Strony

2010-12-31

"Romans Teresy Hennert" Zofia Nałkowska

Oto i Nałkowska. Znamy "Medaliony", znamy "Granicę". Ta ostatnia zresztą, kiedy czytałam ją jako lekturę szkolną, przyprawiała mnie o siermiężną nudę.

"Romans" jest książeczką krótką (180 stron), więc postanowiłam dać jej szansę. Tematem powieści jest... cóż, romans, a raczej obsesyjne zauroczenie jakim darzy Teresę Hennert, zamężną kobietę w średnim wieku, enigmatyczny pułkownik Omski. Oprócz nich poznajemy całe tabuny innych bohaterów: profesora Laternę o epikurejskim spojrzeniu na świat, pogardzającego nim syna przesyconego chęcią zmian i rewolucji, wrażliwą kurę domową z wyboru - Binię, zmęczonego wyrzutami sumienia poetę Lina itede itepe, na tym lista naturalnie się nie kończy. Przy tak małej objętości i tylu bohaterach czasem ciężko ogarnąć i zrozumieć na czym polegają ich problemy i skąd się biorą.

Niezrozumienie bierze się także skąd indziej. Powieść jest głęboko osadzona w realiach Polski po I Wojnie Światowej często mówi mimochodem o aktualnych ówcześnie problemach, o których trudno wiedzieć współczesnemu czytelnikowi. Chyba że jest on specjalistą od historii międzywojennej. Tak naprawdę czasami ma się wrażenie, że cały "romans" i inni bohaterowie są tylko pretekstem do snucia różnych polityczno-społecznych rozważań. Niektóre z nich są jednak uniwersalne, jak np. długi wywód profesora Laterny pod koniec utworu przekonywujący o tym, że choćbyśmy nie wiem jak się zapierali, polityka jest w naszym życiu, jesteśmy poddani jej działaniom, tworzymy ją. Albo następujący wywód jego syna, Andrzeja: "To, co było wszędzie i co kompromituje ludzi, przerzuca się na jedną stronę frontu, aby kompromitowało nację. I oto te fakty są potrzebne jako zarzewie. Są płodne, są wciąż rodzące nienawiść i chęć odwetu, są nieśmiertelne."

Styl Nałkowskiej jest dość przejrzysty, a jednocześnie gęsty. Opisy są nie za długie, ale zawierają w sobie wiele szczegółów. Bardzo filmowe sceny. W niektórych opisach ukryta jest symbolika. Na przykład w kilkustronicowej relacji z konkursu hippicznego, gdzie konie zostają podzielone na te piękne i te bez gracji, niezależnie od tego jak dobrze udaje im się pokonywać przeszkody. A "przecież jednak biegają, skaczą, trudzą się, nie wiedząc o tym, że żyją bez piękności."

Polecam tę książkę fanom dwudziestolecia międzywojennego i klasycznie skonstruowanych powieści do przeczytania w dwa wieczory. Na mnie nie wywarła ona szczególnego wrażenia, pomimo ciekawych fragmentów, ale cieszę się, że dałam Zofii Nałkowskiej drugą szansę. Żeby nie było, że szkoła mi ją obrzydziła!

2010-12-29

"O literaturze" Umberto Eco

Ten ładnie wydany zbiór esejów zakupiłam już dość dawno w jakiejś miłej duszy i portfelowi cenie. Leżało to na półce i czekało na swój szczęśliwy dzień. W końcu, skoro czeka na mnie także lektura "Dzieła otwartego" oraz "Nie myśl, że książki znikną", stwierdziłam, że nie warto się opierać, chodzić wkoło Umberto Eco na palcach, tylko się za to zabrać.

Nie jest to jednak pierwsza rzecz Eco, z jaką miałam do czynienia. Wieki temu przeczytałam "Tajemniczy płomień królowej Loany" i jedyne co z tego pamiętam, to że główny bohater kolekcjonował cytaty o chmurach. Więc nie bardzo wiem, czy to się liczy. Była też krótka i urocza przygoda z "O bibliotece". Przez ostatnie 2 lata na pewno miałam też styczność z jego paroma artykułami, lub ich fragmentami, z dziedziny semiologii / teorii literatury. A więc teraz nareszcie coś mającego znamiona CAŁOŚCI. Eseje na mój ulubiony temat: "O literaturze".

Umberto Eco jest fanem Joyce'a i Borgesa, czego bynajmniej nie ma ochoty ukrywać. Wreszcie rzucił mi trochę świata na ogólny sens "Finnegans Wake" tego pierwszego i zaintrygował hipertekstualnością twórczości drugiego. Naturalnie musiał tu znaleźć się również esej "O symbolu" będący przyganą do przyzwyczajenia jakim stało się wywalanie każdego tekstu "na lewą stronę", doszukiwanie się wszędzie drugiego znaczenia. Są rozważania o stylu, pouczenia na temat pożyteczności fałszu, nie tylko w literaturze. Eseje lawirują pomiędzy filozofią, teorią literatury, historią, lingwistyką. Prawdziwa uczta dla mojego mózgu, a jednocześnie doświadczenie uczące pokory - jeszcze dużo nauki przede mną.

Najbardziej przypadł mi do gustu esej zatytułowany "Ironia intertekstualna i poziomy lektury", bo intertekstualność należy do moich głównych pod-zainteresowań (Szuflada: literatura, przegródka: teoria literatury, pudełeczko: intertekstualność ;)), a włoski badacz wszystko ciekawie przedstawia nam, także na podstawie własnych dzieł, problem spostrzegania przez czytelnika elementów intertekstualnych, odniesień do innych tekstów; określa kim jest czytelnik semantyczny, a kim czytelnik krytyczny. Drugim naprawdę fascynującym dla mnie rozdziałem był ten ostatni, w którym Eco opowiada o własnym pisarstwie, o tym jak skrupulatnie przygotowywał się do kreowania świata swoich powieści, o tym jak wielokrotnie poprawiał maszynopisy, notatki i wydruki, o tym jaki smutek ogarniał go za każdym razem kiedy pisanie dobiegało końca.

Nie wszystko jednak jest aż tak cudowne, bo trzeba przyznać, że momentami eseje trochę nużą. Sam autor wydaje się czasem zmęczony zazwyczaj klarownym, nawet lekko żartobliwym, stylem, i zaczyna sadzić zdania niezwykle i uczenie ciężkie. Niektóre szkice cierpią przez to bardziej, niż inne. Jeden z nich całkowicie pominęłam, nie ze względu na zawiłości jednak, a na całkowitą nieznajomość tematu. Chodzi o esej zatytułowany "Mgły Valois" - bardzo szczegółowa (nawet opatrzona dwoma rysunkami!) analiza opowiadania "Sylwia" Gérarda de Nervala, którego nie znam.

Mimo wszystko zaznaczyłam sobie wiele fragmentów i lekturę uważam za udaną. Polecam wszystkim, którzy lubią czytać... właśnie "o literaturze" :)

2010-12-26

Wypasione stosy świąteczno-zbierackie

Nareszcie po raz pierwszy od X czasu publikuję porządne stosy zamiast 2-3 nowych książeczek (bo zawsze chcę się szybko pochwalić, a nie czekać aż się z nich uzbiera pełnokrwisty stos).

Pierwszy z nich, ten bardziej kolorowy, to prezenty na święta:



Od dołu:

"Dziennik, tom 1" Sławomir Mrożek - Bardzo się cieszę z tej pozycji. Jakoś fakt wydania tych dzienników umknął mojemu wrażliwemu na nowości literackie oku, ale teraz będę trzymać rękę na pulsie, bo w drodze są jeszcze dwa tomy.

"Muzeum niewinności" & "Cevdet Bej i synowie" Orhan Pamuk - Czy muszę tu coś dodawać? Przechodzę metafizyczne szczytowanie à la Kordian, kiedy myślę o lekturze tych dwóch książek.

"1Q84" Haruki Murakami - No to zobaczymy co tam nowego Haruki nawymyślał i czy będzie warto czekać na następną część. Miejmy nadzieję. Aczkolwiek, szczerze powiedziawszy, wszelkie pomysły "trylogiczne" przyprawiają mnie o lekkie mdłości.

"Wykluczeni" Elfriede Jelinek - Nareszcie, nareszcie. Chora powieść napisana chorym stylem Jelinek. Dla takich doznań się żyje. W ogóle muszę zakupić więcej jej rzeczy.


Teraz pora na stos trochę bardziej wymięty i blady. Pierwsze cztery książki od góry pożyczyłam od babci, a pozostałe zakupiłam na allegro:



Od góry jadąc:
Dwie małe książeczki z opowiadaniami Tadeusza Różewicza i Tadeusza Hołuja. Tego pierwszego opowiadania raczej znam wszystkie, ale nie szkodzi przeczytać je jeszcze raz w takim jednowieczorowym formacie. Tego drugiego nie znam, aczkolwiek nazwisko obiło mi się o uszy.

"Romans Teresy Hennert" Zofia Nałkowska - Zaczęłam nieopatrznie czytać pierwsze kilka stron i... chyba się wciągnęłam.

"Dubrowski" Aleksander Puszkin - Ładne stare wydanie z drzeworytami.

"Matka i córka" & "Raj" Alberto Moravia - Nie czytałam jeszcze nic tego autora, a ostatnio wydawnictwo Znak (bodajże) go ożywiło na polskim rynku, więc warto się obznajomić. "Matka i córka" to powieść wydana w starej serii Nike Czytelnika (Ta grafika przedstawiająca rzeźbę Nike z Samotraki zawsze wyglądała dla mnie raczej jak jakiś przerażający kaszaloto-słoń. Ups.). "Raj", natomiast, to zbiór opowiadań, który ma okładkę tak idiotycznie brzydką, że jest to aż niewiarygodne. Przy okazji recenzji, kiedyś tam, na pewno nie omieszkam jej ujawnić w pełnej krasie.

Te pisma wybrane Norwida, które tu widnieją, to listy. Jestem jego wielką fanką i bardzo chętnie poczytam sobie go także w wersji bezrymowej.

"Proza nagła" & "Gwiazda spada" Jalu Kurek - Te dwie książki zamówiłam przez przypadek, ale to za długa i zbyt nudna historia, żeby ją przytaczać. Wszystkiemu winne jest moje nieogarnięcie. Ale kosztowały mnie dodatkowo tylko 6 złociszy, więc niech będzie. "Proza nagła" wydaje się ciekawa. Są to różnego rodzaju zapiski i pomysły na opowiadania jednego z naszych czołowych futurystów. "Gwiazda spada" jest natomiast dość podejrzaną pozycją, bo nigdzie nie ma do niej jakiegokolwiek opisu i w ogóle NICZEGO. No zobaczymy, takie niespodzianki też są czasem dobre.

I to już wszystko na teraz. Czytam dalej, bo nowe nabytki zobowiązują (?) ;)

2010-12-25

"The Bloody Chamber" Angela Carter

Jedną z największych zbrodni polskich wydawców jest niemal całkowity brak zainteresowania prozą Angeli Carter. Kilka jej powieści zostało przetłumaczonych, w tym niedawno wydana przez Znak pt. "Mądre dzieci". Jednak mały zbiorek opowiadań będący tematem tego wpisu, czy chociażby "Love", książkę, którą uważam za arcydzieło, chociaż czytałam ją dobre parę lat temu, ich czytelnik polski, a niezainteresowany czytaniem w oryginale, raczej nie pozna. A szkoda!

"The Bloody Chamber" to na nowo przez Carter napisane bajki... Czerwony Kapturek, Sinobrody, Piękna i Bestia, Kot w Butach. Czy muszę dodawać, że nie są to bajki dla dzieci? Przede wszystkim dlatego, że przesycone są cielesnością, tą drugą stroną legend i baśni, która nigdy nie jest w nich eksponowana, a jedynie sugerowana przez wilka pożerającego babcię, albo przez Sinobrodego zabijającego swoje żony. Autorka daje tym ziarnkom przemocy i związków męsko-damskich, jakimi raczą nas oryginalne opowieści, rozkwitnąć w baśnie pełne namiętności. Namiętności, które jest jak róża - odurza zapachem, rani do krwi.

Wszystkie opowiadania skupiają się na związkach między kobietą a mężczyzną, gdzie więcej się traci, niż zyskuje. Te związki są pułapką, odosobnieniem, przekleństwem, ale jednocześnie są nieuniknione. Kobiety z tych opowiadań nie są zakochującymi się słodkimi idiotkami. Są, owszem, bezbronne, ale bezbronne wobec tego, co dzieje się z nimi, wewnątrz, nie bezbronne wobec tego co na zewnątrz. Ich ciało nie jest ofiarą dla mężczyzn. Jest zagadką, to w nim mieszka zagubiona, ale namiętna, dusza, więc posiada ono tajemniczą siłę.



Język. Jest piękny. Gęsty jak miód, odurzający. Zdania następują po sobie jak leniwe koty, trudno oderwać wzrok od ich majestatycznych niespiesznych kroków. Takie bajki mogłabym czytać często ;)

Jeden z cytatów, który sobie wypisałam. Nie reprezentuje on może piękna stylu Angeli Carter w 100%, ale jest niezwykły, mimo (czy może właśnie dlatego) iż mówi o powszechnym, dobrze znanym (każdemu kto kocha) pragnieniu:
"His skin covers me entirely; we are like two halves of a seed, enclosed in the same integument. I should like to grow enormously small, so that you could swallow me, like those queens in fairy tales who conceive when they swallow a grain of corn or a sesame seed. Then I could lodge inside your body and you would bear me."

Muszę zapolować na więcej jej powieści gdzieś, może nawet kupię te "Mądre dzieci". Bo warto.

Cóż, wiedziałam, że jak zacznę Witkacego, to będę go miętlić długo, więc w międzyczasie czytam też inne rzeczy... Zwłaszcza, że mam nowy świąteczny stos z książkami, które najchętniej zaczęłabym czytać wszystkie na raz od razu. Stos może zaprezentuje jutro ;)

2010-12-17

Ponownie nowe książki.

Wiecznie tylko kupuję i kupuję, aż jestem tym znudzona. Jeszcze za chwilę powinny przyjść jakieś dziwne tytuły z allegro. Oj.



Od lewej:
"No właśnie co" Samuel Beckett - wreszcie żeśmy się w tym zimnym kraju doczekali dzieł wybranych Becketta. O jak dobrze. Jestem ogromną, niemalże wyznaniowo-opętańczą, fanką "Czekając na Godota", ale niczego więcej nie czytałam jeszcze. Wstyd i żal.

"Nauczyciel pożądania" Philip Roth - znowu jakieś hardkory dołujące Philipa Rotha. Na razie nie przeczytam, bo mam dosyć dołów i bez tego :P Okładka brzydka jak obrażony pawian, ale trzeba pochwalić Zysk, że wydał na niefajnym papierze, w miękkiej nijakiej oprawie, ale dzięki temu UWAGA! cena jest normalna, czyli 19 zł. A z drugiej strony druk sam w sobie jest przyzwoity i nie za mały. Żeby tak wszyscy chcieli wydawać takie tanie pockety takich nazwisk jak Roth... Ech.

"Ciotka Julia i skryba" Mario Vargas Llosa - bo to sromota okrutna, że jeszcze nic nigdy nigdzie jego. Oprócz napoczętych "Miasta i psów" lata temu... Ale to się nie liczy!

Książki zakupiłam w przypływie gotówki w poznańskiej księgarni "Jedynka". Chodziły jakieś słuchy, że księgarnia miała upaść, ale na razie działa i bardzo się cieszę, że udało mi się ją wesprzeć, zamiast wtykać pieniądze do i tak już nimi zapchanego Empiku (Wystarczy, że tam film na prezent kupiłam, bo nie znam alternatywy jeśli chodzi o filmy. Chyba, że jakaś inna sieciówa :/).

2010-12-14

"Likwidacja" Imre Kertész

Kupiłam "Likwidację" już dawno za kilka złotych, bez przekonania, ot tak. Bez przekonania dlatego, że lata temu przeczytałam "Kadysz za nienarodzone dziecko" i nie przypadła mi ta książka do gustu ani trochę. Ale cóż, miałam wtedy jakieś 17-18 lat, w głowie bajzel stylu Żeromskiego i poezji Skamandrytów, to co się dziwić, że Kertésza nie czułam ni w ząb.

Do tej książeczki, cieniutkiej, podeszłam więc bez żadnych specjalnych oczekiwań. I rozczarowałam się, tak jak lubię najbardziej, czyli pozytywnie. Główny bohater, redaktor Keserű, po śmierci tłumacza i pisarza B. poszukuje "powieści życia", którą B. musiał przecież napisać. I napisał. Ale nikt nigdy jej nie przeczyta, bo powieść ta jest tylko eksplikacją odmowy radości życia przez B., a także, pod jego wpływem, przez jego żonę, Judit. Nikt nigdy jej nie przeczyta, bo ta powieść pozostanie tylko pomiędzy nimi.

Dużo tutaj refleksji na temat czytania i pisarstwa. "Tak drzemie we mnie wiele książek, lepszych i gorszych. Najrozmaitszych. Zdania, słowa, akapity i wersy, niczym niespokojni sublokatorzy, nagle budzą się do życia, wałęsają się samotnie, albo rozpoczynają w mojej głowie hałaśliwy dialog, którego nie potrafię uciszyć". Redaktor nazywa to "chorobą zawodową", ale to może tyczyć się każdego, kto nie potrafi żyć bez książek.

Związki i relacje międzyludzkie stanowią esencję tej krótkiej powieści. Zwłaszcza damsko-męskie. Zastanawia, na początku, że tak dużo w nich goryczy a tak mało miłości. Ale już za chwilę okazuje się, że dużo w nich miłości, a goryczy jest tylko odrobina, ale jest to absolutnie niezbędna odrobina. Ponadto - historia, obezwładniająca, dusząca, ale nadająca kształt. Koniec komunistycznej dyktatury, kolejna zmiana, nie jest w tej książce czymś pozytywnym. Oznacza kres ucisku, ale stanowi nieznane, wątpliwe, puste. Odkształceni przez poprzednie wydarzenia bohaterowie mogą się wreszcie rozrosnąć według własnej woli. Ale chyba już nie potrafią...


Teraz moją lekturą jest "Pożegnanie jesieni" Witkacego, tak się cieszę, że nareszcie się za niego zabrałam, bo to był czas najwyższy! No!

2010-12-12

"Nowe życie" Orhan Pamuk

Z początku, po kilkudziesięciu pierwszych stronach, miałam wrażenie, że przechodzę przez odczarowanie. Że jednak nie wszystko co Pamuk napisał jest świętością i że nie trzeba tak przeżywać. I kiedy właśnie zaczęłam sobie tak arogancko poczynać w myślach, pod koniec musiałam przyznać ze skruchą: To jednak mnie rozwala.

Zaczyna się od książki. Książki, która może tak naprawdę symbolizować je wszystkie. Główny bohater po jej przeczytaniu rozpoczyna nowe życie, rozpoczyna je, chociaż wydaje mu się, że tylko go poszukuje. Spotyka również inne osoby, także czytelników tej samej książki, które radzą sobie z ciężarem nowego życia jak mogą. Czy książka symbolizuje tylko i wyłącznie intertekstualną plątaninę cytatów, wizji, opisów przeżyć, znaków? Oznacza ona również ciężar egzystencji świadomej, ciężar wszystkich uczuć i poczynań, kronikę konfliktu świata rzeczywistego i świata naszej wyobraźni.

"Nowe życie" jest dosłownie kopalnią symboli i tysięcy możliwych odczytań. Kiedy wracam do tej, ukończonej poprzedniego dnia, powieści, jedno skojarzenie goni drugie, nie dając dojść do słowa trzeciemu (Chociaż to nic dziwnego, w moim mózgu tak się często dzieje). Jazda autobusami po całym kraju, dusze przedmiotów, filmy, zapamiętane i postrzegane fragmentami, upał o 9-tej rano. Z prozą Pamuka jest jak z poezją, trzeba, za przeproszeniem, obnażyć wszystkie swoje emocjonalne sensory w kontaktach z nią. Nie ma co za dużo wątpić, rozmyślać o noblach, ani o stosunkach wschód-zachód za bardzo też nie, ani nawet o literackich wpływach. Trzeba po prostu czytać i poddać się przygniatającej nostalgii za tym co było i przeleciało przez palce szybciej niż zdążyliśmy się temu przyjrzeć.

Co podoba mi się też u tego autora, a to dopiero trzecia jego powieść, którą przeczytałam, to absolutny brak stygmatyzacji czynów i uczuć powszechnie uznawanych za karygodne (morderstwa, zazdrości, nienawiści, zawiści). Refleksja na ich temat jest pełna pokory. Wszystkie te mroczne aspekty są nieuniknione, są nieodłączną częścią życia, włącznie z morderstwem, choć może postrzeganym bardziej metaforycznie...

Cytat z recenzji "The Guardian" walnięty na przodzie okładki mówi: "Można na punkcie tej książki obsesji". Zazwyczaj jak czytam takie rzeczy to prycham, i tak też musiałam na początku na to zareagować, ale po skończonej lekturze książki, nie mogę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. "Nowe życie" przyprawiło mnie o co najmniej jeden sen bezpośrednio zainspirowany książką, o którym nie mogę przestać myśleć!

Ale pora kończyć te wynurzenia. Jeszcze tylko dodam, że cieszę się, że od Świętego Mikołaja dostanę "Muzeum niewinności" i "Cevdet bej i synowie" :D

2010-12-11

A teraz muzycznie...

Wygląda na to, że 90% notek, które tu zamieszczam jest o książkach. Jednak nie żywię się tylko książkami. Bo muzyki, na przykład, słucham kiedy tylko mogę. Może nie wywołuje ona u mnie tyle żrąco-palących emocji, co za nastolatki (ech tobyłyczasy!). Ale wciąż ciężko by było bez niej żyć...

Od jakiegoś roku, dwóch lat zrobiłam się też dość muzycznie patriotyczna i regularnie śledzę bloga We Are from Poland, a jak mnie coś zaciekawi, to kupuję. Bo to co leci po radiach, ci polscy wykonawcy mainstreamowi, to jakiś żart jest. Można by się załamać, ale jak dobrze poniuchać i poszukać, okazuje się, że polskiej ambitnej muzyki jest sporo. Szkoda tylko, że wielu z tych wykonawców decyduje się tak ostro obstawiać przy śpiewaniu po angielsku. No ale to taki trend wszędzie na świecie.

Więc zaprezentuję pokrótce, bo czemu i nie, co tam ostatnio u mnie gra, śpiewa i brzęczy polskiego właśnie.

Po pierwsze, nie będę oryginalna, album "Blanik" Indigo Tree. Minimalistyczna okładka niewiele mówi o ich klimatach, ale okładka debiutanckiej płyty już tak. Znajduje się na niej zdechła żaba z wywalonym jęzorem. Ale jak to, taka urzekająca muzyka, jak to do żaby zdechłej tak przyrównywać? No bo to się ze stawem kojarzy, a muzyka jest jak ze stawu, tu rzęsa wodna, tam żaba, tu muł i błoto. Ale jest słonecznie, mimo wszystko zielono, ciepło i naturalnie. Bo melodie są ciepłe i naturalne, aczkolwiek przynależą tylko do mikrokosmosu jedynego w swoim rodzaju stawu jakim jest Indigo Tree. Można usiąść na brzegu, zamoczyć stopy w ciepłej wodzie, trochę się zamulą pięty, co tam. Trzeba dać się ponieść, a raczej położyć. I słuchać. Nie wiem jak to zrobili, ale druga płyta jest tak samo dobra jak pierwsza. Znowu staw, żaba, rzęsa, trzcina. Wszystko takie znane, a tak nowe. Każda melodia już zasłyszana, a jednak nieznana. Naprawdę dobra rzecz.

Po drugie, "Western Lands" Kristen. Posiadam dwie pierwsze płyty tej grupy, zakupiłam je w dość zamierzchłych czasach (być może był to jakiś przed-zryw muzycznego patriotyzmu), a pozostałe dwie znam tylko pobieżnie, trochę i z doskoku. A tę zakupiłam sobie i nie za bardzo wiem, co o niej myśleć. Specyficzny klimat z pierwszych płyt pozostaje, słuchanie Kristen można porównać do pobudki w nieznanym, pustym mieszkaniu na blokowisku o godzinie piątej nad ranem, kiedy wschodzące słońce odbija się od białych ścian. I niekoniecznie jest to pobudka na kacu (chociaż jest taka opcja). Ich muzyka ma też w sobie coś jazzującego. Podsumowując te bajzlaste spostrzeżenia, nowa płyta jest jak poezja Franka O'Hary, nie do końca kumam, ale czasem znajdę wyrywek i skrawek, który mnie olśni, dlatego czytam / słucham dalej...

Po trzecie, będzie bardzo króciutko, bo chciałam tylko zachęcić wszystkich, którzy lubią Muzykę Naprawdę Dziwną, do ściągnięcia albumu Maria Celeste, za darmochę na ich stronie. Fajnie grają, ale nie każdemu może to przypaść do gustu. Trochę momentami "łoją", mało słucham muzyki "łojącej", jednak czasem trzeba. Dziś sobie zapuściłam tę płytę i niektóre teksty mnie rozwaliły, są absurdalne i mocne. No i po polsku!

Jutro wieczorem będzie recenzja Pamuka chyba, bo zostało mi tylko 60 stron, a po południu będę miała 3 godziny bardzo nudnych wykładów... Boję się nawet, że te 60 stron nie wystarczy :P

2010-12-06

"When We Were Orphans" Kazuo Ishiguro

To pierwsze moje spotkanie z Ishiguro i oceniam je raczej nijak. A wielka to szkoda i lekka rozpacz, bo to w końcu nie byle kto, ale I-shi-gu-ro. Nie wiem czego się spodziewałam, może krzyżówki McEwana i Murakamiego z domieszką jakiejś grzmiącej postkolonialnej nuty. No postkolonializm zarysowany jest w tej powieści, owszem. Ale grzmi słabo. Raczej pobrzmiewa z lekka...

Książka ma jakieś 370 stron z czego pierwsze 250 można uznać za długą, bardzo długą uwerturę. Mamy w tym mega wstępie wspomnienia głównego bohatera, co nieco o jego obecnych poczynaniach, oraz opis poznania tej Kobiety (a na imię jej Sarah było). Sam nasz bohater jest dość nudnawy i beznamiętny. W zasadzie niewiele się o nim dowiadujemy. Może tylko tyle, że jest detektywem i że jest irytujący. Jego Kobieta jest równie denerwująca. Fakt, że mówiła całkiem serio (chociaż kto ją tam wie) o związku tylko ze znanym, ogółowi "dobrze robiącym", mężczyzną jak o życiowej misji, nie przekonuje mnie do niej ani trochę.

A jaki styl! Każde zdanie jest odmierzone linijką i chyba suwmiarką również. Czegoś takiego nie widziałam jeszcze. Ja rozumiem, akcja się odbywa z dawien dawna, głównie pod koniec lat 30-tych, ale TE zdania, TE zdania! Ktoś by powiedział "No to co, elegancki, smokingowy, operetkowy styl pisania. Co w tym złego?" Niby nic. Ale po stu takich stronach człowiek się czuje taki zmaltretowany przez krystaliczność angielskiej składni, że nie wie co ma ze sobą zrobić. Kazuo, poluzuj!

No więc jeśli bohaterowie tacy sobie, styl nie-tego, to może akcja? Akcja, owszem, na ostatnich 100 stronach. Nawet nie najgorsza, aczkolwiek nie pozbawiona patetyczności. Smutne zakończenie, nawet (NAWET!) nasuwa parę refleksji ogólnie egzystencjalnych, ale trochę za późno, trochę za słabo, i trochę zbyt naiwnie to nasuwanie się odbywa. Plus chyba tylko za zobrazowanie pewnego okresu historii Chin, o którym nie miałam zbyt wiele pojęcia.

Ale to może wina nieadekwatnego czytelnika, czyli mnie. Pewnie jestem trochę niesprawiedliwa, ale rozczarował mnie ten Ishiguro. Seriously.

2010-12-03

"Sztuka pierdzenia" Pierre Thomas Nicolas Hurtaut

Nie wiem co mnie pokusiło, ale od pierwszych zapowiedzi wydawnictwa słowo / obraz / terytoria wiedziałam, że muszę tę książkę zdobyć. Uwielbiam absurd w postaci czystej, czy, jak w tym przypadku, trochę przybrudzonej "mokrą materią". Na szczęście to mała książeczka, taka kieszonkowa, więc była niedroga. Mimo wszystko ładnie wydana, na grubym papierze. W środku ryciny (bez obawy, bardzo neutralne), starodawna stylizacja druku i, co zabawniejsze, strony pachną wydatnie nową książką nie bacząc na to, co opisują ;)

Sama treść jest naturalnie żartem, esejem w pseudonaukowym stylu o rodzajach pierdnięć i o zbawiennym ich skutku. Można jednak odczytać puszczanie wiatrów w szerszym sensie, jako... radość życia, nie podleganie konwenansom (takie staromodne słówko, ale jak bardzo zawsze aktualne!), pozbywanie się tego co nas zatruwa (a nie są to zawsze przecież tylko bąki ;)).

Trzeba też przyznać, że tłumacz, Krzysztof Rutkowski, musiał wykonać kawał dobrej roboty nad tą malutką ciekawostką. Niełatwo tłumaczyć teksty, które są żartobliwe, mimo iż utrzymane w poważnym tonie. Zresztą być może język polski jest też dostatecznie wdzięczny i obfity w rubaszności, podobnie jak francuski, co mogło ułatwić tłumaczowi zadanie. Ale i tak chwała mu za to, że na polski grunt sprowadził ten raczej nieznany drobiazg. Wydaje mi się, że angielskie tłumaczenie, na przykład, chyba nie istnieje...

Polecam na dobre trawienie!

2010-12-01

Mini stosik



Skromny ten stos, odrobinę zaśniedziały, naukowy i natchniony. Dziś wolę od góry:

"Sztuka pierdzenia" Pierre-Thomas-Nicolas Hurtaut - Niezmiernie mnie cieszy posiadanie tej książeczki. Zaczęłam już ją poczytywać w przerwach między Ishiguro (który ani mnie grzeje, ani ziębi, szczerze powiedziawszy). Określenie "uroczo obrzydliwy" nabiera nowego znaczenia, jeśli kiedykolwiek jakieś miało.

"Córka Tuśki" Gabriela Zapolska - pora na klasykę! Mieszczańska duszna atmosfera, gra pozorów i inne przyjemności. Spodziewam się dołów.

"Nikt nie rodzi się kobietą" - wybór tekstów feministycznych. Zaintrygowała mnie wzmianka o tej pozycji w "Gender dla zaawansowanych" Ingi Iwasiów, a na allegro była za prawie bezcen. Takie deale to ja lubię.

"Seks, narkotyki i czekolada" Paul Martin - ostatnio interesuję się tematyką przyjemności (głównie seksualnej, ale nie tylko) od strony socjologicznej i kulturoznawczej (+ różnych okołodziedzin), a ta książka wspaniale się wpisuje w mój coraz to większy zbiór na ten temat.

2010-11-29

"W sercu kraju" J.M. Coetzee

No, to jest dopiero książka! Chociaż naprawdę nie wiem, co mam myśleć o Coetzee'm. To trzecia jego powieść, którą przeczytałam. Wszystkie mną wstrząsnęły. Ale to dziwny wstrząs. To trochę wstrząs, a trochę i otrząs - z plugastwa, ciemności, zła. I nie to, że Coetzee mnie tym obrzuca. To jeszcze nie byłoby najgorsze. On to ze mnie wydobywa. Więc z jednej strony zastanawiam się zawsze, czytając go, dlaczego on mi to robi i czym sobie na to zasłużyłam. A z drugiej strony, cóż, podoba mi się to.

Podobnie było z tą powieścią. Stanowi ona monolog wewnętrzny kobiety żyjącej w kompletnym odosobnieniu, jeśli nie liczyć szorstkiego ojca-mruka i służby, która zwraca się do niej per "panienko". Niech nikogo nie zwiodą niepozorne dialogi. One też przynależą do tego, przesiąkniętego mroczną poezją, monologu. Biała kobieta, chuda i zniszczona, "w sercu kraju" jakim jest Południowa Afryka. Czy to nie przywodzi trochę na myśl "Jądra ciemności" Conrada?

Dla mnie motywy przewodnie były dwa:

1. Seksualność, namiętność, pożądanie jako siły nad którymi nie można zapanować, ani nakierować. Siły, które niszczą, spalają, ale są nie do odrzucenia. Może zwłaszcza dla kobiety, tak odosobnionej. Stają się wszystkim, nie mając nigdzie ujścia. Zastanawia mnie co właściwie Coetzee w swoich książkach wyprawia z kobietami. Czy chce dać im głos? Czy chce je do walki o głos jakoś zmusić? Czy wręcz przeciwnie, chce je go pozbawić? Ale to ostatnie byłoby zbyt proste... "[P]ytam tylko o jedno, pytam nieśmiało, z powątpiewaniem, płaczliwie - czy nie można zrobić z pożądaniem czegoś innego, niż wyłącznie starać się ze wszystkich sił posiąść przedmiot żądzy, planując tak czy siak nadaremnie, ponieważ całe przedsięwzięcie może się skończyć jedynie zagładą rzeczy pożądanej?" Jesteśmy skazani na sianie zniszczenia, podczas gdy sami rozpadamy się na kawałki.

2. Umowność i iluzja, czyli co stanowi nasze życie, to co w wyobraźni, czy to co poza nią, to co zwą rzeczywistością? Czy może jedno i drugie nieskończenie nakłada się na siebie i nadpisuje się wzajemnie? Czy to co zdarzyło się w powieści, wszystkie morderstwa, ucieczki, nocne wędrówki po domu, strzały, filiżanki kawy, wydarzyły się naprawdę, czy były tylko opowieścią snutą przez znudzoną zaschniętą starą pannę? Nie dowiemy się prawdy, nie poznamy czym jest prawda z tej książki. Być może ona nie istnieje, bo żyjemy wszyscy w jakimś "sercu kraju", gdzie nie ma nikogo, kto by nam powiedział czym ona jest.

Skończyłam ją wczoraj w nocy i wciąż jestem pod wrażeniem. Trochę wstyd mi, że nie przeczytałam jej w oryginale, jednak... trzeba przyznać, że jest fantastycznie przełożona przez panią Magdalenę Konikowską. Myślę, że to dobrze, że przetłumaczyła to kobieta. Chociaż byłoby super, gdyby przetłumaczył ją również i mężczyzna. Można by zrobić niezmiernie ciekawe porównanie obu tłumaczeń i oryginału!

Aha, i jeszcze taka mała uwaga. Z tyłu książki, na okładce, tam gdzie zwykle są streszczenia fabuły i parę słów o pisarzu, Znak walnął jeszcze dobitnie napis "Studium psychozy". O rany, nie znoszę jak mi tak walną na okładce, studium psychozy, studium schizofrenii, studium klimakterium. Nie chcę, żeby szufladkowano tak dla mnie książkę. Czytam czyjąś historię, bohater jest na równi ze mną, czytam go i jednocześnie czytam siebie. Jeżeli z góry mi ktoś mówi, że to jest studium choroby jakiejś, to tak jakby kazał mi patrzeć na tego bohatera przez szybkę jak na zwierzę. Dajcie sobie spokój, wydawnictwa, z takimi sensacjami. Literatura piękna, to nie podręczniki do psychiatrii.

2010-11-28

Nowe książki! Znowu.



"Jak zmieniałam zdanie" i "Nie myśl, że książki znikną" na zasadzie: Mówisz, masz. Tzn. zapragnęłam ich i poszłam sobie je kupić. A przy okazji kupiłam tego niepozornego Borgesa, bo był przeceniony na 9 złotych. Niewiarygodne! Mogliby wszystkie jego książki tak wycenić, bo wszystkie ceny jakie wyśrubowali w kosmos Prószyński i S-ka tym jego wspaniałym, ale cienkim książeczkom, są smutne i przykre.

A w domu, dokąd jadę jutro, czekają na mnie cztery inne książki... Szkoda, że tak szybko ich nie czytam, jak nabywam.

P.S. Okropne to zdjęcie wyszło! Myślałam, że każdy cymbał umie robić zdjęcia, ale jednak nie. Ups.

2010-11-23

"Pchli pałac" Elif Şafak

Jest takie jedno marzenie wielu ludzi, uchodzące za odwieczne, żeby podglądać sąsiadów, albo lokatorów jakiegoś bloku, domu czy kamienicy. Marzenie, żeby oglądać te bloki tak, jakby ktoś (lub coś) usunął z nich jedną ścianę odsłaniając wszystkie mieszkania. To nigdy nie należało do moich marzeń, ale i tak podobała mi się powieść Elif Şafak, gdzie autorka usuwa ścianę z jednej kamienicy zwanej Pałacem Cukiereczek.

Lubię, kiedy bohaterów jest wielu, a mimo wszystko ich losy współoddziałują na siebie. Lubię to, mimo iż, lub właśnie dlatego że, to takie nierealne. Nawet ostateczne podsumowanie, bardzo humanistyczne, ale również złowieszcze, twierdzące, że "to, co uważamy za przypadek, podkreśla jedynie znaczenie tego, co jest wynikiem naszych osobistych działań", jest równie nierealne. Ale czaruje mnie. Jedno drugiego wcale nie wyklucza.

Wydaje mi się, że ta książka, przede wszystkim, poza przypadkami, logiką, nieznanym i realnym, poza owadami i ludźmi, opiewa władzę jaką posiada twórca. To właśnie on usuwa dla nas tę ścianę, tworzy lokatorów, rozstawia ich dla nas jak lalki w domu dla lalek... A potem na końcu przyznaje się, że napisał tę powieść w więzieniu, aby przezwyciężyć strach przed robactwem. Wiem, że ujawnianie się twórcy, zwłaszcza we wstępach i zakończeniach, czy gdziekolwiek, była praktykowana już milion razy. Ale Şafak robi to tak rozbrajająco szczerze. "Podobało się wam przedstawienie? No, mnie też, mogłam zabić jakoś czas tworząc je dla was. Dziękuję."

A poza tym: Ach, ta Turcja. Taki mi się ten kraj odległy wydaje, a taki bliski przez swoje hermetyczne szaleństwo.

2010-11-20

Nowości, na które czyham

Przede wszystkim: nowy Murakami. To się rozumie samo przez się. Można dyskutować, czy Murakami to tylko postmodernistyczne wypociny, czy sztuka przez szumiące SZ, ale to się po prostu bardzo dobrze czyta. Za każdym razem, kiedy obcuję z jego prozą, mam wrażenie, że jestem zmuszona zejść do najniższych i najbardziej obmierzłych piwnic swojego mózgu, i jeszcze na dodatek mi się to podoba. Więc nic więcej nie pozostaje, tylko go czytać.

Poza tym, nie taka znowu bardzo nowa nowość, ale jeszcze tego nie posiadam: "Jak zmieniałam zdanie" Zadie Smith. Parę lat temu przeczytałam w jakiejś gazecie jej bardzo motywujący ni to esej, ni to artykuł, o tym dlaczego pisarz MUSI pisać. Zastanawiam się, czy jest zawarty w tym tomie, albo czy w ogóle reszta esejów jest równie dobra.

No i "Noc i dzień" Virginii Woolf. Generalnie to nie jestem jej wielką fanką, za bardzo to trochę ą ę na moje prostackie gusta, ale ta książka wydaje się mieć naprawdę intrygującą fabułę. I jest gruba, a to zawsze dobrze. Przez ostatnie lata się tyle Woolf nawydawali, za moment okaże się, że napisała tego więcej niż Nora Roberts. Ale to dobrze, dobrze. Lubiana przeze mnie, czy raczej niekoniecznie, takie przypływy dobrej literatury są zawsze mile widziane, a na polskim rynku wydawniczym nie zdarzają się zbyt często.

[EDIT] I zupełnie, ale to zupełnie zapomniałam o "Nie myśl, że książki znikną" Eco & Carrière. Jak mogłam!

2010-11-16

"Sister Carrie" Theodore Dreiser


Jest rok 1889 i 18-letnie dziewczątko o imieniu Caroline Meeber wyjeżdża z rodzinnego miasta do ogromnego Chicago. W pociągu spotyka młodego mężczyznę, wyśmienicie ubranego. A ubrania mówią same za siebie, sugerują nieodkryty świat materialnych cudów. W ten oto sposób nasza Carrie zakochuje się w tych materialnych cudach, w tym co one reprezentują - jakiś nowy wspaniały świat. I już się nie odkocha. Ale nieszczęśliwa to miłość.

A jak już jesteśmy przy miłości, Carrie nie pała miłością do tych dwóch mężczyzn, którzy stają się częścią jej życia. Nie kocha i nie pragnie ich. Są oni jedynie rzeczami, które można otrzymać od świata, są tymi rzeczami, dzięki którym otrzymuje się inne, jeszcze lepsze, rzeczy. Pierwszy z nich, Drouet, ten spotkany w pociągu, zostaje zupełnie naturalnie poświęcony na rzecz starszego, ale i bogatszego, Hurstwooda. Nie żeby jeden czy drugi posiadał wiele bezcennych zalet, bardzo zwyczajni ci panowie, świecą pierścieniami, spinkami do krawata, ale poza tym nie wychylają się ze zbyt wielkimi tkliwościami i niepokojami serca. Tak więc pewnego dnia zakochany w Carrie (a raczej w tym co ona reprezentuje - młodości) Hurstwood popełnia (dość naciągane, ale to literatura w końcu) szaleństwo i podstępem "porywa" dziewczynę najpierw do Montrealu, potem do Nowego Jorku... Nowy Jork jest wspaniały i straszny jednocześnie, wspaniałość udziela się Carrie, a straszność Hurstwoodowi...

Nie chcę męczyć fabuły, bo po co wszystkim ją zdradzać. Powieść, naturalistyczna, nie szokuje jednak jak np. "Nana" Emila Zoli, czy chociażby nasze rodzime "Dzieje grzechu" Żeromskiego. Jest raczej grzeczna w opisach. Jeśli ktoś czyta w oryginale, to interesujące będzie oddanie przez Dreisera potocznej mowy, a czasem slangu, amerykańskiego angielskiego. A miłośnik dużych miast zakocha się w sugestywnych opisach Chicago i Nowego Jorku.

Nie wiem czy wszyscy polubią Carrie. Nie wiem czy wszyscy będą współczuć Hurstwoodowi. Ale właśnie tacy bohaterowie, wzbudzający dużo sprzecznych uczuć, odnajdują coś w nas samych, jakieś cechy z których może nie jesteśmy zadowoleni, ani dumni. Odnajdują je, wyciągają na światło dzienne, musimy stawić im czoła.

Może nie jest to cudo światowej beletrystyki. Ale to dobry, solidny kawałek literatury, książka którą mogę polecić na te smętne listopadowe wieczory. Mam nadzieję, że polskie tłumaczenie (a istnieje chyba tylko jedno stare wydanie) można gdzieś znaleźć w bibliotekach!

Jako bonus, dwa cytaty:
"The world is full of desirable situations, but, unfortunately, we can occupy but one at a time. It doesn't do us any good to wring our hands over the far-off things."

"If honest labour be unremunerative and difficult to endure; if it be long, long road which never reaches beauty, but wearies the feet and the heart; if the drag to follow beauty be such that one abandons the admired way, taking rather the despised path leading to her dreams quickly, who shall cast the first stone?"

2010-11-14

"The Life of Elizabeth I" Alison Weir

UFF! Męczyłam tę książkę trochę ponad rok, i powiadam wam, zmęczona jestem jak diabli. Ostatnie dwa rozdziały czytałam tylko wybiórczo, bo już nie mam siły się z tym użerać.

Dlaczego tak ciężko jak na ugorze? Jakie ku temu powody? Sama się zastanawiam. Czy to wina pisarki, czy samej Elżbiety. Bo nudne miała to życie, trzeba to przyznać otwarcie. Wiem, że w porównaniu z akcjami jakie odwalała Maria Stuart każdy prawie wychodzi blado, ale np. Maria Antonina - niby klaustrofobiczna atmosfera trochę, ale jej biografię pióra Antonii Fraser czytało się wyśmienicie. No ale po kolei, po kolei. Czyja to wina?

Autorki? Alison Weir. Bardzo się sprzedaje w Stanach, masę tych książek napisała, głównie o Tudorach (dzieciach, żonach, kochankach, stajennych i podczaszych Henryka VIII), ale też np. o Eleonorze Akwitańskiej. Biografia Elżbiety jest dobrze opracowana, każdy moment jej życia opisany, wszystko poparte cytatami z samych źródeł u źródeł. Wszystko pięknie, ale jakoś się tego czytać nie chce.

Wina samej bohaterki? Cóż, królowa miała swoich faworytów, jeździła sobie po państwie, straszliwie się wkurzała (jeśli już się wkurzyła), pakowała często różnych lordów do więzień, bo się żenili bez jej zgody. I takie tam. W zasadzie to wszystko działo się w kółko: faworyci, wyjazdy, wkurzanie się, pakowanie lordów to Tower. Aha, nie zapomnijmy też o tym, że przez długi czas żonglowała różnymi międzynarodowymi potencjalnymi wybrankami na męża. To zresztą było chyba najmądrzejsze, co mogła zrobić. I skąpa była jak szkot z Poznania (co może też, w gruncie rzeczy, nie jest takie złe). No cóż, nie zapałałam do niej zbyt wielkim uczuciem. Jej historia jakoś mnie nie urzekła. Jak by ktoś się mnie zapytał (na podobnej zasadzie jak się pyta na maturze "Na czym polega artyzm Bogurodzicy?"): Na czym polega wielkość tej królowej? Odpowiedziałabym, że: No właśnie nie wiem, co bym odpowiedziała. Może na tym, że naprawdę zależało jej na zwykłych ludziach, a przynajmniej umiała przekonywająco to okazać. Za to na pewno duży plus.

To ja już wolę kolejną z rzędu biografię Marii Stuart przeczytać. Wygląda na to, że kocham tragizm, nie lubię solidnego, ale nudnego, status quo. Więc idę się utopić w łyżce maślanki. Na razie.

2010-11-13

Nowe książki!



Nowe książki, nowe zakupy, ajajaj!

Wygląda jakbym była trzepnięta na punkcie tureckiej literatury, ale nie jestem. Przeczytałam jak dotąd dwie powieści Pamuka ("Nazywam się czerwień" i "Śnieg"), które niezwykle mi przypadły do gustu, i ogólnie mam do tego pisarza jakiś dziwny i tajemniczy (i jaki przyjemny!) pociąg (oj!). A na tę książkę Elif Şafak, to od dawna się przymierzałam, wydaje się być naprawdę ciekawa, w stylu "co tam słychać u różnych ludzi, wejdźmy im do domu z buciorami i obaczmy." Jednocześnie nie wygląda na zbyt ciężkostrawną lekturę.

Ach jak dobrze, jak dobrze znów coś mieć na koncie, kupować książki, ja dada di da DA!

Chciałabym już teraz, natychmiast czytać nowe książki. I te powyżej i inne nowości, co smętnie poustawiane są po kątach, Coetzee, Eco, "Historia seksualności", cuda niewidy. Ale na razie czasu NI MA.

2010-11-10

"Fear of Flying" Erica Jong


Bohaterka tej książki jest bardziej pretensjonalna ode mnie, co jest niezwykłe. Ale nie ma to znaczenia, gdyż ta powieść i tak jest fenomenalna. Jedna z tych, które ratują życie, jeżeli tylko im na to pozwolić.

A nie każdy może dać jej wejść na głowę, bo może go będzie raził język, może, tak zwana, "postawa bohaterki", może fakt, że powieść nie opiera się w zasadzie na jakiejś niezwykłej fabule.

Kobieta opowiada o swoim życiu i zastanawia się co z nią nie tak, że zawsze czuje się winna i zawsze potrzebuje być kochana. W pogoni za jakimś nieokreślonym mężczyzną, który ją wybawi. Żeby nareszcie, w końcu, wpaść na to, że najważniejsze, to nie potrzebować NIKOGO. Wydaje się proste w teorii, ale jak ciężko osiągnąć taki stan w rzeczywistości.

Przed rozpoczęciem lektury, drogie Panie (bo co tam Panowie myślą, jak to czytają, to któż to może wiedzieć?), należy porzucić wszelkie nadzieje; wszystkie wstydliwe fantazje, samooszukiwanie się, bezpieczna wizja przyszłości, wszystko to Erica Jong rozdziobie na kawałki, wywali wronom na pożarcie. Nie ma, że boli. Bo najgorsze to przyglądać się sobie poprzez oczy bohaterów własnych fantazji, poprzez oczy mężów i rodziców (związek z rodziną także jest szeroko dyskutowany), byłych kochanków i sióstr. I w efekcie zupełnie stracić kontakt z samą sobą.

Dużo tu też o pisarstwie, o spełnianiu się pisząc. O ucieczce w pisanie (jak również i czytanie). Bohaterka ostatecznie właśnie pisanie rozumie jako narzędzie, dzięki któremu może nawiązać ze sobą kontakt, wystarczyć sama sobie. To jest tylko jej na zawsze. Jej praca.

Lektura ta wpasowała się idealnie w moje życie. Bo jestem obecnie w jednym z tych schyłkowych, kiedy nie wiadomo co ze sobą zrobić (Zresztą w książce gdzieś tam napisane jest "your twenties are as screwed up as your teens"). "Fear of flying" bije po twarzy, ale jak dobrze potem się dochodzi do siebie. Na przykład w wannie z gorącą wodą rozmyślając o poezji bez, nawet w wyobraźni, liczenia się z niczyim zdaniem, bez chęci przypodobania się jakimkolwiek fantazjom, bez dopasowywania się do wizji siebie jako kochanki, żony, córki. Może matki.

Rzecz czytałam po angielsku. Po polsku chyba Kameleon to wydał jako "Strach przed lataniem" wraz z innymi powieściami Jong, ale kiedy, to licho wie. Może po allegro krąży. Pewnie zresztą ma jakąś koszmarną okładkę, ale niech ona nikogo nie zmyli, to nie jest romansidło! A odwołań do literatury i popkultury tam tyle, że czasem igły wcisnąć nie idzie. Są też dalsze części przygód tej samej bohaterki. Nigdy nie przepadałam za sequelami i duperelami, ale skoro ta powieść i tak opiera się w lwiej części na życiu samej autorki, więc może i sequele mają jakiś sens.

Ostatecznie w naszym życiu aż się roi od sequeli.

2010-11-09

Tęcza w językach kilku.



Rubens maznął sobie kiedyś taką oto tęczę (podwójną). Trochę niemrawa, ale kobity są, owce są, woły, ktoś tam na flecie zaiwania, więc tragedii nie ma.

Parę dni temu podjęłam się przeczytania paru wierszy Federica Garcíi Lorci (o jeny, jak ciężko z tymi odmianami) w oryginale jak i w tłumaczeniu na angielski. W ten oto sposób dowiedziałam się jak jest po hiszpańsku "tęcza", a potem sprawdziłam jak to zjawisko się mieni po rosyjsku.

Zaczniemy jednak klasycznie, imperialistycznie, po angielsku, skoro już tak świat opanował:

- rainbow (Old English: reġnboga) - prozaiczne jak sam diabeł, bo: jest deszcz, który formuje łuk. Naturalnie każdy jak to słyszy, to widzi te tęczowe kolory, bo wiadomo, że to co tym słowem znaczone, to właśnie ten kolorowy łuk. Ale analizując samo słowo - zero w nim koloru. Więc prędzej to będzie coś w stylu tęczy z powyższego obrazu.

Hiszpański:

- arco iris, gdzie arco to łuk, a iris... przede wszystkim tęczówka (w angielskim także - iris), ale czemu również nie miałby to być irys? Czasem samo iris także może oznaczać tęczę. Uroczo to brzmi, działa na wyobraźnię, tak jak język (gdy był żywym, myślącym tworem) by chciał we wszystkich słowach zawsze wybrzmiewać. No ale to hiszpański przecież.

Rosyjski:

- радуга (wym: RAduga) - rosyjski przykład obrazuje, jak dla mnie, pewnego rodzaju masakrę brzmieniowo-skojarzeniową. Brzmienie nieładne, niemiłe. Trochę jak imię wiedźmy, która ma oswojonego szczura. Przyznam się, że moje kompetencje nie brną tak daleko, żeby zbadać etymologię tego słowa. Tyle tylko wiem, że дуга, to łuk. рад natomiast to bycie radym i gdyby złożyć to w całość powstałaby sielska wizja zaprzeczająca brzmieniu słowa ALE obawiam się, że w tym dzieleniu słowa na wyrazy trochę mnie poniosło i to wcale nie jest tak.

Ale poeta by powiedział, że czemu nie?

Ale i tak dłuuugo jeszcze irysowego, radego, deszczowego łuku na razie nie zobaczymy.

Cytaty - "Fear of Flying" Erica Jong

"Was it a voice? Or was it a thump? Something even more primitive than speech. A kind of pounding in my gut which I had nicknamed my 'hunger-thump'. It was as if my stomach thought of itself as a heart. And no matter how I filled it - with men, with books, with food, with gingerbread cookies shaped like men and poems shaped like men and men shaped like poems - it refused to be still. Unfillable - that's what I was. Nymphomania on the brain. Starvation of the heart."

"How can I know what I think unless I see what I write? My writing is the submarine or spaceship which takes me to the unknown worlds within my head. And the adventure is endless and inexhaustible. If I learn to build the right vehicle, then I can discover even more territories. And each new poem is a new vehicle, designed to delve a little deeper (or fly a little higher) than the one before."

"When a man says no, it's no. When a woman says no, it's yes, or at least maybe. There is even a joke to that effect. And little by little, women begin to believe in this view of themselves. Finally, after centuries of living under the shadow of assumptions, they no longer know what they want and can never make up their minds about anything. And men, of course, compound the problem by mocking them for their indecisiveness and blaming it on the biology, hormones, premenstrual tension."

"Write for your own eyes only. If you think about the public, any public, you're likely to be blocked."

2010-11-03

"The Rose Tattoo" Tennessee Williams


Wydana w 1951 roku sztuka znana (czy tam "znana") w Polsce pod tytułem "Tatuowana róża". To trzecia sztuka Williamsa, którą przeczytałam. Może nie równie delikatna jak "Szklana menażeria", ale i tak pomyślana w ten sposób, żeby chciało się myśleć. To lubię.

Co mi się podoba u Williamsa? Te niezrównoważone bohaterki! O ileż lepiej reprezentują faktyczną, wewnętrzną kobiecą energię, niż to oklepane i sztucznie im (nam) doklejone "ciepło" i "chęć tworzenia domowego ogniska". Skąd on zresztą to wszystko wiedział? Ano niektórzy krytycy twierdzą, że wszystkie te kobiety, to tak naprawdę stłamszeni homoseksualni mężczyźni. Czyli Williams we własnej osobie. Ale myślę, że w zasadzie wychodzi na to samo, jedni i drudzy reprezentują grupy, którym poważnie okrojono prawo do opowiedzenia swojej historii, do wyrażenia się. "Nikt mnie nie bierze serio. Jak tu nie zwariować?"

"The Rose Tattoo" różni się trochę od "The Streetcar Named Desire" i "The Glass Menagerie" przesadnym nagromadzeniem symboli (zwłaszcza do przesadyzmu postąpiono z różą), znaków i przesądów. Główna bohaterka wywołuje sprzeczne uczucia. Trzy lata po śmierci męża, który zresztą miał inną babę, ona wciąż żyje tylko wspomnieniami o nim. Temperamentna kobieta, która potem opowiada ku uciesze sąsiadek tuż przed swoim domem, jak to kochała się ze swoim mężem codziennie, teraz odmawia sobie wszelakiej przyjemności i tego samego oczekuje od dorastającej córki. Swój temperament okazuje w inny sposób i po prostu SZALEJE i doprowadza do szału innych. Aż do spotkania pewnego faceta, który jest kopią (kiepską) jej męża.

Wszystko to niby zawiera jakieś elementy komediowe i slapstickowe, ale ja się aż tak specjalnie ich nie dopatrzyłam. Dla mnie większość miała charakter bardziej tragiczny i tragizujący. Motyw tłumionej seksualności, która wpływa na nasze życie i (tak!) samopoczucie, został przez wielu skrytykowany jako płytki. Płytki czy nie, i jakkolwiek nie każdy lubi się do tego przyznawać, wpływ seksualność na nasze życie ma OGROMNY. Trzeba zresztą pamiętać, że sam Williams nie oddzielał seksu od uczuć, emocji, pasji. Bo i zresztą na co komu taki seks.

"The memory of a love don't make you unhappy unless you believe a lie that makes it dirty".

Tak sobie trochę czytałam na temat tej sztuki w "Tennessee Williams: a guide to research and performance" i "Tennessee Williams: a casebook" (do obczajenia na Google Books) i nie zauważyłam w tych opracowanio-esejach wzmianki o zazdrości, chęci posiadania całego człowieka. Serafina, główna bohaterka, myślała, że mąż należał tylko do niej (także w łóżku). Kiedy okazało się, że się co do tego pomyliła, roztrzaskała urnę z prochami męża o ścianę.

To samo robimy my, kiedy kogoś mocno kochamy. Wysłuchujemy o przeszłości tej drugiej osoby, kiwamy głowami, tak miałeś kiedyś kogoś tam i kogoś jeszcze. Ale szybko, jak najszybciej wyrzucamy to z pamięci. "Nie chcę tego wiedzieć. Jesteś MÓJ".

Jednocześnie wiedza o tym, że ktoś nie był, nie jest, i być może nie będzie należał tylko do nas, czyni nas wolnymi. Nie ponosimy już tej strasznej odpowiedzialności za bycie dla kogoś osobą JEDYNĄ. Rzucamy urną o ścianę i nakierowujemy swoją energię na rzeczy słuszne, na rzeczy, których potrzebujemy, na rzeczy, w które głęboko wierzymy.

Uff. No i dobrze.

2010-05-03

Jean Baudrillard "Spisek Sztuki"

"Można jednak sądzić, że właśnie na znikaniu za obrazami polega boska strategia. Bóg korzysta z obrazów, by się ulotnić, sam we władzy popędu uchylającego się od pozostawiania jakichkolwiek śladów. W ten sposób spełnia się przepowiednia: żyjemy w świecie symulacji, w którym najwyższą funkcją znaku jest wymazanie rzeczywistości i jednoczesne ukrycie jej zniknięcia. Sztuka nie czyni niczego innego."

"Obraz nie może już wyobrażać rzeczywistości, gdyż sam nią jest, nie może już jej przekraczać, przemieniać ani o niej śnić, gdyż jest jej rzeczywistością wirtualną."

"[Sztuka] zatraciła pragnienie złudzenia na rzecz przedmiotów podniesionych do poziomu estetycznego banału, zyskując tym samym charakter transestetyczny."

"Któregoś dnia wszystko zostanie już skulturalizowane, każdy przedmiot stanie się tak zwanym przedmiotem estetycznym, i wówczas już nic nim nie będzie."

2010-03-21

"Namiętność" Jeanette Winterson


Tę książkę czytałam po raz pierwszy parę lat temu, teraz zrobiłam to po raz drugi na potrzeby naukowo-magisterskie. I dobrze, że tak się stało, gdyż, z tego co pamiętam, nie polubiłam wówczas tej powieści (króciutkiej, bo króciutkiej) tak jak powinnam. Czyli TOTALNIE.

Zagadnienie namiętności jest dla mnie chyba jednym z ciekawszych. Nie można go jednoznacznie określić, zdefiniować. Przede wszystkim - nie można zrozumieć.

W książce jest ono rozważone z różnych stron, ale rozważania te zadają tylko tony pytań i tak zasypanego zostawiają czytelnika. Według moich wniosków wysnutych na podstawie lektury, namiętnością jest obsesja, która jest jednocześnie przeznaczeniem. Obsesja, która jest ponad dobrem i złem, ponad białym i czarnym. Ponad wszystkimi kolorami.

Przy tym jednak, ludzka wola nie jest tak zupełnie bez znaczenia. Powieść ma dwóch narratorów. Mężczyzna, Henri, wydaje się bezwolny i niezdecydowany. Jego miłość (namiętność ślepego oddania?) do Bonapartego wynika z wpływu księdza-nauczyciela, opowieści o wybrańcach, świętych, męczennikach. Drugi narrator jest kobietą. Villanelle od początku kształtuje siebie, wie czego chce, dlatego jej namiętność nie rujnuje jej. Wie, kiedy się od niej odciąć, i dokładnie rozumie dlaczego.

Czy namiętność zawsze musi prowadzić do ruiny? Jeżeli się nie płonie, aż do ostatecznego spalenia fundamentów, to nie jest namiętność. Ale to już moja własna interpretacja zjawiska.

"Twierdzę, że ją kocham. Co to znaczy?
Oznacza to, że oglądam moją przeszłość i przyszłość w świetle tego uczucia. To tak jakbym pisał w obcym języku, który nagle potrafię przeczytać. Ona wyjaśnia mi mnie samego bez słów. Jak geniusz nie jest świadoma tego, co czyni"

2010-03-15

Ostrów Tumski, a w zasadzie katedra.

Mówi się katedra, bo to szybko i zwięźle, ale pełna nazwa brzmi Bazylika archikatedralna św. Piotra i św. Pawła w Poznaniu. Raczej nie spamiętam.





Raz mi się tam wyskoczyło przy pięknej pogodzie (jak widać). Normalnie nie interesuję się tematyką kościołów i sztuki sakralnej, ale jednocześnie mam upodobanie do robienia rzeczy, których normalnie nie robię. Więc wsiadłam w odpowiedni tramwaj i siup.

Przyjemne miejsce, z ciszą, z Wartą, i bez tłoków.

W środku masa kaplic z obrazami i płaskorzeźbami, wszystko w tonacji potępieńczej, podniosłej, lekko ciężkostrawnej. Anioły grają na trąbach, siedzą na obłokach, unoszą się na skrzydłach. Króluje czerń, rembrandtowska kolorystyka i oświetlenie. I złoto. Mury katedry ciężkie, w środku oddychać można tym ciężarem i zimnem. Nie można oprzeć się wrażeniu, że jednak to wszystko martwe. Umartwiające się, cierpiące postacie. Ubolewające. A wszystko martwe.

Jedyny element wiosenny, żywy, nawet, powiedziałabym, figlarny, to witraże. Niestety nie mam zdjęć ich, bo wewnątrz nie robiłam, co by nie dostać jakiejś kary od samych zakonnic, czy też innych instancji. Ale witraże były śliczne. Pozwalały trochę zapomnieć o ogólnym *ciężarze*. I na koniec jeszcze jedno zdjęcie, które zrobiłam jak ostatni kiep pod słońce i w cieniu. Ale je lubię:



Na sam Ostrów Tumski może jeszcze kiedy podjadę się poszlajać, bo to dla mnie dość nieznane tereny. Centrum wydaje się stamtąd taaaakie malutkie.

2010-03-13

Stos drobny.

Miałam już jakiś czas temu wrzucić zdjęcie antykwariackiego stosiku, ale że w mojej głowie trochę mętnie się dzieje, poza nią również, to mi się zapomniało. Dziś, po 9 godzinach pracy, czuję się jakoś bardziej na to nastrojona, no więc:



Od góry:
- "Pod słońce", znane również jako "Staring at the Sun", Julian Barnes. Chude to, nie wiem czemu myślałam, że jest to co najmniej rozmiarów "Arthur & George". Koszt: 3,5 zł.
- "Zamek nadziei" Bułat Okudżawa. Och, ach, dwujęzyczne wydanie. Będę sobie po rosyjsku czytać, myląc akcent boleśnie. Miła rzecz. Koszt: 8,5 zł.
- "Martwe dusze" Nikołaj Gogol - ten to sobie też długo nie pożył. Rosyjska klasyka. Koszt: 5 albo 6 zł.
- "Matka" Maksym Gorki - z tym panem też ciekawa sprawa jest ogólnie. Odznakę Lenina posiadł. Koszt: 6 zł.

I żeby było miło w książeczkach znalazłam następujące skarby:



Aha, jeszcze za 3,5 zł zakupiłam jakiś malutki tomik wierszy Wojaczka, którego nie darzę sympatią szczególną, ale nie przeszkadza mi to w zapoznaniu się z jego twórczością, głębszym zapoznaniu się niż to dotychczasowe przynajmniej.

Także taniutko się okupiłam. Co zaoszczędziłam, to wydałam w Ikei :/

2010-02-11

"Kłącze" G. Deleuze & F. Guattari

"Spójrzcie na psychoanalizę i lingwistykę" pierwsza wydobywała zawsze tylko odbitki albo fotografie nieświadomości, druga, odbitki albo fotografie mowy, wraz ze wszystkimi zdradami, jakie to zakłada (...). Kiedy kłącze zostaje zatkane, kiedy nada mu się charakter drzewa, to koniec, nic więcej nie wydobędzie się z pożądania; pożądanie bowiem porusza się zawsze i wytwarza poprzez kłącze. Każdorazowo, gdy pożądaniu przydajemy charakter drzewa, mają miejsce wewnętrzne obsunięcia, które powodują jego upadek i prowadzą na śmierć; kłącze jednak działa na pożądanie przez wewnętrzne i produktywne parcie."

"Zaleta krótkiego Pomysłu: pisze się przy pomocy pamięci krótkiej, a zatem przy pomocy krótkich pomysłów, nawet jeśli długie pojęcie czyta się i odczytuje przy pomocy długiej pamięci. Pamięć krótka obejmuje zapomnienie jako proces; nie łączy się ona nierozdzielnie z chwilą, ale z kłączem zbiorowym, czasowym i nerwowym."

2010-01-25

Russian Formalists (1920's)

"Poetry exercises a controlled violence upon practical language, which is thereby deformed in order to compel our attention to its constructed nature."

"It is the special task of art to give us back the awareness of things which have become habitual objects of our everyday awareness."

Tomashevsky - 'Bound' and 'free' motifs. "A bound motif is one which is required by the story, while a free motif is inessential from the point of view of the story. However, from the literary point of view, the free motifs are potentially the focus of art."

DEFAMILIARIZATION (остранение)

Bakhtin - carnivalization as defamiliarization (I guess).

2010-01-01

"The Secret Life of Bees" Sue Monk Kidd

Moją główną lekturą ostatnimi dniami są "Biesy" Dostojewskiego, więc pomiędzy stronicami tego obszernego dzieła zdążyłam też łyknąć i coś lżejszego.

Książeczka ta po polsku nosi tytuł "Sekretne życie pszczół" i swojego czasu była po przecenie w mojej księgarni. Ja kupiłam swoją w oryginale za 99 centów. Jest to niesamowicie wzruszająca historia, nad którą możemy się niesamowicie wzruszać, ale to by było na tyle doznań. Przypomina mi o tych wszystkich klientach w księgarni, co to przychodzą i chcą, żebym im poleciła książkę, która będzie fajna i na końcu będzie happy end. Teraz wiem, co polecać, bo ja raczej z zasady takie książki wymijam. Nie jest to wcale o pszczołach tylko o wkurzającej 14-letniej dziewczynce (one zawsze są wkurzające. Wiem, bo sama kiedyś byłam jedną), która ucieka z domu od wstrętnego ojca i trafia do domu czarnych kobiet, które zajmują się produkcją miodu. Aha, i zapomniałabym, absofuckinglutely najważniejszego, na koniec zostaje rozwiązana wielka zagadka odnośnie matki owej wkurzającej dziewczynki. Jest to swoisty przepis na udaną książeczkę do sfilmowania, i na udaną książeczkę do bestsellerowania.

Plus się należy za obecność miodu i ciekawe jego wykorzystanie jako motyw przewodni w całej powieści. Mały plusik także za przytoczenie paru historii z życia FAKTYCZNYCH pszczół. Książkę polecam ciepłym kluseczkom na dogrzanie.

Miała to być lektura na odprężenie, i trochę była, ale wolę relaksacyjnie czytać jednak książki takie jak opisywana poniżej "Tajemnica Abigél".