Warto zwrócić uwagę na kreacje kobiece, potraktowane trochę po „macoszemu” (ha!) przez Balzaca, ale też po pisarzu-mężczyźnie piszącym w tamtych czasach nie można się spodziewać niczego więcej. Pani de Bargeton to fałszywa i rozpieszczona przez życie kobieta, która miłością do sztuki i muzyki pragnie przykryć swoją dość błahą i cherlawą duszyczkę. Jest to jednak jedna z wielu odpowiedzi tamtych kobiet, wydawanych za mąż, jako towar wymienny, na sytuację w której musiały żyć, marnując młodość, uczucia, ambicje. Ważną postacią jest również Ewa, żona Dawida i siostra Lucjana, o wiele bardziej roztropna niż mąż w swoich sądach o ludziach, i również o wiele bardziej od niego zaradna. Próbuje ratować swoją rodzinę, jednak pod koniec i ona poddaje się.
Polecam wszystkim fanom klasyki, jak również i tym osobom, które, podobnie jak ja, od dawna klasyki nie tykały – będziecie mieli apetyt na więcej!
2012-07-13
Piątkowy raport książkowy (17)
Właśnie przeczytane: Arabian Jazz Diany Abu-Jaber. Bardzo udana lektura, spodziewałam się raczej czegoś przeciętniejszego. Bardzo lubię, kiedy autor przedstawia świat w bardzo charakterystyczny sposób, a jednocześnie bez postmodernistycznych sztuczek (których zresztą, jeśli są udane, jestem fanką); lubię kiedy styl prezentuje ze sobą coś więcej, niż tylko poprawne kreatywne pisanie. Takie jest właśnie pisarstwo tej autorki, jej prosta historia o Jordańczyku zamieszkałym w USA wraz z dwiema córkami jest pełna pięknych, drobnych, ulotnych momentów, które dostarczają wiele satysfakcji temu, kto je wyłapie. Autorka zaludniła książkę wieloma niezwykle przekonywującymi postaciami. Często dostrzegałam siebie w niezdecydowanej, pogrążonej w marazmie, głównej bohaterce, dwuedziestodziewięcioletniej Jem, która nie wie co ma ze sobą dalej w życiu zrobić. Nie znajdziemy w Arabian Jazz aż tak wielu informacji kulturowych z życia Jordańczyków w Stanach, jednak w książce pojawia się wiele refleksji na temat poczucia wykorzenienia, lojalności względem obu narodowości. Chyba więcej dowiadujemy się o życiu najbiedniejszych z białych Amerykanów, chociażby dzięki poruszającej postaci Dolores Otts, młodej kobiety wyniszczonej przez biedę, wielokrotne ciąże, nieudane związki z mężczyznami. Chętnie przeczytam inne powieści Abu-Jaber. Bardzo spodobał mi się jej bezpretensjonalny, ciepły, a jednocześnie nie ukrywający najstraszniejszych prawd, sposób obrazowania.
Teraz czytam: Teraz jestem w kropce. Czytam, ale bardzo ślimaczo, bez przekonania. Jeśli chodzi tylko o fikcję, brnę teraz przez Górę duszy chińskiego noblisty Gao Xingijana oraz Stracone złudzenia Balzaca, co stanowi dość osobliwą mieszankę. Obie książki to cegły, obie nie tak łatwe w odbiorze.
Góra duszy jak na razie mnie rozczarowuje. Przyznaję to z bardzo ciężkim sercem, bo byłam przygotowana na odkrycie stulecia, na książkę, która przewróci mój świat do góry nogami, na ucztę tak wysmakowaną, że po niej wszystkie inne książki będą niczym zimne krewetki na kiju (chociaż to ostatnie wcale nie byłoby dobre dla mojego czytelnictwa). Ale chyba nie czuję tej książki, nie czuję klimatu. Czyta mi się ją bardzo ciężko, muszę uruchamiać 110% zapasu skupienia, żeby przebrnąć przez kolejny rozdział, a rozdziały są króciutkie. Właściwie po 100 stronach zamierzałam książkę zarzucić (ma ok. 500), ale nie mogę przyjąć do wiadomości takiej porażki, że ot tak, poddam się bez walki. Co innego zarzucać książkę, kiedy jej lektura nas po prostu drażni, a co innego zrobić to, bo się może jej nie rozumie, może nie udaje się nastroić do fal, na któych książka nadaje. Zawsze ambicja każe mi jednak przeć dalej przez strony, może jednak się uda podłapać jakąś nić, dzięki której dojdę do chociażby niewielkiego kłębka zrozumienia. Może. Nie rozumiem mojego problemu. Styl autora jest bardzo poetycki, opisy piękne, przeplatane krótkimi historiami. Coś w sam raz dla mnie. A jednak nie współgra ze mną Góra duzy ani trochę.
Jeżeli chodzi o Stracone złudzenia natomiast, to wygląda na to, że odzwyczaiłam się lekko od typowej dziewiętnastowiecznej klasyki, przede wszystkim od opisów! A Balzac to w ogóle daje czadu ostro opisując każdą osobę, która tylko pojawia się w jego polu widzenia, że zapadnięte policzki, że mruga dziwnie, jak używa tabaki, że ma ciemne interesy z tym, a tamtym, że jego ogary najlepsze na polowania i co tam jeszcze. Ale nie, bynajmniej nie mam nic przeciwko! To urocze i właśnie o taki hiperrealny świat mi chodziło, gdy sięgałam po tę pozycję. Muszę się tylko jakby dodatkowo wgryźć w te niuanse, bo ostatnią grubą dziewiętnastowieczną powieść czytałam w czerwcu 2010 roku i była to niesamowita Szkoła uczuć Flauberta.
W następnej kolejności: Albo będzie to Piaskowa góra Joanny Bator, bo ostatnio za mną chodzi ten tytuł, albo Śmierć Artemia Cruz Carlosa Fuentesa, bo czas przenieść się trochę czytelniczo do Ameryki Łacińskiej.
2012-06-30
"From the Land of Green Ghosts: A Burmese Odyssey" Pascal Khoo Thwe
Birma jest jednym z tych, niestety wielu, tajemniczych państw, o których nie mam żadnego pojęcia. Niewiedza jest frustrująca, zwłaszcza, kiedy odkrycie jednej niewiadomej sugeruje tysiące innych niewiadomych. Moja niewiedza bowiem tyczy się wielu innych państw i regionów – nie istnieją na mapie mojej świadomości. Ale teraz Birmę już na niej umiejscowiłam, ten duży kraj Azji Południowowschodniej, którego ludność dzieli się na wiele różnych plemion, o odmiennych zwyczajach.
Autor wspomnień From the Land of Green Ghosts wywodzi się z plemienia Paduang należącego do grupy etnicznej Kajan. Zgodnie z tradycją, kobiety z tego plemienia noszą wokół szyi miedziane zwoje, które (prede wszystkim optycznie) wydłużają ich szyje. Nie wszystkie kobiety jednak mogą je nosić, jedynie te urodzone w odpowiednie dni i o odpowiedniej porze – stanowi to więc duże wyróżnienie. A książka rozpoczyna się od opowieści długoszyjej babci autora, opowieści o stworzeniu świata. Duchy, szepty i opowieści będą towarzyszyć czytelnikowi przez pozostałe 300 stron książki.
Land of Green Ghosts dzieli się na trzy części: pierwsza opisuje rajskie życie bohatera wśród bliskich, w puszczy; druga skupia się na miejskim życiu w Mandalaj, oraz na walce politycznej; trzecia i najkrótsza natomiast wyjawia, jak Pascalowi Khoo Thwe udało się wydostać z patowego pobytu w obozie rewolucjonistów na granicy birmańsko-tajskiej i o jego późniejszym pobycie w Cambridge. Czasem bywa, że, przy tak wyraźnym podziale na życiowe fazy, niektóre z tych części są bardziej udane od innych, bardziej, lub mniej wciągające. W przypadku tej książki wszystkie części są napisane na tym samym wysokim poziomie, choć tak diametralnie różnią się zawartością. Khoo Thwe przyprawia rajską część pierwszą odrobiną sentymentu, różowo-żółtych zachodów słońca, ulubionych potraw (młode szerszenie, czy nietoperze), oraz szczyptą, dość poważną, jedynej w swoim rodzaju mikstury wierzeń katolickich i animistycznych. Podczas pobytu na studiach w Mandalaj, ton się zaostrza i ochładza, ale obrazowanie wciąż jest równie sugestywne. Autor nie ukrywa trudnych faktów (jego dziewczyna podczas pobytu w więzieniu, z powodów politycznych, była gwałcona i bita), nigdy też się nie rozczula nad sobą i przyjaciółmi, kiedy muszą np. przeprawiać się przez górzyste, niebezpieczne tereny w kierunku granicy z Tajwanem. W trzeciej części Khoo Thwe jest najbardziej zagubiony, trudno jest mu się odnaleźć w Anglii, zrozumieć swoich rówieśników. Nie może także zagłuszyć wyrzutów sumienia, że zostawił swoich znajomych w tak tragicznej sytuacji.
Nie było mi wiele wiadomo o dyktaturze w Birmie. O tym, że była przeciwko wszystkim, nie tylko przeciwko szeroko pojętemu Zachodowi, ale także przeciwko komunistycznym Chinom, czy niektórym buntowniczym ludom wewnątrz Birmy (chociażby niepodległościowym partyzantom ze stanu Kaja – którzy zresztą pomagali studenckim rewolucjonistom). W opowieści autora dyktatura maluje się, jako swoista mieszanka nacjonalizmu i komunizmu. Władze bez żadnych ogródek wydają nakazy masakrowania pokojowo (początkowo) protestujących studentów, korupcja jest wszechobecna, policja, to zwyczajni złodzieje, którzy sprzedają „zarekwirowane” dobra na czarnym rynku, a lider kraju, Ne Win (zastąpiony potem przez coś jeszcze gorszego – Państwową Radę Przywracania Prawa i Porządku), twierdzi, że jest dla wszystkich obywateli, jak ojciec. I to nie są lata 50-te, czy nawet 60-te. To dzieje się pod koniec lat 80-tych i, w pewnym sensie, trwa do dziś. Birma powoli zaczyna się oswabadzać, ale przed nią wciąż długa droga do wolności.
Jeżeli ktoś pragnie zanurzyć się w klimacie i kulturze odległego kraju, From the Land of Green Ghosts będzie świetnym wyborem. Wilgoć dżungli, dzikie zwierzęta (te węże!), życie wioski plemienia Paduang, a potem problemy studenta w Mandalaj (mieszkanie tuż obok poletka, na którym pasą się krowy), choroby trapiące ukrywających się rewolucjonistów (malaria), wszstko to da się odczuć, zobaczyć na kartach książki. Sam bohaterjest wdzięcznym narratorem, którego nie sposób nie polubić: za odwagę, za skromność, za determinację i, przede wszystkim, za bycie niesamowicie szczerym. Chętnie przeczytam inne książki traktujące o Birmie, bo bardzo zainteresował mnie ten kraj i jego mieszkańcy. Polecam :)
2012-06-22
Robaczki świętojańskie śpią
Nie mam ostatnio weny do pisania o książkach, chociaż od samych książek nie stronię. Sam zamysł blogowania o lekturach nie był nigdy dla mnie do końca przekonywujący. Chciałam mieć "ściągawkę" z wrażeń i tematów książek, które czytam, bo w przeszłości wiele z nich zupełnie zapominałam. Zostawał tylko tytuł, autor i mgliste wrażenie: pozytywne bądź negatywne. I faktycznie, taka baza wrażeń cieszy oko i ducha. Czasami przeglądam stare recenzje, przypominam sobie dane historie... Ale od kilku tygodni, kiedy próbuję zasiąść do napisania recenzji, odczuwam jakąś nieprzyjemną blokadę. Wiąże się ona przede wszystkim ze streszczaniem fabuły - okazuje się, że nienawidzę tego robić, i przypomniałam sobie, że nawet kiedy chodziłam do podstawówki prawdziwą zmoro-nudą było wypunktowywanie planu akcji lektury. Być może powinnam porzucić tykanie fabuły zupełnie, nakreślić ją zaledwie w dwóch zdaniach. Ale czy to mój jedyny problem? Chyba nie.
Zawsze kochałam pisanie, ale to dziwna miłość. Kiedyś pisałam wiele. Od paru lat stronię od pisania, boję się stawiać słowa i próbować nadawać im znaczenie. Mam na myśli pisanie kreatywne; książkowe recenzje tylko częściowo podchodzą pod ten termin, chociażby dlatego, że recenzując nie fantazjujemy (chyba, że jesteśmy Lemem). Obecnie jestem więc tylko przywiązana do pisania cienkim sznureczkiem tego bloga. I nie jest to dla mnie pisanie satysfakcjonujące, jakoś mi się tak rozłazi i nie klei, niczym źle zrobione ciasto na pierogi. Uciekam w to recenzowanie, a jednocześnie odsuwam od siebie pisanie własne; czytam książki i recenzuję, zamiast czytać je, by inspirować własne pisarstwo.
Wciąż chcę się dzielić tytułami, które uważam za niezwykłe, ale muszę się zastanowić nad zmianą formy, muszę otworzyć i wywietrzyć umysł. Tradycyjne recenzowanie wynudziło mnie niemiłosiernie, więc pozostaje mi je zarzucić. Co powstanie nowego? Naprawdę nie wiem.
A zmieniając temat: Robaczki świętojańskie! W Polsce nie widziałam ani jednego, chociaż mieszkałam wiele lat na wsi, a potem na obrzeżach małego miasta. Tutaj, w Pensylwanii, można je spotkać każdej czerwcowej nocy, chyba że akurat jest chłodniej (poniżej 15 C). Zielone świateka, małe myślniki wśród pustosłowia nocy. Widze też tutaj więcej gwiazd, a samoloty w ciemności błyskając swoimi światłami udają robaczki świętojańskie. Piękne są tutaj wieczory i noce. A za dnia: mnóstwo fauny! Króliki, świstaki, wiewiórki, sarny, a nawet szopy. Dziś zdybałam małego królika koło ganku podlewając kwiatki. Drozdy oblegają trawniki, stoją wyprostowane niemalże na baczność i uważnie się mi przyglądają.
Istnieje również szansa, że za dwa tygodnie na kempingu zobaczę niedźwiedzia.
Cóż... Wracam do lektur, do całego świata, do jednego miejsca.
2012-06-15
"Imiennik" Jhumpa Lahiri
Trochę trudno przyszło mi zasiąść, żeby napisać tę recenzję. Książka była znakomita, jednak może zbyt bliskie były dla mnie jej niektóre aspekty, tak że teraz czuję się dość krucho pisząc o niej. Imiennik zachwycił mnie swoją prostotą, a autorka, Jhumpa Lahiri, zmysłem obserwacji. To typowa książka o dojrzewaniu, coming-of-age story, dość nietypowego bohatera o imieniu Gogol Ganguli, syna bengalskich imigrantów zamieszkałych w USA. Tak, jego imię pochodzi od TEGO Gogola, gdyż ojciec chłopca zawsze był fanem pisarstwa rosyjskiego autora, nie wspominając o tym, że... został przez niego kiedyś uratowany.
Imiennik zanurza nas w życie bohatera totalnie i kompletnie, czujemy się, jak gdybyśmy czytali jego pamiętnik, jak i pamiętniki innych, związanych z nim osób, pomimo iż narracja jest zawsze trzecioosobowa. Jesteśmy z Gogolem od samych jego narodzin, aż po dorosłość, poznajemy jego pasje, a przede wszystkim miłości jego życia, te najważniejsze, najpełniejsze momenty, nie tylko dlatego, że wiążą się z nimi głębokie uczucia, ale również i poważne wewnętrzne sprzeczności.
Rodzice Gogola to małżeństwo tradycyjnie wyswatane na zasadzie zgody pomiędzy rodzicami małżonków. Ashima zgadza się poślubić Ashoke zdając sobie sprawę, że na co dzień mieszka on w Ameryce, gdzie pracuje nad doktoratem. Pierwsze lata są dla niej bardzo trudne, młoda kobieta jest przerażona zwłaszcza po urodzeniu pierwszego dziecka, nie chce wychowywać go w obcym kraju, bez ogromnej rodziny, tradycyjnych, obfitych świąt bengalskich. Życie tej pary zawse pozostanie zawieszone między Kalkutą, a Bostonem, chociaż to właśnie w tym ostatnim spędzą najważniejsze chwile.
Sam Gogol czuję się natomiast osaczony: Indiami, językiem bengalskim, bengalskimi znajomymi rodziców, a najbardziej – własnym imieniem, którego jako nastolatek uczy się nienawidzić. Imię przypomina mu o jego wyjątkowości i jednostkowości, nie rozumie dlaczego to właśnie ten cierpiący na depresję rosyjski pisarz jest jego patronem. Tuż przed wyjazdem do college'u, chłopiec zmienia imię na Nikhil, czując się odtąd, jak nowa, inna osoba, co, mimo wszystko, nie taje się dla niego zbawienne.
Motyw zmiany imienia symbolizuje dla mnie życie w nowym kraju i kulturze. Gogol, mimo iż urodzony w Ameryce, to wciąż bengalski chłopiec, dorastający na matczynych, egzotycznych potrawach, a jednocześnie uczący rodziców, jak obchodzić Boże Narodzenie. Nikhil natomiast to Amerykanin, który nie może uwolnić się od Gogola, nawet wtedy kiedy wszyscy w jego otoczeniu od lat nazywają go Nikhil, czy Nick. To bolesne mieć z tyłu głowy osobowość i imię, które się utraciło, nawet gdy nigdy nie było się z tym ostatnim (oraz tym pierwszym!) za pan brat. To jest właśnie ta osobista kwestia, która zniechęcała mnie do napisania tej recenzji. Sama zmieniłam trochę imię przenosząc się do USA, chociaż nie tak radykalnie (Niech inni łamią sobie języki). Moje pierwsze imię to Katarzyna, do nazwiska, nie aż tak skomplikowanego, jak niektóre polskie bywają, odpadła niteczka znad „s”, a po myślniku dołączyło drugie, już dla amerykanów bardzo swojskie, nazwisko mojego męża. Przedstawiam się jako Kasia („Kashia? Is that okay?”), czasami jako Kat. Mogę być też Katherine. Do szeregu swoich długich imion mogę dołączyć zawsze drugie imię – Maria. Nagle mam do dyspozycji mnóstwo kombinacji, za którymi mogę się ukrywać, ale które w jakiś sposób wciąż brzmią obco. Moje życie tutaj także pewnie będzie pełne różnych opcji, ale trochę czasu minie zanim naprawdę przywyknę do którejkolwiek z nich.
Dziwna nostalgia, jak mgła, osiada na kartach tej książki. Poczucie wiecznego zawieszenia, dziwna bezdomność. Jednak bohaterowie Imiennika ostatecznie rozpoznają Amerykę i dom na Pemberton Road, jako swój dom, chociaż... nie do końca taki prawdziwy. Bardziej ten wypracowany, nie ten z przydziału. Znalazłam w tej lekturze jednak dużo nadziei, pewnego rodzaju motywacji – tutaj, w nowym kraju, jestem tylko swoja własna, a tego imienia, w krótkiej wersji, czy w długiej, mogę zacząć używać na nowo, jak gdybym dowód osobisty dostała dopiero niedawno. Czy to dobrze? Czy to źle? Zobaczymy.
Nie wspomniałam o wielu innych zaletach tej książki: jest świetnie napisana, wciągająca, pełna bohaterów, z którymi będą mogli się identyfikować nie tylko tacy globalni „włóczędzy,” jak ja. Najwyraźniej jednak, zamiast rozpisywać się o właściwościach piarstwa Lahiri, wolałam roztkliwić się nad moim własnym imieniem ;)
A Tłumacz chorób już idzie do mnie pocztą!
(Zdecydowałam się przestawić okładkę wydania anglojęzycznego, która jest stokroć ładniejsza od polskiej-filmowej)
2012-06-13
"The Woman Warrior" Maxine Hong Kingston
Moje ostatnie dwie lektury pochodzą z kręgu, który nazywam „imigracyjnym”. Zdaje się, że od jakiegoś czasu jest to mój ulubiony krąg tematyczny, chociaż pewnie tylko tymczasowo – zbyt podobne bywają do siebie te książki. Jednak tak długo, jak poruszają coś we mnie, pozwalają mi zrozumieć moje własne uczucia (te związane z imigracją i nie), będę po nie sięgać.
The Woman Warrior Maxine Hong Kingston oraz Imiennik Jhumpy Lahiri posiadają pewien zbiór wspólny: opisują życie nie tyle pierwszopokoleniowych imigrantów, a raczej ich dzieci, wiecznie zaplątanych pomiędzy dwoma światami, pragnących wyrwać się spod wpływu rodziców za wszelką cenę. Dzisiejsza recenzja-wrażenie poświęcona jest temu pierwszemu tytułowi, mam nadzieję wkrótce zamieścić także parę słów o Imienniku.
The Woman Warrior jest w zamyśle książką jakby-wspomnieniową (jej podtytuł to Memoirs of a Girlhood Among Ghosts ), wspomnienia są jednak jedynie pretekstem do nieskrępowanego opowiadania, które nie trzyma się ściśle żadnych ram gatunkowych. Lektura podzielona jest na cztery części: pierwsza jest rozciągniętą opowieścią o kobiecie wojowniku, opowieścią, którą przekazała małej bohaterce-autorce matka. Druga część to z kolei wspomnienia o matce, o jej życiu sprzed przyjazdu do Stanów, kiedy ta uczyła się w szkole medycznej. Uwaga w tym rozdziale skupia się głównie na epizodzie, kiedy to jeden z pokojów studenckiego internatu był nawiedzany przez ducha, a matka bohaterki zdecydowała się z nim skonfrontować. Pozostałe dwie części opisują życie autorki, jako dziewczynki, w Ameryce, gdzie jej rodzice prowadzą pralnię. Zazwyczaj skupiają się one, podobnie jak druga część, na pojedynczych, intensywnych epizodach i motywach.
Tytułowa kobieta-wojownik pojawiająca się w pierwszym dziale występuje w opowiadaniach matki. Matki, która poza opowieścią, już w trzeźwym, zwyczajnym życiu potrafi mówić, tak jak inni Chińczycy, o córkach: jak o niepotrzebnym balaście, który wychowuje się tylko po to, by oddać komuś innemu. Dla dziewczynki wsłuchującej się w historię, opowieść o kobiecie-wojowniku wydaje się tajemnym, może nieuświadomionym przez matkę nawet, przekazem o tym, że kobieta może być czymś innym, niż żoną, albo niewolnikiem. Duchy w podtytule natomiast, to nie tylko niezwykłe moce, uosobione m.in. w czarnym, nieokreślonym, skołtunionym duchu atakującym matkę w części drugiej. Duchy to przede wszystkim biali ludzie, bo tak Chińczycy zwykli ich nazywać. Tak też zaczyna nazywać (i postrzegać) ich bohaterka książki – Duch Pocztowy, Duch Śmieciarz itp.
Oczekiwałam chyba czegoś więcej od tej książki. Pomimo mojego uwielbienia dla mieszania baśni, legend, nierealnego z realnym, te rozdziały, które stosują ten zabieg podobały mi się tutaj najmniej. Dwie ostatnie części były zdecydowanie najciekawsze – życie chińskiej rodziny a Ameryce, a jednak tak daleko od Ameryki. Szkoła „zwykła”, a wieczorem szkoła chińska. Ciężka praca całej rodziny, także dzieci, w pralni. Kategoryczność matki, która zdaje się nie zmieniać swoich opinii chociażby o jotę przez całe dekady spędzone w obcym kraju.
Myślę, że to ważna książka, ponieważ porusza kwestię imigracji Chińczyków do Stanów Zjednoczonych w bezkompromisowy sposób. Temat ten jest na pewno opracowany rzetelniej, niż chociażby w Girl in Translation Jean Kwok. W The Woman Warrior matka wcale nie jest przekonana o tym, że ich życie jest o wiele lepsze dla niej i jej dzieci w nowym kraju, a jednocześnie nie poddaje się przeciwnościom losu (przy czym wcale nie ukrywa swojego poświęcenia, wręcz przeciwnie). Stare tradycje pozostają zakorzenione w matce i innych Chińczykach, być może nawet mocniej na Nowej Ziemi. Sama lektura jednak bywa czasem nużąca, Kingston niespecjalnie czaruje stylem, czy sposobem prowadzenia powieści, a przynajmniej nie robi tego konsekwentnie. Jest to więc tytuł bardziej dla czytelników-badaczy, którzy interesują się tematyką imigracyjną, niż dla czytelników-relaksantów.
2012-06-04
"Dzieje kultury latynoamerykańskiej" pod red. naukową Marcina F. Gawryckiego
No i przeprawiłam się przez Dzieje kultury latynoamerykańskiej. Solidna, 500-stronicowa pozycja, która w trzydziestupięciu rozdziałach przybliża czytelnikowi różne aspekty kultury Ameryki Łacińskiej. Znajdziemy tutaj więc zarys historii, także tej pre-kolumbijskiej, jak i kolonialnej, są rozdziały o specyfice politycznej tego regionu. Wielokrotnie poruszane są tematy religii, chociażby rozwój katolicyzmu, teologia wyzwolenia (fascynujący nurt, prawdopodobnie pierwsze takie pojęcie związane z katolicyzmem, które zdołało mnie sobą zainteresować), czy religie afrykańskie, bądź indiańskie. Jest także rozdział o przyrodzie i jej wizje (np. konkwistadorów, badaczy). Omówione naturalnie też zostają: literatura, sztuka, muzyka, film (w tym również telenowela, która – uwaga – znacznie różni się od soap operas). A także wiele, wiele innych aspektów związanych ściśle z Ameryką Łacińską.
Bardzo lubię serię Dzieje kultury Wydawnictwa Naukowego PWN. Szkoda, że zazwyczaj mają dość nieprzyjemne ceny, ale to chyba jedyny minus. Podoba mi się szata graficzna okładek, a także czcionka i rozmieszczenie tekstu. No ale najlepsza jest samiutka zawartość. Dotąd ukazało się 7 książek z tej serii, oprócz kultury latynoamerykańskiej rozpatrywane są także kultury: brytyjska, amerykańska, francuska, niemiecka, arabska i chińska. Tę ostatnią naturalnie też już posiadam. Zależy mi również na zdobyciu Dziejów kultury arabskiej.
Książka o kulturze latynoamerykańskiej jest o tyle ewenementem pośród książek z serii, że każdy z rozdziałów ma innego autora (nieliczni się czasem powtarzają). Ma to swoje dobre strony, ale i te gorsze, m.in. styl, w jakim napisane są rozdziały nie jest (bo też i nie może być) konsekwentny. Niektórzy więc piszą porywająco, nawet jeżeli temat początkowo wydawałby się dość ziewo-nośny (np. omówienie gospodarki), podczas gdy inne rozdziały napisane są typowo nudnawym, akademickim stylem zmieniając każdy akapit w istną katorgę. Z uwagi na niezainteresowanie niektórymi tematami, omijałam je, lub czytałam pobieżnie (więc tak, trochę oszukiwałam), chociażby tematy odnośnie ewangelizacji, czy jezuitów. Opuściłam też rozdział o sztuce. Nie znoszę opisów sztuki. Wolę wypisać sobie nazwiska danych twórców, nazwy danych nurtów, wstukać w Google i faktycznie *popatrzeć* na te dzieła, zamiast czytać jedynie ich opisy. Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałam czytania o sztuce, chyba że jako dopełnienie do tego co można zobaczyć.
W każdym razie Dzieje bardzo polecam, nie tylko kultury latynoamerykańskiej, ale jakiejkolwiek z tej serii. Opracowane są naprawdę solidnie, przez specjalistów z danych dziedzin, którzy starają się być obiektywni w swoich obserwacjach. Świetne wprowadzenie w temat, a na pewno niejedną informacją zaskoczy i zainspiruje do dalszych poszukiwań. Ja już wiem, że Ameryka Łacińska jest siostrzanym regionem mojej fanatyczno-miłosiernej duszy (haha).
Ale zrobiłam reklamę PWN-owi. Mogliby mi teraz przyszłać te Dzieje literatury arabskiej w prezencie. Nie pogniewam się :-*
2012-06-01
Piątkowy raport książkowy (16)
Właśnie przeczytane: Oprócz Zapachu cedru, przeczytałam wcześniej również Sezon migracji na Północ Tayeba Saliha, lecz nie miałam ochoty sporządzać dłuższej recenzji. Książka jednak jest świetnym wprowadzeniem do tematyki post-kolonialnej – jeżeli ktoś woli fabularne wprowadzenie od bardziej naukowych: Orientalizmu Saida, czy Wyklętego ludu ziemi Fanona. Smutna refleksja nasuwająca się po lekturze książki – że sfery Północy i Południa są nie do pogodzenia, jest, niestety, aktualna także i dziś. Sezon migracji to także niezwykłe przedstawienie sudańskiej wioski, jej mieszkańców, a także natury przefiltrowanej przez niemiłosierne promienie słońca.
Teraz czytam: Jestem w połowie The Warrior Woman. Memoirs of a Girlhood Among Ghosts Maxine Hong Kingston – wspomnienia chińsko-amerykańskiej pisarki, gdzie baśniowe przeplata się z realnym, a duchy są równie prawdziwe jak ludzie. Mimo iż książka jest ciekawa, to spodziewałam się po niej czegoś więcej. Zwłaszcza, że The Warrior Woman jest dość ważną lekturą w środowisku akademickim, zwłaszcza wśród osób które zajmują się amerykańską literaturą etniczną / imigracyjną. To nie jest niestety pierwszy raz, kiedy raczej się zawodzę na akademickich wyborach właśnie takich, a nie innych książek.
Poza tym rozpoczęłam wczoraj na moim Kindle'u Amigoland Oscara Casaresa – kolejna moja lektura meksykańsko-amerykańska, raczej lżejsza, ale nie wiążę z nią wielkich nadziei (chociaż najczęściej wtedy właśnie książka mnie zaskakuje na plus).
W nastepnej kolejnosci: Prawdopodobnie będą to wspomnienia From the Land of Green Ghosts: A Burmese Odyssey Pascala Khoo Thwe – jak sam tytuł wskazuje, będzie to podróż po Birmie, czyli kolejne miejsce zdobyte w ramach wyzwania Literatura w Azji.
Mam też ochotę powrócić trochę na tereny europejskie, ale lektury z tego kręgu, w posiadaniu których obecnie jestem specjalnie mnie nie kuszą, oprócz, może, Piaskowej góry Bator. Hmm?
I jak zwykle pokuszę się o piosenkę na weekend. Tom Waits – zastanawiam się jak mogłam żyć taki szmat czasu bez jego muzyki. Ale już od jakichś trzech lat jestem oświecona ;) "No good, you say? Well, that's good enough for me."
2012-05-30
"Zapach cedru" Ann-Marie MacDonald
Co za wspaniała, niesamowita książka! Czytałam ją w leśnej chatce, kiedy wokoło szalały burze stulecia. A kiedy już ją ukończyłam, nie mogłam przestać myśleć o głównych bohaterkach siedząc przed ogniskiem. Chyba powinnam była Zapach cedru w tej chatce zostawić - tam przynależy.
Nie ma większego sensu streszczanie fabuły, dzieje się tutaj tak wiele, tak dojmująco i boleśnie, tak niespodziewanie, że streszczanie chociażby pierwszej części byłoby opisywaniem kolorów komuś od urodzenia niewidomemu, nie wspominając już o przypadkowym wyjawieniu niesławnych spojlerów. Z bohaterami jest chyba podobnie – ciężko wydać jakikolwiek osąd o którymkolwiek z nich. Relacje czytelnika z nimi wszystkimi potrafią zmieniać się ze strony na stronę, tak, że w końcu ciężko te relacje ocenić. Ja pod koniec nienawidziłam zwłaszcza jednego z bohaterów, i to do tego stopnia, że sponad książki potrafiłam mruknąć nienawistne wyzwiska pod jego adresem (dla tych co czytali: nie był to James).
Zapach cedru pełen jest kobiet, dziewczyn i dziewczynek, które staną się kobietami. Każda z nich jest inna, jednak związane są ze sobą nierozerwalnym, czasem bezlitośnie nierozerwalnym, węzłem. Poznajemy Kathleen, ukochaną córkę tatusia, o przepięknym głosie. Frances i Mercedes starające się sakramentalnie wypełniać role, odpowiednio: złej i dobrej siostry / córki. Lily, której otwartość i miłosierdzie przychodzi łatwo i naturalnie. W końcu Materię i Jamesa – założycieli rodziny Piper, do której przynależą dziewczynki. Poszerzenie tych opisów byłoby dla mnie niczym stąpanie po polu minowym. Byłoby też przekłamaniem. Jak opisać coś co potrafi być wszystkim? Postacie w książce są tak pełnokrwiste, że każdy opis byłby jedynie kiepskim zdjęciem jednego, jedynego momentu w ciągu ich całego życia. Poza tym nie chcę wracać do Frances, kiedy o niej myślę - chcę płakać, tak bardzo ją pokochałam.
Żadne opisy nie oddadzą klimatu tej powieści. Jest ciężka i ciemna, jak tony węgla – węgiel i kopalnie pojawiają się tutaj często, jak również i ocean - akcja bowiem toczy się na wyspie Cape Breton w prowincji kanadyjskiej Nowa Szkocja. Szarość, ciemna zieleń i czerń to dominujące barwy, chociaż autorka, Ann-Marie MacDonald, wcale specjalnie nie oddaje się długim opisom przyrody i otoczenia, nie przedstawia każdej sytuacji, jak pogrzebowej procecsji, gdzie są takie i siakie wprowadzenia w temat i scenerię, wszystko logicznie poprowadzone, posnute i pocerowane. Narracja jest poszatkowana, narrator często się zmienia, co daje niesamowity efekt zdjęć, kartek z pamiętnika, wyrywków i wycinków. Gdyby historia miała standardową, bezpłciową oprawę, wiem, że nie podobałaby mi się równie mocno. Już dawno nie czytałam książki, która by tak wpływała na mój osobisty nastrój, dziobała w ranach, które dawno zostały zapomniane.
Opowieść skrywa wiele naprawdę mrocznych sekretów. Nie dzielę z bohaterkami tych samych bolesnych przeżyć, ale samo przedstawienie rozumienia zła i dobra, manipulowanie faktami, głębokie, choć niezasłużone, poczucie winy przypomniały mi o moim własnym dzieciństwie i nastoletnich latach, utwierdziły w przekonaniu, że wcale nie rozwiązałam wielu problemów, że we mnie też jest takie mroczne miasteczko New Waterford z całą rodziną Piperów.
Od tej książki nie można się oderwać, ale należy uważać, by nie przedawkować jej w ciągu danego dnia – może to grozić nienajlepszym nastrojem, a w każdym razie zagubieniem we własnych dawno zakopanych już niepewnościach. Polecam wszystkim, którzy chcą się zmierzyć nie tylko z niesamowicie napisaną, choć nie najoptymistyczniejszą, historią, ale również i ze sobą.
(Używam imion oczywiście występujących w oryginale, chociaż wiem, że w polskiej wersji są spolszczone - jest to zabieg, którego NIE ZNO-SZĘ. Polska okładka także mi się nie podoba - czy też okładki, widziałam dwie wersje - wyglądają jakby prezentowały nędzne romansidła. Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że tłumaczenie oddaje klimat tej powieści.)
2012-05-21
"Powiedział mi wróżbita" Tiziano Terzani
Podziwiam Terzaniego, tak po prostu i pomimo tego, że nie w każdej kwestii się z nim zgadzam. Nie, nie jestem ogromną fanką, w końcu to pierwsza jego książką, jaką przeczytałam. Podziwiam go za podróż, która go zmieniła jednocześnie pozostawiając go całym - nie naruszyła go, nie pokruszyła. Zestawiam jego postawę trochę z tą Paula Therouxa (pewnie dlatego, że to jedyna książka podróżnicza, z którą miałam do czynienia przed Wróżbitą) - podróż także po Azji, także „naziemna”, podróż będąca rozbiciem i scaleniem, niekoniecznie fortunnym. Bardzo imponowało mi ukazanie specyficznej nostalgii samotności w świecie, takie 'alone with everybody' w Wielkim bazarze kolejowym, ale postawa włoskiego reportera jest równie godna podziwu. Terzani ukazał mi się jako człowiek niezwykle silnego charakteru, mimo iż czasem przypłaca to pewnego rodzaju zafiksowanym postrzeganiem zasad rządzących światem.
No dobrze, więc Tiziano Terzani pamięta, co 'powiedział mu wróżbita' w Hong Kongu, lata wstecz – że w roku 1993 nie powinien latać, bo może się to dla niego skończyć tragicznie. Kiedy znamienny rok się zbliża, reporter postanawia wziąć wróżbę na serio i faktycznie organizuje swoje podróże po południowo-wschodniej Azji z wykluczeniem lotów samolotami, co nie jest łatwe (już na początku lat 90-tych, teraz byłoby chyba jeszcze trudniej?). Jego wyprawy nie polegają tylko na przyglądaniu się zmianom politycznym i kulturalnym zachodzącym w danych państwach, ale i na odkrywaniu azjatyckiej podszewki – niewidocznej często, specyficznej duchowości, wiary w przepowiednie, amulety, wróżby, wiary, która rządzi życiem wielu mieszkańców tych rejonów na równi z kwestiami materialnymi. Terzani prawie w każdym miejscu w którym się zatrzymuje, wybiera się do wróżbity. Większość z nich wróży z daty urodzenia, niektórzy proszą go o wybranie liczby z danego przedziału, inni wróżą z kości, z kart, z twarzy, z rąk, a czasem stóp. To co wyjawiają autorowi to informacje na temat jego przeszłości, jego charakteru, bądź charakteru bliskich, a także przyszłości. W tym ostatnim przypadku są to najczęściej ostrzeżenia. Przepowiednie, które otrzymuje nasz reporter można podzielić na trzy grupy: 1) ogólne stwierdzenia, które mogą być zinterpretowane tak, by pasować do sytuacji autora – i te są najczęstsze, 2) stwierdzenia (przerażająco) trafne, a o których wróżbici za nic nie mogli wiedzieć, 3) stwierdzenia kompletnie błędne.
Mnie, jako osobę zainteresowaną astrologią, i która zna oprócz swojego zodiakalnego znaku słonecznego (Wodnik), także swój znak księżycowy (Skorpion) i ascendenta (Rak), interesowały przede wszystkim omawiane przez wróżbitów rysy charakterologiczne, często trafne, choć to właśnie one były najczęściej dość ogólne. Uważam, że znaki zodiaku, zwłaszcza wszystkie trzy wyżej wymienione, mają spory wpływ na nasz charakter (Zbyt dużo dowodów mam na to, żeby myśleć inaczej), aczkolwiek mniej wierzę w to, że można wyczytać, z nich, albo z jakichkolwiek innych danych, przyszłość. Terzani chyba także do końca nie jest o przyszło-widzeniu tak przekonany, chociaż niektóre z przepowiedzianych wydarzeń spełniły się.
Zwraca on też uwagę na psychoterapeutyczny charakter wróżb. Przepowiednie zmuszają do zastanowienia się nad swoim życiem, nad przeszłością i chwilą obecną, zmuszają także do zmian, często bardzo potrzebnych.
A same podróże? Można by wiele opowiadać, ale ja wspomnę jedynie dwa miejsca, zupełnie odmienne, które mnie najbardziej zaintrygowały: Singapur i Mongolia. Singapur, miasto-państwo położone na samym kraniuszku półwyspu Malajskiego, to jak ogromne klimatyzowane, zmodernizowane do granic możliwości pomieszczenie, gdzie obywatele są ciasno trzymani w ryzach przez autorytarne rządy. Nie wiem co mnie tak zaintrygowało w tym miejscu, wyobraziłam sobie taki ogromny moloch, gdzie wszystko jest skomputeryzowane, zmechanizowane i betonowe, a ludzie, którzy zamieszkują ten moloch są mali, poprawni, wiedząc, że są takie rzeczy o których nie mogą mówić. To jak jakieś smutne science fiction, tylko że prawdziwe. Mongolia natomiast, zamieszkała przez jedynie dwuipółmilionową ludność, to dość rozległy, pustynno-górzysty kraj, gdzie życie toczy się w zasadzie jedynie w stolicy, Ułan Bator. Nawet tam jednak życie to wydaje się toczyć niespiesznie, trochę szaro i niepewnie. Widać ciekawy amalgamat wpływów Rosji, jak i Chin, jedynych siąsiadów Mongolii.
Wracając na koniec do samej postaci Terzaniego, jest jedna rzecz, która mnie czasem irytowała w jego spostrzeżeniach: to namiętne wypatrywanie we wszystkim wpływu Złego Zachodu i głęboki żal, że ten zachodni wirus ogarnął Wschód. W wielu kwestiach zgadzam się z autorem – ostra krytyka wszędobylskiego kapitalizmu była niczym miód na moje serce. Jednak krytyka ta często implikowała, iż dobrze by było gdyby kraje azjatyckie zamknęły się na zachodni rynek i na wpływy stamtąd idące, że najlepiej by było gdyby Azjaci nie mieli wyboru typu 'spokojne życie w rodzinnej wiosce, albo skorumpowane życie w mieście' – bo nie podoba mi się, że Terzani chciałby odbierać ludziom wybór tylko po to, by Azja pozostała w ramach jego romantycznych wyobrażeń o niej. Wolałabym, żeby zaproponował jakieś rozwiązanie, jak edukować ludzi, by wybierali nie tylko potfelem, ale i sercem, by umieli pogodzić obie drogi, albo wybrać jedną, a drugą odrzucić, ale wiedzieć dokładnie dlaczego to robią. Smęcenie nad wpływem Zachodu nic tutaj nie pomoże, a obecnie, biorąc pod uwagę powszechność Internetu, nie ma co liczyć, że ten proces się odwróci, zniknie. Trzeba poszukiwać jakiegoś połączenia, splecenia kultur. Poza tym zauważyłam lekki seksizm w uwagach reportera – w opisach kobieta albo jest jakaś tam, nijaka, bez-przymiotnikowa, albo 'piękna' (I tyle. Czy to nie wystarczy? ;)), poza tym jakiś brak refleksji nad problemami kobiet, chociaż były po temu okazje (prostytucja na granicy Tajlandia-Malezja, wzmożony rygor religijny w Malezji), ale to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy takie refleksje w literaturze faktu nie występują (nie tylko u autora-mężczyzny), więc trudno.
Mimo drobnych utarczek, bardzo chętnie przeczytałabym jeszcze jakieś reportaże Tiziana Terzaniego. Było to udane wprowadzenie w region południowo-wschodniej Azji, więc nie pozostaje mi nic innego, jak dalej podróżować po tych fascynujących krajach, wraz z wspaniałą literaturą o nich.
2012-05-18
Piątkowy raport książkowy (15)
Właśnie przeczytane: Paradise of the Blind Duong Thu Huong.
Teraz czytam: Kończę Powiedział mi wróżbita, zostało mi zaledwie 20 stron. Do końca miesiąca mam również ambitny plan ukończyć dwie inne książki, które czytałam z (bardzo czasem rzadkiego) „doskoku” już dobre kilka miesięcy, czyli Dzieje kultury latynoamerykańskiej pod redakcją Marcina Gawryckiego, oraz dołującą (niestety) A People's History of the United States Howarda Zinna. O obu postaram się napisać chociaż krótkie wrażenia. W ich miejsce rozpocznę przynajmniej jedną książkę non-fiction, których zdaję się mieć coraz więcej.
W nastepnej kolejnosci: Sezon migracji na PółnocAt-Tajjiba Saliha (w angielskojęzycznej strefie znany jako Tayeb Salih). Już się zdecydowałam na 100%, książka (ładne wydanie z NYRB) leży tuż obok mnie. Potem dołączy do tej lektury kolejna - Zapach cedru (wolę oryginalny tytuł - Fall on your Knees) Ann-Marie MacDonald.
Muzyka: O dziwo, powróciłam ostatnio do ostrego, kobiecego grania. Słuchałam takiej muzyki, jak miałam 15 lat (trochę dawno temu), a teraz słucham jej ponownie i odkrywam w niej nowe przekazy, nową energię, nowe pomysły. Przez długi czas myślałam, że będę powracać do tej muzyki tylko wtedy, kiedy będzie we mnie narastać złość i agresja. A tu proszę – wsłuchuję się w nią nie odczuwając niczego negatywnego. Urosło dziecko?
2012-05-17
"Paradise of the Blind" Duong Thu Huong
Bardzo cenię sobie wyzwanie Literatura w Azji, Azja w Literaturze, bo gdyby nie ono, odkrycie autorki Paradise of the Blind na pewno zajęłoby mi o wiele dłużej. Może nawet nigdy nie przeczytałabym żadnego z jej utworów. Tymczasem właśnie niespiesznie przeczytałam Paradise.
Duong Thu Huong jest wietnamską pisarką, która wielokrotnie narażała się wietnamskim władzom swoją twórczością. Kiedyś należała nawet do partii komunistycznej, w latach 80-tych była coraz bardziej jednak jej działalnością rozczarowana – dostrzegając, że wielkie plany i wizje nigdy nie zostaną wypełnione, gdyż działacze, niegdyś tak pełni wiary, zwyczajnie zgnuśnieli i przestali marzyć, poddając się surowości partii. Częściowo o tym właśnie była moja ostatnia lektura.
Główną bohaterkę, Hang, poznajemy jako może 10-letnią dziewczynkę, a jednocześnie dorosłą młodą kobietę pracującą w Rosji w fabryce tekstyliów. Narracja jest prowadzona w fascynujący sposób – dorosła Hang jadąc pociągiem przez Rosję, aby w Moskwie spotkać się z chorym wujem, wspomina swoje dzieciństwo i czas dojrzewania w Wietnamie. Sama nie wiem co mnie ujęło w tej narracji wspomnieniowej – fakt, że pociąg jedzie przez zaśnieżoną Rosję, tak diametralnie inną od klimatu wietnamskiego? Bohaterka wspomina więc, rozpoczynając od historii własnej matki, której brat, powróciwszy z wojny, kazał rozstać się z mężem, gdyż został on zakwalifikowany jako właściciel ziemski. I tylko dlatego, że jego matka posiadała niewielkie poletko ryżu. Dalsze losy matki i ojca Hang są dość zawikłane, dość powiedzieć, że koniec końców dziewczynce pozostają na świecie dwie opiekunki – matka i ciotka Tam. Ta ostatnia, siostra jej ojca, bardzo ciężko pracuje, by uzbierać jak najwięcej dóbr materialnych dla Hang (po tym, jak jej rodzina została już przemianowana na chłopstwo). Dziewczynka jest jej jedynym "łącznikiem" ze zmarłym bratem i jedyną nadzieją na nieokreśloną przyszłość. Ciotka odwiedza dziewczynkę w Hanoi, gdzie ta mieszka z matką, przywożąc ze sobą często góry jedzenia, pieniądze, biżuterię. Od tego momentu matka zaczyna się od naszej głównej bohaterki oddalać, głównym powodem jest nienawiść jaką ciotka Tam żywi w stosunku do brata matki Hang, którego oskarża o zabójstwo swojego brata.
Bynajmniej nie jest to nawet połowa wszystkich rodzinnych niesnasek i komplikacji na stronach tej średnio-obszernej książki. Wyszczególnienie ich tutaj jednak niewiele wyjawi o samej opowieści, o wyjątkowych opisach, o drobiazgach, które stanowią o związkach międzyludzkich. I nie zapominajmy o niezwykłej kuchni wietnamskiej – nazwy i opisy potraw pojawiają się tu mniej więcej raz na dwie strony. W ogóle to zauważyłam, że w kobiecej literaturze bardzo dużo miejca zajmują jedzenie i potrawy, w literaturze pisanej przez mężczyzn raczej one nie występują, tak jak gdyby ludzie w ogóle nie jedli i nie spędzali dużo czasu w ciągu dnia przyrządzając potrawy... Cóż, większość mężczyzn pewnie tylko je to, co zostało przyrządzone. A mi się podoba kobiece podejście, dokładność przygotowania potraw, uznanie dla niezwykłych smaków, kulinarny talent i rozpieszczanie własnego ciała pokarmem. Choć w Paradise of the Blind podejście jest mniej sensualne, a bardziej emocjonalne. W końcu gdy któryś z bohaterów chce okazać troskę, nie daje pieniędzy, ani błyskotek, ale przede wszystkim przywozi ze sobą wózki pełne jedzenia.
To jedyne w swoim rodzaju pisarstwo, klimat stworzony w tej powieści jest nieporównywalny (przynajmniej dla mnie) z klimatem w żadnej innej, bo też to co autorka opisuje jest dla mnie zupełnie nowe. Duong Thu Huong nie politykuje nahalnie, ale subtelnie ukazuje ciągły brak zmian w swoim kraju, a także fakt, że klasa działaczy politycznych, klasa drobnych handlarzy, czy klasa robotników, to zupełnie inne światy, które w zasadzie nic o sobie nie wiedzą. Dotyka też ona kwestii kobiecej portretując jedyny, fatalny i wyniszczający, model realizacji kobiet, które nie są żonami – model poświęcenia. Matka nieustannie poświęca się dla innych ludzi, natomiast ciotka Tam, częściowo poświęca się dla Hang, ale przede wszystkim przepracowuje się dla swoich przodków, których swoim życiem pragnie w pewien sposób pomścić.
Na pewno sięgnę jeszcze po książki tej pisarki. Polecam wszystkim, którzy chcieliby rozpocząć swoję przygodę z literaturą wietnamską, czy z literturą południowowschodniej Azji w ogóle. Niestety, wydaje mi się, że książka nigdy nie została opublikowana na polskim rynku wydawniczym, ale tłumaczenie angielskie jest bardzo przystępne, a styl autorki nie jest zawiły.
2012-05-11
Piątkowy raport książkowy (14)
Zapuściłam trochę bloga. Jakoś nie byłam zainspirowana do pisania, dni przelatywały jeden po drugim jak kolibry. Jest ciepło, opalone mam tylko przedramiona i nos. Na podwórku częstymi gośćmi są zające, wiewiórki (ziemne i nieziemne), drozdy, sójki i jeden wyjątkowo gruby świstak.
Właśnie przeczytane: Przez ten cały szmat czasu udało mi się ukończyć jedynie dwie książki - Dreaming in Cuban Cristiny Garcíi oraz Życie i czasy Michaela K. J.M. Coetzeego. Ta pierwsza przypominała mi częściowo How the Garcia Girls Lost Their Accents Julii Alvarez, lecz wydała się odrobinę lepsza, choć bez rewelacji. Co to tej drugiej – oczywiście Coetzee niesamowity – ale nie poruszyła mnie ta lektura tak bardzo, jak W sercu kraju, czy Foe.
Teraz czytam: Paradise of the Blind Duong Thu Huong oraz Powiedział mi wróżbita Tiziana Terzaniego, obie do wyzwania azjatyckiego. Paradise czyta się świetnie, pełna jest sugestywnych opisów, podoba mi się sposób prowadzenia narracji przez autorkę. Jeżeli chodzi o Terzaniego, to strasznie wolno idzie mi czytanie jego książki, jednak nie dlatego, że nie przypadła mi do gustu, albo mnie znudziła. Jakoś lepiej mi się ją czyta wyrywkowo i w małych kawałkach.
W nastepnej kolejnosci: Nie potrafię się w tej chwili zdecydować. Zbyt wiele tytułów do wyboru, a nie ciągnie mnie wyjątkowo mocno w żadne miejsce, czas, czy kulturę.
Jak widać, wciąż brak mi inspiracji na jakiś ciekawszy wpis. Mam nadzieję, że to niedługo przejdzie.
2012-04-30
"Pióropusz" Marian Pilot
W którymś miejscu natknęłam się na opis pisarstwa Pilota, jako realizmu magicznego. Pióropusz okazał się czymś znacznie ciekawszym – realizmem koszmarnym. I to wcale, a wcale nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie, jestem wciąż pod dużym wrażeniem oryginalnego stylu i sposobu obrazowania tego, przez całe dekady pomijanego, pisarza.
Już sam opis książki mi się podobał (a przeczytałam go znacznie, znacznie wcześniej niż książkę udało mi się zdobyć). Uwagi o podobieństwie do pisarstwa Gombrowicza zdziwiły (Nikt przecież nie pisze tak jak on!). Wreszcie, w pewien sposób ucieszyłam się rozczarowaniem ludzi, że to akurat ta książka otrzymała Nike, i przeczytałam kilka letnich, jeśli nie szalenie krytycznych recenzji. Pomyślałam sobie: to będzie moja książka, moja mała perełka, nie zaszkodzi jej bestselerostwo żadne. Tak też się (chyba?) stało.
Od czego by tutaj zacząć? Pewnie od stylu. Na styl jestem wyczulona bardzo szczególnie, tak jak psy mają wyczulony węch. Uwielbiam style oryginalne, unikatowe, a jednocześnie naturalne. Gardzę kopiowaniem stylów, albo utratą kontroli nad nimi (schizofreniczne przestylowienie fatalne). Styl Mariana Pilota jest jednym z tych unikatowych. Niby dostrzegam tam trochę Gombrowicza, jego słowotwórstwa i absurdów, ale nie jest to ani taki sam styl, ani jego pochodna. Może jakiś dalszy kuzyn – który nawet nie wie, że jest tym dalszym kuzynem. Więc jest słowotwórstwo, jest gwara wiejska wymieszana ze zwrotami niemieckopodobnym i rosyjskopodobnymi. Przedstawianie rzeczywistości opiera się na niezwykłości słów, ich brzmieniu i zespalaniu się ze sobą. A rzeczywistość jawi się... koszmarnie. Narratorem jest chłopiec (idę na łatwiznę i przyjmuję, że to autor), zamieszkały w małej wsi (obecnie położonej na samym południu województwa wielkopolskiego), a czas akcji przypada na późne lata 40-te i wczesne 50-te XX wieku. Ojciec narratora zostaje aresztowany za niszczenie państwowego mienia (a tuż po II wojnie, w czasie PRL-u takie aresztowania to nie były przelewki), po czym matka dyktuje synowi, narratorowi naszemu, listy do ważnych urzędników, a także Bieruta i Stalina samego, za uwolnieniem ojca, bo on, dzieciak jeszcze, jest jedynym w domu piśmiennym. Ta fabuła jest jednak na drugim planie, na pierwszym planie serwowane są senno-koszmarne obrazy wsi, ludzi, szkoły, agitatorów. Wszystko płynie leniwie, ale dotkliwie, strasznie i śmiesznie, ale jednak bardziej strasznie... Aż do uwolnienia ojca, aż do przyznania się, że teraz pisania nie może już nic zatrzymać.
Od dawna nie czytałam też książki bardziej polskiej (chyba ostatni raz, faktycznie, jak czytałam Gombrowicza). Nie ma tutaj patriotyzmu, ruchów oporu, flag i orłów. Pilot prezentuje ważny wycinek polskiej historii – okres powojenny na wsi, kiedy tworzone były PGR-y, a agitatorzy chcieli „oświecać” ludność (podobny motyw oczywiście w Konopielce Redlińskiego), jednak polityka i kwestie narodowo-ideologiczne nie interesują nie tylko jego (co by było zrozumiałe, wciąż jest dzieckiem), ale także absolutnie kogokolwiek innego we wsi. A jednak to jest tak pięknie polska powieść – realizm koszmarny – nasz najprawdziwszy własny gatunek, eksploatowany przez Pilota pewnie przez całe dekady, a my o tym żadnego pojęcia nie mieliśmy (wstyd!). Realizm przeraźliwej biedy, ignorancji, życia ciągłego i jednostajnego pomimo i na przekór i bez końca. Wiejska matka, wiejski ojciec, wiejska izba, krowa, kura, koza. Polska wieś, którą wyparli wszyscy ze świadomości, z telewizji, z książek, z tradycji nawet. „Won ze wsią” zdają się mówić między słowami politycy, prezenterzy, sportowcy, nauczyciele, urzędnicy. A ta wieś jednak istnieje, kryje się w podświadomości, wieś polska lat 50-tych, wieś polska XIX wieku, wieś polska, kiedy nie było poza wsią polską nic oprócz może (kurna!) Gniezna. Kryje się, a czasem objawia, czasami się śni – groza, koszmar, zimno, izba, drzewa, stary młyn.
To, że nikogo nie obchodzi polska wieś, nie jest żadną tajemnicą. Podobnie, jak małe, utytłane buraczaństwem polskie miasteczka. A ja jako, przez pierwsze 9 lat mojego życia mieszkanka polskiej wsi, a przez kolejne 15 lat mieszkanka malutkiego miasteczka, odżyłam czytając Pióropusz. Nie tylko ja mam koszmarne koszmary, nie tylko ja wypieram swoją osobistą polską wieś z pamięci, świadomości.
Ale koszmar, wieś, gwara, to bynajmniej nie wszystko. Pióropusz jest monumentalnym esejem na temat sztuki pisania. Przez większość powieści nasz narrator pisze raczej niechętnie, aczkolwiek zdarza się, że robi to kompulsywnie i maniakalnie. To raczej jego matka staje się coraz bardziej przywiązania do dyktowania synowi listów, w których żali się na swój los, próbuje schlebiać adresatowi, w końcu dyktuje już cokolwiek, ale zawsze wyrażając emocje. I jest ojciec, z którego powodu pisarstwo w ogóle zostaje podjęte, ojciec, którego trzeba ratować. I w końcu ojciec, który przynosi narratorowi okulary, by ten, po kilku latach pisania listów przy słabym świetle, mógł na nowo dostrzec rzeczywistość i... stawiane przez siebie literki. Matka, jako ta, która dyktuje opowieści, a ojciec, jako powód tych opowieści (także, w pewien sposób, pośredni, a okazjonalnie bezpośredni, adresat), w końcu ten, który pozwala dostrzec świat, to przekonywujące i mocne symbole. Rodzice narratora nie są bohaterami ciepłymi, których przychodzi łatwo polubić, czy nawet zrozumieć. Ale oni są powodem, czy też Powodem, nie można ich odrzucić.
Na zakończenie dodam, że nie czyta się tej książki łatwo, to fakt. Można czasem się pogubić, zostać zbitym z tropu. I najlepiej czytać ją w dużych dawkach, po 50-60 stron za jednym razem, bo jak się będzie czytać jedynie po kilka stron, co jakiś czas, to niewiele się z tego zrozumie. Wytrwałych czeka pradziwa uczta. Być może czytelnik dopatrzy się znacznie więcej symboli i ukrytych znaczeń ode mnie. Być może przypomni sobie własne koszmary, te na jawie bądź we śnie. Warto sięgnąć po Pióropusz i dać się ponieść tej nieprzyjemnej, lepkiej, ale szczerej i, w jakiś kolektywno-świadomościowy sposób wspólnej, historii.
P.S. Nie wiem, czy akurat ta książka zasłużyła bardziej na Nike, niż inne. Zwłaszcza, że nie czytałam innych nominowanych książek. Ale cieszę się, że Wydawnictwo Literackie, oraz ta nagroda, „wykopały” dla nas Mariana Pilota. Tak ciężko uwierzyć, że prawie nikt o nim dotychczas nie słyszał. Chętnie przeczytałabym inne jego dzieła, na razie nastawiam się na wznowienie tomu opowiadań pt. Pantałyk. Zastanawiam się także, jak wielu jeszcze pisarzy jest zapomnianych i już nigdy nie „wykopanych”, a równie dobrych, a może nawet i lepszych od Mariana Pilota? Kto wie?